Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2011-02-01

Artykuł opublikowany w numerze 02.2011 na stronie nr. 66.

Tekst i zdjęcia: Jerzy R. Suchocki,

Złote wybrzeże Pacyfiku


Na uboczu krwawej wojny pomiędzy narkotykowymi kartelami a wojskiem i policją Meksykanie zażywają relaksu na Costa Dorada, wyczekując nadpłynięcia wielorybów.

 

Grudzień. Puerto Vallarta w meksykańskim stanie Jalisco. Czuję się zdecydowanie nieswojo.
Przede mną rozchylony pysk kajmana i beznamiętny wzrok, niewykazujący oznak życia.
– Drzemie czy coś kombinuje? – pytam Maríę Morfin Otero, dyrektorkę Instytutu Dziennikarstwa, która oprowadza mnie po Centro Universitario de la Costa zajmującym się badaniami oceanograficznymi Pacyfiku.
– Pewnie jedno i drugie – odpowiada z uśmiechem. – Ma na imię Gustavo. Zawsze gdzieś się włóczy, ale jak na razie nikogo nie skonsumował. Mało przekonujący argument w obliczu trzymetrowego potwora. Kiedyś może nastąpić ów pierwszy raz.
W tym ośrodku płazy, gady i ptaki mają wydzielone sektory. Gustavo jednak nie trzyma się administracyjnych rygorów i często wyłazi poza ogrodzenia, żeby powylegiwać się obok ławek w niewielkim parku uniwersyteckiego kampusu.
W Puerto Vallarta tkwię już od trzech tygodni, niecierpliwie wypatrując pojawienia się… wielorybów, które zawsze o tej porze roku przybywają do Bahía de Banderas, jednej z największych zatok na meksykańskim wybrzeżu Pacyfiku.
– Mamy potwierdzenie od Straży Wybrzeża, że walenie są już na naszych wodach terytorialnych. Minęły Los Cabos i Isla Isabel, czyli najpóźniej jutro, względnie jeszcze dziś w nocy powinny wpłynąć do zatoki – María zdaje się czytać w moich myślach, wyprzedzając pytanie o wieloryby.
– Możesz spać spokojnie. Damy ci znać, kiedy się zaczną badania. Popłyniesz z pierwszą ekipą. Oby jak najszybciej. Turystyczne szwendanie się po okolicy jest co prawda superprzyjemne, gdy w grudniowy wieczór temperatura sięga 30°C, ale mój kontrakt z Centrum dotyczy spraw zawodowych.

 

 

KOŁO FORTUNY

 

Przysiadam na bulwarze Malecón, robiąc zdjęcia dzieciaków harcujących na rzeźbach Adriana Reynoso i Alejandro Colungi, artystów zakochanych w tej części wybrzeża Pacyfiku. Patrolująca deptak policja turystyczna nie zamierza im przeszkadzać.
Początki Puerto Vallarta nie są łatwe do prześledzenia. Badania archeologiczne wskazują, iż rejon był zamieszkany co najmniej od VI w. p.n.e. Pisane relacje mamy dopiero z czasów o tysiąc lat późniejszych i pochodzą z kronik konkwistadorów i misjonarzy.
W roku 1524 miała miejsce wielka bitwa pomiędzy wojskami Hernána Cortésa a armią blisko 20 tys. Indian. Zwycięstwo hiszpańskich najeźdźców zapewniło im co prawda kontrolę nad doliną rzeki Ameca, nie przyczyniło się jednak do chrystianizacji Indian Huichola, zdecydowanie odpornych na nauki nawracających ich franciszkanów. Jeszcze u schyłku XIX w. antropolodzy obserwowali kultywowanie dawnych wierzeń i brak szacunku dla kaplic i kościołów katolickich.

 

GONIĆ NIEUCHWYTNE

Móc sięgnąć nieba – według rzeźbiarza Alejandro Colungi to marzenie jest do spełnienia w Puerto Vallarta.

WSPOMNIENIE PIRATÓW

Łuki u progu amfiteatru stanowią symboliczne przejście z Paseo de los Muertos (Promenady Truposzy) do świata pełnego życia i radości, gdzie Posejdon spotyka się z syreną.

WSPOMNIENIE PIRATÓW

Puerto Vallarta jest żelaznym punktem trasy transoceanicznych wycieczkowców, zabawnie kontrastujących z replikami pirackich statków kursujących wzdłuż Złotego Wybrzeża.

 

NA HANDLOWYM SZLAKU

 

Wpadająca do Pacyfiku Río Ameca stanowiła też łakomy kąsek dla… piratów. Przyjazna żeglarzom zatoka ze stałym dostępem do słodkiej wody stanowiła idealny punkt do przerzutu kontrabandy. Ze względu na barwne ubiory tubylców zaczęto z czasem opowiadać o Dolinie Flag (czyli banderas) i opiece nad okolicą władcy mórz Posejdona zakochanego w miejscowej syrenie, która miała oddawać mu się podczas pełni Księżyca w spokojnych wodach zatoki.
W XVI w. zaczął rozwijać się port, do którego przybijały statki z Filipin, należących wówczas do Królestwa Hiszpanii. Galeony przepływające ocean rozpoczęły wymianę handlową między Dalekim Wschodem i Ameryką. Jej reminiscencje widoczne są po dziś dzień zarówno w turystyce, jak i architekturze kolonialnej. Status miasta port uzyskał jednak dopiero w 1918 r. Nazwę nadano na cześć Ignacia Luisa Vallarty – gubernatora stanu Jalisco.
Położenie miasta wzdłuż piaszczystych plaż zatoki Banderas, gorący podzwrotnikowy klimat, bliskość otaczającej port wiecznie zielonej selwy, pokrywającej stoki gór, uczyniły je magnesem dla przemysłu turystycznego. Obecnie na ulicach Puerto częściej słyszy się angielski niż hiszpański. Dzieje się tak nie tylko z uwagi na napływ rzesz turystów z USA i Kanady, lecz także dzięki obecności byłych żołnierzy armii amerykańskiej, którzy po zakończeniu wojny w Wietnamie nie wrócili do Stanów i osiedli na meksykańskim wybrzeżu.
Popularność Vallarty zaczęła się od znanego filmu Noc Iguany z Richardem Burtonem i Avą Gardner, nakręconego w latach 60. ubiegłego wieku. Burton i jego ówczesna małżonka Elizabeth Taylor kupili dom w mieście. Blisko 40 lat później poszli w ich ślady inni aktorzy. Ekskluzywne wille w okolicach Bucerías, La Cruz de Huanacaxtle, Punta Mita i Sayulita – wspólnie z Puerto i Nuevo Vallarta zwanym Złotym Wybrzeżem (La Costa Dorada) – wybudowali Sylvester Stallone i Bruce Willis, a według ostatnich plotek swoje obszerne lokum ma tu też Antonio Banderas.
– Hola amigo, otwórz plecak i wyjmij wszystko z kieszeni – dwóch żołnierzy meksykańskiej piechoty morskiej z bronią automatyczną w dłoniach jest równie uprzejmych, co stanowczych. W plecaku mam aparat fotograficzny z obiektywami i butelkę wody, w kieszeniach kilkadziesiąt peso. Jak zwykle wczesnym rankiem przechadzam się po plaży, bacznie lustrując horyzont. Wyraźnie nie wzbudza to zaufania miejscowych marines. Jednym z ich zadań jest przechwytywanie narkotykowych dilerów.
Tłumaczę, że nie należę do narcotraficantes, a na wybrzeżu wypatruję wielorybów jako współpracownik Centro Universitario de la Costa (CUC).
– Cómo te llamas? (Jak się nazywasz?) – jeden z żołnierzy rzuca okiem na mój meksykański dowód osobisty. – Hersy – odpowiada sam sobie, tradycyjnie przekręcając moje imię Jerzy zgodnie z wymową hiszpańską.
– Słyszałem o tobie. Od ciotki – dodaje, widząc moje zdumienie. – María Morfin, kojarzysz?
– Jasne – oddycham swobodniej.
– Wieloryby już są. Z tego, co wiem, jutro wypływacie. Jest pozwolenie od armii – kończą kontrolę.
Meksykańskie wybrzeże Pacyfiku stało się, niestety, jedną z głównych dróg przerzutu narkotyków do Stanów Zjednoczonych, będąc zarazem areną krwawej wojny pomiędzy samymi kartelami oraz między kartelami i rządem. Zamachy bombowe w barach, pubach czy hotelach popularnych kurortów należą dziś do stałych informacji w mediach. Regularnie dochodzi też do bitew między wojskiem a „żołnierzami karteli”. Krew leje się obficie – groza nasuwa myśl o filmach Tarantino.
Jak dotąd Puerto Vallarta unikało większych problemów. Jednak całe wybrzeże Bahía de Banderas stale kontrolowane jest przez armię. Okręty marynarki wojennej codziennie patrolują przybrzeżne wody, sprawdzając nie tylko jachty, małe i wielkie statki zawijające do Puerto, ale też zapuszczają sondy w poszukiwaniu… łodzi podwodnych, którymi dysponują meksykańskie i kolumbijskie kartele.
Dzwonię do Maríi, aby potwierdzić informacje wojskowego patrolu. – Zgadza się. Jutro rano bądź w Centrum, około dziesiątej powinniście wypłynąć. A więc poznałeś Juanito?! Świat jest jednak mały – słychać dumę z wojskowego bratanka.
Dla zabicia czasu ruszam poza Puerto. Pojadę do Punta Mita, na najdalej wysunięty cypel Złotego Wybrzeża, porobić zdjęcia ptakom, które wyruszają na łowy na otwarty ocean.
Upał jest porażający. W cieniu na pewno ponad 40°C. Nawet miejscowe psy nie obszczekują przyjezdnych, leżą w bezruchu pod parasolami na plaży.
Siedzę na piasku otoczony stadem pelikanów. Co odważniejsze starają się wtykać dzioby w obiektyw mojego nikona, inne ciekawskie, spóźnione, traktują wyświechtane sombrero na mojej głowie jako coś swojego, z czym można robić to, co się chce. Obserwujący tę scenę rybacy i klienci pobliskiego baru śmieją się do rozpuku.

 

W ŚLADY MISTRZÓW

Rzeźby z bulwaru Malecón inspirują lokalnych artystów do próby sił na plaży. Szkoda tylko, że trwałość, niekiedy bardzo udanych dzieł, kończy się z nadejściem większej fali.

IGRASZKI OLBRZYMÓW

Akrobatyczne salta humbaków nadają ich wizytom w Bahía de Banderas charakter spektakli. Na szczęście ten okaz nie próbował wynurzyć się pod nami. Każdy humbak ma inny wzór na płetwie ogonowej, dlatego też można odróżnić osobniki, podobnie jak ludzi, po odciskach palców.

SPOTKANIE Z GIGANTEM

 

Wreszcie otwarty ocean. Wypłynęliśmy zgodnie z planem. Siadam na dziobie motorowo-pontonowej łodzi typu RIB, jednej z kilku użytkowanych przez Centrum. Kilkadziesiąt metrów przed nami niczym gejzery strzelają nad fale dwa słupy wody. Po chwili wynurzają się cielska. Biolog Javier Godinez, który prowadzi łódź, stopniowo redukuje szybkość i wycisza motor. Jesteśmy tuż obok nich.
Wieloryby są trzy. Para rodziców i mały. Musiał przyjść na świat przed kilkoma dniami. Zaloty odbywają się podczas zimowych miesięcy, gdy olbrzymie morskie ssaki migrują w obszary okołorównikowe po letnich ucztach w wodach bliżej biegunów.
– To fascynujące zjawisko. Potrafią przepłynąć kilka tysięcy mil morskich, aby rodzić właśnie tu, w Bahía de Banderas – mówi Javier, który należy do grupy oceanografów śledzących wędrówki waleni na całym świecie. – Ta para przed nami to humbaki. Dorosłe osiągają do 17 m długości i 45 t żywej wagi – Javier ścisza głos, jakby obawiał się, że morscy Romeo i Julia mogą być niezadowoleni z naszej obecności zakłócającej prywatność.
– Zdarza się, że wywracają łodzie – dodaje. Jesteśmy od nich o kilka metrów. Wolę nie dociekać, czy to bezpieczny dystans.
Wieloryby nurkują. W toni oceanu znikają płetwy grzbietowe, przez chwilę na powierzchni widać gigantyczne ogony i… cisza. Minuty niepewności. Gdzie się wynurzą? Oby nie pod nami.
Mieliśmy szczęście – wypłynęły daleko przed nami. Javier odpala silnik. Wrzuca pełną moc.
– Dziś raczej za wiele nie zdziałamy. Ważne, że urodził się mały. Trzeba go będzie zbadać i oznakować. Ciekawe, czy wrócą za koło podbiegunowe. Kilka lat temu „naszą” inną rodzinę odnaleziono na Kamczatce. Ale pogadamy o tym wieczorem – umawiamy się całą ekipą w knajpie na Malecón.
Corocznie wieloryby pozostają na wodach zatoki do połowy marca. Wygląda więc na to, że zadomowię się w Puerto.

 

 

PORTOWE UCIECHY

 

Kolejna butelka piwa Corona. Upał nie odpuszcza. Podziwiam ilości tequili pochłanianej przez moich kompanów. Tkwimy w barze już dobrych kilka godzin. Zegar na wieży kościoła Madonny z Guadalupe w centrum Vallarty właśnie wybił drugą w nocy. Płyną morskie opowieści, a ja przyglądam się klienteli knajpy. Przedziwny skład. Poczynając od naszej grupy naukowców, po żołnierzy, marynarzy, turystów, panienki na godziny czy wpatrzone w siebie gejowskie pary. Mimo że w barze kłębi się od dymu (zakaz palenia tu jeszcze nie obowiązuje), co jakiś czas palacze wymykają się na zewnątrz. Też chcę odetchnąć świeżym powietrzem i rozprostować kości. Wychodzę na bulwar.
Nie masz ochoty na trawkę? A może coś mocniejszego? – Głos dobiega zza pleców. Nie odwracając głowy, żeby nie komplikować sprawy, grzecznie odmawiam, mówiąc, że jestem full. – OK, no problem amigo – głos znika w cieniu latarni.
Marihuana i tzw. lekkie narkotyki w kurortach i miastach meksykańskich wybrzeży należą do tak samo popularnych używek jak piwo. Walka z procederem przypomina starcia Don Kichota z wiatrakami. Armia koncentruje się już głównie na zwalczaniu produkcji i przerzutów kokainy.
Kilka głębokich oddechów i rzut oka na linię horyzontu wspaniale oświetlaną pełnią Księżyca. Puerto Vallarta ma jednak w sobie magiczną moc.
Piraci mieli rację. To miejsce jest jak ilustracja słowa „wolność”. Tu można zachłysnąć się przestrzenią oceanu.