Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2013-05-01

Artykuł opublikowany w numerze 05.2013 na stronie nr. 70.

Tekst i zdjęcia: Ilona Pietrusiewicz,

Weekend z szejkami


W tradycyjnym omańskim madżlisie, pokoju, w którym przyjmuje się gości, stał mężczyzna w kawowej diszdaszy, a wokół niego dziesięciu innych. Nie było żadnych kobiet. Wszyscy usiedliśmy na dywanie, oparłszy się o poduszki. Wkrótce zorientowałam się, że gospodarz domu musi być kimś niezwykłym.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Do wioski Dżalan Bani Bu Ali przyjechaliśmy, aby zobaczyć meczet. Zdobią go 52 kopuły, pokrywające rzędami całą powierzchnię dachu. Przez dziedziniec przebiega wykorzystywany do rytualnych ablucji faladż – system irygacyjny rozprowadzający źródlaną wodę w kierunku pól i palmowych gajów. Meczet ma kilkaset lat i figuruje na liście światowego dziedzictwa UNESCO.
Obeszliśmy go, oglądając ze wszystkich stron: kopuły, okienka, arkady, przysadziste kolumny i niewielki minaret. Nie chcieliśmy przeszkadzać modlącym się, odczekaliśmy chwilę na dziedzińcu. Gdy w drzwiach pojawili się wychodzący mężczyźni, spytałam, czy możemy wejść. Zdania były podzielone. Jeden z nich stwierdził, że innowiercy nie powinni wchodzić do meczetów, jednak nie potrafił tego uzasadnić. Tymczasem jego towarzysze poprowadzili nas do świątyni i z dumą pokazali jej wnętrze.
Potem był etap rutynowych pytań: skąd pochodzimy, jak długo będziemy w Omanie, czym podróżujemy, dokąd jeszcze się wybieramy… Mężczyźni zdążyli też opowiedzieć, gdzie mieszka każdy z nich, a nawet pokazać w swoich telefonach wielbłądy i konie, jakie hoduje się w ich stronach.
Właśnie mieliśmy się rozstać, gdy jeden z nich zaproponował, żebyśmy pojechali z nimi na obiad do sąsiedniej wioski. – To tylko kilka kilometrów stąd – zachęcał. Przystaliśmy na propozycję.

 

POD KOŁDERKĄ

Noce na pustyni są zimne. O świcie wielbłądy są jeszcze opatulone derkami. Troskliwy opiekun przynosi im „śniadanie do łóżka”.

WIECZORNE ARABÓW ROZMOWY

Po zachodzie słońca hodowcy wielbłądów odpoczywają przy swoich zagrodach. Rozmawiając, popijają herbatę, której nigdy nie odmówią wędrowcom.

W PERSPEKTYWIE WIEKÓW

Meczet w Dżalan Bani Bu Ali może mieć nawet tysiąc lat.

 

ZJAZD SZAJCHÓW

 

Pojechaliśmy naszym samochodem za ich terenowym autem. Po kilkunastu minutach zatrzymaliśmy się przy niepozornym domu. Przed bramą stało kilku mężczyzn, a ci, którzy nam towarzyszyli, dołączyli do nich.
Poinformowano nas, że to dom szajcha. Słowo „szajch”, czyli „mężczyzna w podeszłym wieku, starzec,” to równocześnie arabski tytuł honorowy, którego używano jeszcze w czasach przedmuzułmańskich w odniesieniu do starszyzny plemiennej. Oznaczał on wodza plemienia beduińskiego, a dziś przysługuje również naczelnikom wsi i miejskich dzielnic, przywódcom bractw muzułmańskich oraz przełożonym wyższych szkół religijnych. W polszczyźnie „szajch” funkcjonuje jako zniekształcone „szejk”.
Długo nie mogliśmy się zorientować, kogo właściwie tak tytułują. Słowo to padało wielokrotnie, gdy mężczyźni nawzajem zwracali się do siebie. Kiedy weszliśmy do środka, ktoś przedstawił nam… szajcha (jeszcze jednego?), najwyraźniej właściciela domu. – Pozdrówcie szajcha – padła cicha wskazówka. Wokół starszego mężczyzny w kawowej diszdaszy krzątali się służący, reagując na jego najdrobniejszy gest. Podawali naczynia z wodą do obmycia rąk, dolewali herbaty, przynosili tace z owocami. Inni również zrywali się, żeby obsługiwać szajcha i jego gości, a szelest ich szat wzmagał wrażenie pośpiechu. Gdy jeden z nich wstał, aby nam coś podać, dwaj służący gorliwie rzucili się, aby go wyręczyć. Dosłyszałam wówczas, że i jego tytułują szajchem. Tak samo zwracano się jeszcze do innych…
Czy to zebranie starszyzny plemiennej? – zastanawiałam się z niedowierzaniem.
Dopiero po jakimś czasie wyjaśniło się, że rzeczywiście zebrało się tutaj wielu szajchów, a niektórzy przybyli z wizytą z różnych, nawet odległych stron. Wszyscy zjechali się, korzystając z tego, że właśnie był piątek i trwał omański weekend.

 

 

KTOŚ NUMBER ONE

 

Szajchowie oraz ich asysta zadawali nam różne pytania, a w międzyczasie zajmowali się swoimi sprawami. Rozmawiali, naradzali się, żartowali, handlowali. Po dłuższych negocjacjach dobito targu – za 4 tys. rijali (ok. 30 tys. złotych) sprzedano wielbłąda.
– To dobry interes – skomentował szajch w żółtej diszdaszy, który siedział najbliżej mnie. – Wielbłąd może kosztować dziesiątki tysięcy rijali i więcej! Wcześniej zdążył mi już wyjaśnić, że na zwierzętach tych można dużo zarobić, bowiem przynoszą milionowe zyski na wyścigach, które są w Omanie sportem narodowym. Co chwila opowiadał mi zresztą nie tylko o wielbłądach, ale też o historii kraju, tutejszych zwyczajach, a także o swojej wiosce i plemieniu. Plemiona liczą zazwyczaj od tysiąca do kilku tysięcy osób…
– A kim właściwie jest dla was szajch? – zapytałam.
Szajch jest odpowiedzialny – orzekł. – Stoi na czele plemienia, odpowiada za ludzi, reprezentuje ich, załatwia różne sprawy. Rozstrzyga również spory. Dopiero jeśli strony nie zgadzają się na wskazane przez niego rozwiązanie, idą na policję albo do sądu. Gdy ktoś potrzebuje paszportu albo innego dokumentu, też udaje się do szajcha…
– A w jaki sposób zostaje się szajchem?
– Wybieramy go. I to jest ten, który zawsze idzie prostą drogą. To jest nasz number one
.

 

CZYM CHATA BOGATA?

Przyprawami! Tradycyjnym omańskim daniem jest kozie mięso. Podaje się je z ryżem przyprawionym goździkami, kardamonem, kolendrą, cynamonem, czarnym pieprzem, kminem, koprem i anyżem.

MŁODOŚĆ BEDUINA

Chłopcy od dzieciństwa pomagają przy wielbłądach i uczą się opiekować zwierzętami.

ODMIENIEC

Nasz namiot, w przeciwieństwie do pozostałych w obozowisku, nie powstał ze skór zwierząt i nie utkały go dłonie beduinek.

 

BEZ LASKI ANI RUSZ

 

Każdy z szajchów miał przy sobie cienką laseczkę z bambusa, typową dla Omańczyków. Według słów jednego z nich, poza Omanem nigdzie na świecie się takich nie spotyka. Okazało się, że można nimi wiele wyrazić. Gdy rozmowa stawała się żywiołowa, wymachiwali nimi w powietrzu, próbując przekonać jedni drugich lub dobitniej wyrazić swoje zdanie. Czasem któryś uderzał laską płasko o dywan, a kiedy chciał, żebyśmy się częstowali, po prostu popychał nią tacę z jedzeniem w naszą stronę.
W pewnym momencie kilku służących wniosło do pokoju ogromny stół, a właściwie rodzaj blatu wielkości drzwi, do którego zamiast nóg przymocowane były niewielkie kółka. W jednej chwili stanęła przed nami ogromna taca, na której piętrzyła się góra ryżu pachnącego przyprawami. Wieńczyło ją pieczone mięso. Koza w całości!
Służący podali sztućce, misę z sałatką, jogurty i napoje, a gospodarz nasypał na mniejszą tacę, przeznaczoną wyłącznie dla nas, ilość ryżu wystarczającą do wykarmienia wielodzietnej rodziny.
Szczodrze obdzielił nas także kozim mięsem. Potem zaś wyszedł. Zostawił swoich gości, aby swobodnie cieszyli się posiłkiem.
Jedliśmy więc z naszej tacy, a Omańczycy ze swojej. Dbali, żeby niczego nam nie zabrakło. Zachęcali do próbowania wszystkiego, a nawet pokazywali, jak wyjmuje się kozi mózg, twierdząc, że to wielki przysmak.
Po obiedzie znów podano herbatę i owoce. Niedługo potem kilku uczestników uczty zaczęło zbierać się do wyjścia, więc pomyśleliśmy, że i na nas czas.
– Dokąd?! Siedźcie! – zawołali pozostali. – A może chcecie pojechać z nami zobaczyć, jak hoduje się wielbłądy? Właśnie tam się wybieramy.

 

 

PUSTYNNE POLE NAMIOTOWE

 

Ruszyliśmy terenówką szajcha. Mijaliśmy zagrody z wielbłądami i niewielkie wydmy, pomarańczowe od zachodzącego słońca. Przy jednej z zagród szajchowie pokazali nam sprowadzonego z Dubaju wielbłąda rozpłodowego, co do którego mieli bardzo wiele planów.
Mężczyźni poszli w stronę zabudowań, a my przypatrywaliśmy się dromaderom, które dostojnie skubały mizerne roślinki. Nagle, tracąc wszelką godność, pognały w stronę człowieka z wiadrem. Wysypywał właśnie daktyle. Gdy zniknęły owoce, ich miejsce zastąpiły… suszone ryby.
Kiedy szajchowie pozałatwiali swoje sprawy, ruszyliśmy w drogę powrotną, odwiedzając jeszcze kilka domów w okolicy. Nasz szajch najwyraźniej zarządzał codziennymi sprawami: tu przywiózł butlę z gazem, tam porozmawiał z matką chorego chłopca. Już pod swoim domem zapytał, gdzie tej nocy rozbijemy nasz namiot.
– Jeszcze nie wiemy. Jak zwykle czegoś poszukamy.
– Eee, szukać po zmroku…?

Powiedział, że wskaże nam dobre miejsce niedaleko. Po chwili znaleźliśmy się w pobliżu niewielkiego obozowiska. Stały tam samochody, zwierzęta i spory namiot. Wokół krzątali się ludzie, wśród których rozpoznaliśmy kilka znajomych twarzy. Zanim zaczęliśmy rozbijanie, towarzysze szajcha zaproponowali nam jeszcze wieczorną przejażdżkę na wielbłądzie. Potem usiedliśmy razem na wielkiej macie pod rozgwieżdżonym niebem. Spędziliśmy tak dłuższą chwilę, popijając gorącą herbatę i rozmawiając.
Kiedy odchodziliśmy przygotować nasz nocleg, wyposażyli nas w lampę podobną do naftowej. Przy rozbijaniu namiotu nie była nam właściwie potrzebna, a gdy prawie zgasła, poszłam ją oddać. Planowałam zrobić to dyskretnie, obchodząc gospodarzy lekkim łukiem, jednak zauważyli mnie w ciemności. Otoczyli lampę ze wszystkich stron, jedni kucając, inni stojąc. Kręcili pokrętłami i manipulowali. Za niecałą minutę wróciłam otoczona łuną jasnego płomienia. Widząc pytające spojrzenie, rzuciłam ze śmiechem: – Nie dało się oddać.
Chwilę później, niosąc śpiwory z samochodu, zauważyliśmy, że pod nasz namiot podjechał szajch. – Jest taki mały! – wykrzyknął zaskoczony, patrząc na nasz turystyczny domek. Zapewne wyobrażał sobie namiot, w którym można stać, a nawet się przechadzać.
Na koniec spytał, czy na pewno niczego nam nie trzeba.
– Dziękujemy za ucztę, za pomoc i za gościnę – powiedziałam, żegnając go.
– Proszę, proszę, proszę – odparł i odjechał w ciemność.

 

1001 WIELBŁĄDÓW

W orientalnej literaturze wielbłąd jest nazywany „okrętem pustyni”. W języku arabskim znajdziemy mnóstwo określeń opisujących to zwierzę. Dużo częściej niż nazw ogólnych używa się jednak szczegółowych: pochodzących od maści, płci czy wieku.

NIESKOŃCZONOŚĆ

„Gdy się na niej znajdzie mędrzec, wnet pochyli głowę” – tak o pustyni pisał suficki myśliciel i poeta Dżalal ad-Din ar-Rumi.

 

ŚNIADANIE JAK W SEZAMIE

 

Następnego dnia obudziła nas krzątanina. Wystawiłam głowę z namiotu i zobaczyłam otulonego kocem mężczyznę, szykującego zwierzętom śniadanie.
– Good morning – powitał mnie syn pustyni.
– Pokój tobie – powiedziałam po arabsku.
Spytał jeszcze, czy w nocy nie było nam zimno, i poszedł zdejmować wielbłądom okrycia, którymi były osłonięte. Niektóre miały na pyskach kolorowe „kagańce”, wyglądające jakby zrobione na szydełku. Dzięki nim zwierzęta nie jedzą śmieci.
O poranku słońce znów sprawiło, że wszystko stało się pomarańczowe. Piasek, skały, pnie drzew. Patrzyliśmy na okolicę i nie chciało nam się ruszać. W obozowisku panował ruch. W pewnej chwili ktoś z oddali pomachał nam z auta i wtedy zrozumieliśmy, że ostatni z obozujących opuszcza to miejsce. Zostaliśmy sami.
Powoli zaczęliśmy się zbierać. Ze swoim mizernym zapasem żywności udaliśmy się do opuszczonego obozowiska. Wielki namiot stał otwarty niczym sezam, choć można go było zamknąć wiszącą na skobelku kłódką. Zostawili go tak z myślą o nas… Niespodziewanie nasze śniadanie okazało się bogate – w banany, pomarańcze, winogrona i daktyle. Ponadto była tam chłodna woda do picia oraz bieżąca, z małej cysterny, do mycia.
Rozłożyliśmy matę, jak każe obozowy zwyczaj, i błogosławiąc gościnność, oraz szajcha, zasiedliśmy do porannej uczty w naszym „szajchanacie”.