Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2013-05-01

Artykuł opublikowany w numerze 05.2013 na stronie nr. 32.

Tekst i zdjęcia: Marcin Mińkowski,

Slumsy ziemi obiecanej


Mark i George to bracia, Nigeryjczycy z Lagos. Mark opowiada, że pracował w Australii i Kuala Lumpur, i że ma białą żonę. Są silni, zdrowi i energiczni. To symbole afrykańskiej klasy średniej. Szukają pracy. Znają się na murarce, stolarce, rower potrafią naprawić. A dokąd jadą? Obaj uśmiechają się szeroko, jakby właśnie ujrzeli bramy raju. – Do Luandy!

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Marka i George’a poznaję w Kongu, w lesie deszczowym, na naczepie zdezelowanej ciężarówki, na której jak sardynki ciśnie się kilkadziesiąt nieprzytomnych ze zmęczenia osób. W miejscu oddalonym o dwa tysiące kilometrów od Luandy i ponad trzy tysiące od Lagos. Po dwóch dniach brnięcia przez malaryczne podtopione lasy tropikalne i przeprawie przez trzecią tego dnia rzekę. W trakcie podróży-horroru. Obaj bracia, niebiedni przecież, zdecydowali się na pięć tysięcy kilometrów tułaczki przez środkową Afrykę. Poświęcili całe pieniądze na opłacenie się niezliczonym patrolom, kontrolom granicznym i zwykłym bandytom, porzucili wygodne życie w zamożnym, jak na standardy afrykańskie Lagos, żeby dotrzeć do Luandy. Dlaczego?
Po nich spotykam jeszcze dziesiątki podobnych. A są ich dziesiątki tysięcy. Ciągną do Luandy z połowy Afryki. Z obu Kong, z Kamerunu, Nigerii, Czadu, z samej rozległej Angoli. Płynie strumień nielegalnych imigrantów uwiedzionych mirażem nowego życia. Rząd wiz takim jak oni nie wydaje, chroniąc się przed napływem elementu niepożądanego. Idą więc zakurzonymi drogami, jadą autobusami i ciężarówkami, wydają oszczędności życia, byle tylko dotrzeć do Luandy. Do Ziemi Obiecanej.

 

 

Z DALA OD SWOICH DUCHÓW

 

W Luandzie zamiast taksówek są mikrobusy. Mają one sztywno ustaloną trasę, a kierowcy jeżdżą jak opętani, byle zabrać więcej pasażerów, dojechać szybciej i zarobić więcej. Słowa „czas to pieniądz” rozumieją dosłownie. Pasażerowie wskakują w biegu i są w biegu wyrzucani. Kierowca „mojego” candungeiro (mikrobusa) zachowywał się dokładnie tak samo. Gdy podałem mu adres, pod którym miałem się stawić, zwolnił jednak. Popatrzył na mnie przeciągle. Na mój wielki plecak i białą skórę. Musiałem powtórzyć. – Ale to jest w Roque – powiedział, jakby się upewniał, czy na pewno dobrze usłyszał. „Co za różnica”, pomyślałem wtedy. Gdy okazało się, że moje lokum jest 200 metrów od trasy mikrobusu, chciałem wysiąść, ale kierowca chwycił mnie za rękę i pokręcił przecząco głową. Potem dokładnie zamknął drzwi i wolniutko wjechał w zatłoczoną boczną uliczkę. – Tu jest niebezpiecznie dla białych – powiedział. Tego stanu rzeczy najwyraźniej nie zmieniał ogromny posterunek policji, który właśnie mijaliśmy. Rozglądając się uważnie na boki, wysadził mnie pod żelazną bramą, przypominającą wejście do bunkra, i nacisnął dzwonek. Otworzyłem drzwi od auta i powitała mnie ziemia obiecana – targowisko Roque Santeiro w dzielnicy slumsów Sambizanga.
To właśnie tu przyjeżdżają Mark, George i tysiące podobnych nosicieli marzenia o lepszym życiu. Zostają wyrzuceni z pędzących mikrobusów i wpadają w kurz ulicy, w stosy śmieci, pomiędzy psy i dzikie koty. Na początku Roque jest dla nowo przybyłych na swój sposób troskliwe. Jeśli jest południe, dostają w głowę rozpalonym słońcem. Jeśli wieczór, krztuszą się podtruwani toksycznymi dymami z płonących śmietników. Dostają porcję wstępnej obróbki znieczulającej. Dopiero tak odurzeni mogą stawić czoło pierwszej nocy. Nocy pełnej alkoholu, taniego seksu, dudniącej, transowej muzyki i przemocy. Tu każdy ma swój własny sposób na zapominanie.

 

Z WIDOKIEM NA PRZYSZŁOŚĆ

Centrum stolicy widziane z twierdzy św. Michała. Niezwykle szybki rozwój Angoli, sięgający prawie 20 procent PKB rocznie, oparty jest na ropie naftowej i chińskim kredycie.

DZIECI LUANDY

Na całym świecie dzieciaki naśladują raperskie gesty.

CIASNO JAK W SAMBIZANGA

Na niewielkim obszarze tej podmiejskiej dzielnicy mieszka się w ścisku prawie dwukrotnie większym niż w Nowym Jorku.


Tej nocy dla przyjeżdżających powtarza się ten sam dramat, jaki dotyka wszystkich imigrantów. Nie chodzi nawet o to, że nie mają gdzie spać czy co jeść. Przyjeżdżają do Roque ze swych wiosek, przetartych ścieżek, znajomych duchów i nagle są sami! Do kogo się modlić, skoro ich duchy zostały w innym świecie? Z kim zjeść skromny posiłek? Gdzie sąsiad, który pomoże zrywać papaje? Gdzie matka i ojciec, krewni – gdzie ich świat? Może, jak ktoś ma szczęście, przygarnie go jakiś znajomy, daleki krewny, dobry człowiek. Ale w Roque nie ma co liczyć na litość na dłuższą metę. Szans na zarobek, na kupno jedzenia, wody dowożonej z zanieczyszczonej rzeki beczkowozami – mało. A konkurencja to trzy miliony innych desperatów próbujących przetrwać w slumsach Luandy. Więc noce są pełne strachów, próbujących wedrzeć się przez wysoki, zwieńczony girlandami drutu kolczastego mur. Co będzie jutro, czy gospodarz pozwoli spać na swoim podwórzu? Czy nikt nie napadnie, nie zgwałci, nie okradnie z tych marnych kilku groszy?
Gdy nadchodzi świt, jest relatywnie najlepiej. Wtedy Roque ma zawsze nową energię, nową nadzieję. Tysiące tych małych, kruchych nadziei budzi się w lichych domkach, przybudówkach, zadaszeniach i z pustym brzuchem wychodzi na ulicę. Wierzą, że może to jest ten dzień, że może jednak, że wczoraj było wczoraj, a dziś uśmiechnie się szczęście.
Ta ziemia obiecana to nie Łódź Reymonta i Wajdy. W wydaniu angolskim nie ma równomiernego turkotu maszyn, bicia dzwonów na zakończenie zmiany, organizacji fabrycznego dnia – tych wszystkich rzeczy, które nadają rytm, sens, przewidywalność. Tu wszystko jest byle jakie, chaotyczne, liche, na chwilę. Slums to wielka prowizorka, tymczasowość, umowność, bardziej metafora niż konkret. Ta ułuda tymczasowości jest chyba najgorsza. Każdy myśli, że to tylko na chwilę, że zaraz ucieknie, że to tylko stacja przesiadkowa. I prawie każdy zostaje na zawsze.

 

 

CZARNE ELDORADO

 

Wchodzę na dach i patrzę na morze szaroburości, na największe slumsy Afryki. Ale na zachodzie, z mojego i z każdego innego dachu, z każdej górki, widać jeszcze coś. Inne morze, prawdziwe, błękitne. I widać wielkie tankowce na redzie portu Luanda. Płyną niespiesznie, jakby chciały przedefilować przed zapatrzonymi w nie tłumami ze slumsów. Tam, wolno kołysząc się, przepływa bogactwo. Trzy miliony żebraków widzą, jak co dzień, tuż pod bokiem, przepływa majątek, za który można kupić całe Roque, wszystkich ludzi i wszystkie ich marzenia. Widzą swoją przyszłość, nowe życie, które jest tak blisko, tuż, tuż… I nie można zrobić nic…
Angola to roponośne eldorado. Złoża z Cabindy czy z okolic Luandy zapewniają nieustający dopływ setek milionów dolarów do kraju pustoszonego przez 20 lat jedną z najdłuższych i najbrutalniejszych wojen w Afryce. Prezydent rządzi krajem zgodnie z tradycją afrykańską: autorytarnie, manipulując, ile się da wynikami wyborów, byleby tylko pozostać przy władzy. Trzon ekipy to ludzie z klanu prezydenta, rodzina, krewni, przyjaciele, przyjaciele przyjaciół. Nepotyzm w stanie skrajnym. Rządy te mają jednak bezcenną z punktu widzenia społeczności międzynarodowej i międzynarodowych koncernów paliwowych zaletę: są stabilne. Niezależnie od tego, ile bogactw zgromadzą ludzie władzy, innym także żyje się odrobinę lepiej. Przede wszystkim nikt do nikogo nie strzela. Każdy może mieć telefon komórkowy w państwowej sieci i tanie rozmowy – dla niepotrafiących żyć bez dyskusji, wymiany poglądów, podtrzymywania więzi Afrykanów – rzecz bardzo ważna. Więc ludzie są szczęśliwsi, nie ma mowy o przewrocie, opozycji też praktycznie nie ma. Jeszcze zieją wielkie dziury po bombardowaniach, jeszcze straszą ślady po kulach na ścianach kamienic. Ale jest ich coraz mniej.
Angola w tej chwili dokonuje największego skoku gospodarczego w Afryce. Luanda jest najdroższym i najbardziej zatłoczonym portem lotniczym w tej części świata. Miejsca w samolotach są hurtowo wykupywane przez międzynarodowe korporacje petrochemiczne, które wysyłają tysiące specjalistów, inżynierów, dyrektorów, byleby dobrać się do angolskiej ropy. Jest o co się bić. W 2020 roku wydobycie w Angoli ma być porównywalne z Kuwejtem, a dwa razy większe od tego w Nigerii – od lat jej największego eksportera w Afryce. Powstają więc całe miasteczka firmowe, samowystarczalne enklawy ELFa i ExxonMobile, zamknięte, odizolowane od reszty kraju, od sawann, baobabów, rytmicznej muzyki i beznadziei Roque Santeiro.

 

PRACA ŁĄCZY LUDZI

Mycie naczyń czy gotowanie daje namiastkę wspólnoty, której w slumsach tak bardzo brakuje.

„WESOŁE MIASTECZKO”

Karuzela na półwyspie Ilha do Cabo, w tle platforma wiertnicza u wejścia do portu. Luanda uznawana jest za najdroższe na świecie miasto dla cudzoziemców.

KINO AKCJI

Wiele budynków wciąż pamięta ponad dwudziestoletnią wojnę domową w Angoli. Na zdjęciu ruiny kina Nova York w Huambo.

 

AFRYKA NA POMOC EUROPIE

 

Być może to z racji podobieństwa ustrojów, przedkładających wolności gospodarcze nad wolności obywatelskie, a być może po prostu z racji gigantycznych łapówek, większość pieniędzy inwestowanych w infrastrukturę Angoli przechodzi przez ręce chińskie. Mechanizm jest prosty: jeszcze zanim pieniądze z ropy popłynęły na dobre, rząd chiński przyznał Angoli miliardowe kredyty na rozbudowę kraju. Pod jednym warunkiem: że kontrakty na rozbudowę dostaną firmy chińskie. Do Angoli zjechały setki tysięcy robotników (chińskie firmy praktycznie nie zatrudniają Angolczyków), ludzi z najbiedniejszych warstw społecznych Kraju Środka. Często są to po prostu skazańcy, którzy zamiast zajmować miejsca w i tak pękających w szwach więzieniach w Pekinie, pracują przy budowie dróg, mostów, kolei w Afryce. Koło Bengueli, Luandy, M’Banza Kongo powstały całe miasta chińskie. Większość ciężkiego sprzętu spotykanego na budowach ma chińskie numery rejestracyjne.
Bogaci się Angola, bogacą się Chiny, bogacą biali inżynierowie. Coraz częściej Angolczycy, którzy za chlebem wyjechali do metropolii, do Lizbony, teraz wracają do kraju rodzinnego. Gospodarka oparta jest na razie na modelu prostym – eksporcie surowców. Ta branża jest odpowiedzialna aż za 45 procent produktu krajowego. Najważniejsza jest ropa, ale zaraz za nią następują diamenty. Z prowincji Kwanza Sul i Kwanza Nord, do których wjazd możliwy jest wyłącznie za specjalnym zezwoleniem, pochodzi 5 procent światowego wydobycia tych kamieni. I dzięki bogactwom naturalnym, których Angoli nie brakuje, dzięki stałemu dopływowi gotówki ostatnio stała się rzecz wprost niesłychana. Zgodnie z doniesieniami m.in. „The Guardian”, ale także rządu w Lizbonie, prezydent Angoli, Eduardo Dos Santos, w obliczu narastającego kryzysu finansowego w Portugali, postanowił wspomóc ten kraj. Jest gotów zainwestować m.in. w linie lotnicze, sieci przesyłowe i banki kilkaset milionów dolarów. „Jesteśmy świadomi ciężkiego losu ludzi i trudności, z jakimi obywatele kraju muszą się mierzyć. Aby im pomóc, teraz musimy zagrać naszymi najlepszymi kartami”.

 

 

WYROK NA ROQUE

 

Rok po moim powrocie z Angoli rząd w Luandzie zdecydował o likwidacji targowiska Roque Santeiro. Oficjalnie ze względu na skandaliczne warunki sanitarne oraz przestępczość. Nieoficjalnie, ale zapewne prawdziwie, ze względu na wielką wartość gruntu, na jakim powstało – zaledwie parę kilometrów od centrum miasta, z przepięknym panoramicznym widokiem na ocean. Nielegalnie wzniesione budynki zostały zrównane z ziemią. Budynków wzniesionych legalnie nie stwierdzono.
Zostało zlikwidowane największe targowisko Afryki, a przede wszystkim źródło utrzymania setek tysięcy mieszkańców slumsów. Lichego, miernego, okupionego wieloma wyrzeczeniami i często tragediami, ale jednak utrzymania. Na odsłoniętych teraz, pozbawionych straganów i bud wzgórzach, oddychających swobodnie i przeglądających się w oceanie, powstaną nowe osiedla, wille i ulice. Za kilka lat będą zapewne parki i place zabaw. Będzie nowa ziemia obiecana. Rząd w Luandzie nie planuje wydania wiz do niej mieszkańcom slumsów, byłego już, Roque Santiero.