Nigdy nie byłem wielkim wielbicielem Beatlesów ani nie rozumiałem beatlemanii. W Liverpoolu dałem się jednak uwieść wszechobecnej wielkiej czwórce, a po powrocie do domu odkurzyłem wszystkie ich płyty.
Dostępny PDF
Na lotnisku im. Johna Lennona lądujemy z grupą znajomych w sobotę wieczorem. Od niedawna bezpośrednie połączenia z Gdańska, Warszawy i Katowic zapewnia Wizz Air. Przed terminalem, obok czarnych taksówek, zaparkowała żółta łódź podwodna, my wsiadamy jednak do „black caba” i pędzimy do hotelu. Czeka nas przecież gorączka sobotniej nocy.
W SYPIALNI HARRISONÓW
Pokój w hotelu Hard Days Night, pierwszym na świecie inspirowanym Beatlesami. Nad łóżkiem wisi portret George’a Harrisona z żoną Patty.
LUNCH W NAWIE GŁÓWNEJ
Restauracja Alma de Cuba mieści się w zdesakralizowanym kościele św. Piotra z 1788 roku.
PIECZARA ŻUKÓW
W The Cavern Club w latach 1961-63 Beatlesi dali 292 koncerty.
NOC PO CIĘŻKIM DNIU
W atmosferę beatlesowską wprowadza nas już Hard Days Night Hotel, pierwszy na świecie inspirowany grupą The Beatles. Jego nazwa jest tytułem piosenki, albumu i pierwszego filmu czwórki z Liverpoolu. Urządzony w klasycystycznym, XIX-wiecznym biurowcu hotel zdobią fotografie i obrazy związane z historią zespołu. Nad spokojem mego snu będzie czuwał, z obrazu nad łóżkiem, George Harrison w zielonych kwadratowych okularach i z blond pięknością u boku.
Kolację zjadamy w hotelowej restauracji Blakes, nazwanej tak dla uczczenia brytyjskiego artysty Petera Blake’a, autora okładki płyty „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”. Ze ścian restauracji obserwuje nas 60 postaci uwiecznionych na okładce krążka.
Tuż za rogiem hotelu biegnie najbardziej imprezowa ulica miasta – Mathew Street. U jej wlotu wita przybywających spiżowy Lennon oparty o ścianę klubu Pink, zamrożony w pozie utrwalonej na fotografii z Hamburga, gdzie zespół koncertował w słynnej dzielnicy czerwonych świateł. Podążamy za tłumem w głębokie podziemia The Cavern Club. Im niżej schodzimy mroczną klatką schodową, tym głośniej brzmi muzyka Beatlesów. Właśnie występują rezydenci – zespół The Cavern Club Beatles, a po ich koncercie na scenę może wejść każdy, kto potrafi zagrać i zaśpiewać przebój zespołu. Największy aplauz zdobywa trio z Brazylii.
W ceglanych piwnicach dawnego magazynu owoców w czasie II wojny światowej był schron przeciwlotniczy, a w 1957 r. otwarto klub jazzowy. Po powrocie z koncertów w Hamburgu w 1961 r., Beatlesi wystąpili tu na przełomie dwóch kolejnych lat 292 razy. Potem pojechali w trasę koncertową po Stanach Zjednoczonych. W tym czasie wybuchła na dobre beatlemania i chłopcy do The Cavern już nie wrócili. Klub był za mały, by pomieścić ich fanów. Występowały tam jednak inne sławy, jak Status Quo, Queen, The Who, Rolling Stones, Suzi Quarto, Elton John, John Lee Hooker, a już w XXI wieku Oasis, Arctic Monkeys czy Adele.
The Cavern nie mieli licencji na alkohol, więc chłopaki przed i po koncertach popijali w pubie The Grapes. Zachodzimy tam, ale ulubione miejsca Beatlesów przy damskiej toalecie są zajęte. Siadali tam, by podglądać przez otwarte drzwi malujące się dziewczyny.
Słynne zdjęcie z okładki albumu „Abbey Road’ eksponowane w muzeum „The Beatles Story”.
Anglikańska Katedra Chrystusa zaprojektowana przez Gilesa Gilberta Scotta...
...którego dziełem jest również czerwona budka telefoniczna.
NA PENNY LANE I TRUSKAWKOWYCH POLACH
O 10 rano następnego dnia na zwiedzanie miasta zabiera nas przewodnik Paul. Dowiedziawszy się, że w nocy zabalowaliśmy w Cavernie, gratuluje tak wczesnej pobudki.
Jedziemy busikiem przez ulicę Penny Lane na przedmieściach miasta. Na niej od dzieciństwa spotykali się mieszkający w okolicy McCartney i Lennon. Paul przewodnik puszcza piosenkę „Penny Lane” i powoli przejeżdżamy koło fryzjera, banku i straży pożarnej, o których śpiewa Paul Beatles.
Na rogu ulicy stoi mały anglikański kościół, do którego uczęszczał młody McCartney. Jako że to niedziela, w nawie głównej rozstawiono stoliki i zaaranżowano kafeterię. Wierni po mszy zostają w kościele, by socjalizować się przy pączku i herbacie. Jeden z nich odrywa się od przekąski i prowadzi nas do ławek chóru otaczającego prezbiterium, gdzie pokazuje z dumą metalową tabliczkę z napisem „Tu śpiewał Paul McCartney. 1954-1956.”
Na koniec pobytu na słynnej ulicy odbywamy sesję fotograficzna przy tablicy z jej nazwą. Musimy poczekać, aż zwolni się miejsce, ruch turystów jest tu ciągły, a tablice permanentnie giną z elewacji, by trafić do fanów i kolekcjonerów na całym świecie.
Kolejny przystanek robimy na polach truskawkowych. „Strawberry Fields” to nazwa sierocińca Armii Zbawienia, do którego przychodził bawić się John, i który pozostanie znany już na zawsze, dzięki skomponowanej przez artystę piosence „Strawberry Fields Forever”.
Na elewacji nieodległego od sierocińca typowego angielskiego domu z wykuszami i witrażami w oknach, widnieje charakterystyczna okrągła tabliczka w kolorze niebieskim z napisem „John Lennon, 1940-1980, muzyk i kompozytor, mieszkał tu w latach 1945-1963”. Na skromnym, ceglanym szeregowcu McCartneya takiej tabliczki brak. Przewodnik Paul wyjaśnia, że należą się one tylko sławom, które nie żyją od minimum 20 lat. Oba domy są niezamieszkane i można je zwiedzać, po wcześniejszym umówieniu terminu w National Trust – brytyjskiej organizacji chroniącej zabytki i przyrodę. Dom Ringo Starra miał być zburzony, by zrobić miejsce pod nowe inwestycje, na razie stoi opuszczony i zdewastowany, zaś w domu George’a Harrisona mieszka, jak mówi Paul, najcierpliwsza staruszka w Anglii. Musi codziennie znosić fanów fotografujących się pod jej oknami.
Kulminacją zwiedzania miasta śladami zespołu jest wizyta w położonym w starych portowych magazynach, nowoczesnym, multimedialnym muzeum „The Beatles Story”. Po jego uważnym zwiedzeniu można by śmiało wziąć udział w poświęconym historii zespołu odcinku teleturnieju „Wielka gra”.
Rzeźba miejska Superlambanana.
Witryna w centrum handlowym.
Nowoczesne apartamenty mieszkalne przy doku Canning.
CIEMNA STRONA MOCY
Rozsławiona przez Beatlesów ulica Penny Lane ma i mroczną historię. Jej nazwa pochodzi od Jamesa Penny, XVIII-wiecznego właściciela statku wożącego Murzynów z Afryki do Ameryki. To, że kiedyś nazwano ulicę, by upamiętnić handlarza niewolników, może nie dziwić, w końcu Liverpool zbudował swą potęgę na tym haniebnym procederze. Mniej zrozumiałe jest to, że nazwy z czasem nie zmieniono.
Miasto zrehabilitowało się, otwierając w 2007 r. Międzynarodowe Muzeum Niewolnictwa (w dwusetną rocznicę abolicji w Wielkiej Brytanii), które dzieli budynek zabytkowego magazynu z Muzeum Morskim w Doku Alberta. Został on poddany pieczołowitej rewitalizacji kosztem 25 milionów funtów i wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Położony jest ledwie rzut marynarską czapką od suchych doków, w których remontowano i wyposażano niewolnicze żaglowce.
Statki opuszczały Liverpool załadowane bronią palną z Birmingham, tkaninami z Lancashire oraz alkoholem, koralami i muszlami, i płynęły do Afryki Zachodniej. Tam wymieniano przywiezione dobra na żywy towar, z którym kierowano się do Ameryki, głównie na Karaiby, gdzie Afrykanie pracowali na plantacjach. Z Ameryki żaglowce wracały do macierzystego portu załadowane cukrem, bawełną, kawą, tytoniem, ryżem. W ciągu trzech stuleci, w trakcie 5300 rejsów, liverpoolskie statki przewiozły około 1,5 miliona niewolników. To absolutnie rekordowe liczby wśród wszystkich europejskich portów uwikłanych w handel ludźmi. W muzeum przedstawiona jest zarówno tragiczna historia niewolnictwa, jak i jego obecne aspekty. Liczbę współczesnych niewolników na świecie szacuje się na ponad 20 milionów.
Spacerując dziś wzdłuż rzeki Mersey, trudno dostrzec dawną potęgę liverpoolskiego portu. Dlatego duże wrażenie robi makieta w Merseyside Maritime Museum. Widać na niej, że doków było ponad pięćdziesiąt i ciągnęły się wzdłuż rzeki przez siedem mil.
Brama piętnastometrowej wysokości w Chinatown.
Deptak Kings Parade wzdłuż brzegu rzeki Mersey.
Ulica Penny Lane.
YELLOW DUCKMARINE
Świetnym uzupełnieniem zwiedzania morskiej strony miasta jest wycieczka „Yellow Duckmarine”, czyli żółtą kaczkołodzią (znów ukłon w stronę Beatlesów i ich „Yellow Submarine” – żółtej łodzi podwodnej). Tak nazwane są wiekowe amfibie pomalowane na żółto. Mimo 80 lat wciąż są na chodzie. Przewodnik opowiada miejskie historie z trudnym do zrozumienia północnoangielskim akcentem, ale już na wstępie wycieczki przeprosił za to, że nie mówi po angielsku. Gdy rozpędzona amfibia wjechała z efektownym chlapnięciem w wody portowego basenu, przewodnik schylił się pod fotel i wyciągnął trzepoczącą się rybę. Oczywiście gumową. A gdy zobaczył, że nikt nie został w czasie wodowania ochlapany, sięgnął po pistolet na wodę i zaczął spryskiwać rozbawionych turystów.
Zanim wjechaliśmy do wody, objechaliśmy miasto szlakiem głównych zabytków. Mijając być może największą na świecie anglikańską katedrę (rywalizuje o to miano z katedrą w Nowym Jorku), przewodnik zapewniał, że z jej stumetrowej wieży widać Chiny. I faktycznie, gdy tylko wyjechaliśmy z cienia kościoła, zobaczyliśmy imponującą, 15-metrową bramę chińską. Jest ona wejściem do najstarszego, obok londyńskiego, Chinatown w Europie, założonego na początku XIX wieku przez marynarzy z Szanghaju i Tiencin. Brytyjskie kompanie handlowe zaczęły zatrudniać chińskich marynarzy w czasie wojen napoleońskich, gdy miejscowych powoływano do służby w marynarce wojennej. Wkrótce okazało się, że Chińczycy pracują za mniejsze pieniądze, piją mniej alkoholu i łatwiej nimi komenderować.
Magazyny portowe.
Brama sierocińca Strawberry Hills.
MIESZKAJĄC W ŁODZI PODWODNEJ
Barki mieszkalne w doku Salthouse. Jedna z nich przerobiona została na beatlesowską Yellow Submarine, inna na Titanica.
DO RÓŻAŃCA I DO TAŃCA
To, że neogotycko-monumentalna anglikańska katedra Chrystusa w Liverpoolu jest rekordowo wielka (piąta katedra na świecie), jest ciekawostką. Podobnie jak to, że została zaprojektowana przez bardzo młodego, bo 22-letniego, architekta Gilesa Gilberta Scotta. Młody Scott, który notabene był katolikiem, pokonał w konkursie w 1901 r. 102 innych architektów. Już starszy sir Scott zasłynął projektami jeszcze wielu znanych obiektów, jak most Waterloo, elektrownia Battersea Power Stadion, uwieczniona na okładce płyty Pink Floyd „Animals” i w filmie Beatlesów „Help”, czy tak bardzo kojarzona z Anglią czerwona budka telefoniczna. Najważniejsze jednak, że kościół jest „żywy” i to nie tylko w czasie liturgii. Odbywają się tu koncerty, wystawy, pokazy mody, konferencje, imprezy akademickie, szkolne, firmowe i rocznicowe oraz różne zajęcia rodzinne.
PARAFIA MCCARTNEYA
Kościół św. Barnaby na Penny Lane, w którego chórze śpiewał Paul McCartney. Wierni po mszy spotykają się przy kawie.
Innymi ciekawymi obiektami na kościelnym szlaku są dwie świątynie katolickie. Modernistyczna katedra metropolitarna Chrystusa Króla została zbudowana w 1967 r. na planie koła. Ołtarz znajduje się w samym środku świątyni, a jej centralnie umieszczoną przeszkloną wieżę wieńczy olbrzymia korona. W kościele jest kawiarnia The Piazza i podziemny parking.
My zdecydowaliśmy się na lunch w przepięknym kościele św. Piotra, zbudowanym w 1788 r. Był to najstarszy działający kościół katolicki w Wielkiej Brytanii, jednak w roku 1978 został zdesakralizowany. Na ostatnie dwa lata był oddany polskiej społeczności. Dziś mieści się w nim świetna restauracja Alma de Cuba, gdzie podczas lunchu odbywają się koncerty chóru gospel. A Polacy msze w ojczystym języku mają obecnie w katedrze.