Estonia zaskoczyła mnie na wiele sposobów: kilometrami nowoczesnych szos przecinających niezmierzone połacie lasów, wyrafinowanymi daniami kuchni fusion podawanymi na najprzedniejszej porcelanie w topowych ośrodkach spa nad Bałtykiem, tallińską wymuskaną Starówką, na której hoże dziewczyny serwują koktajl starego z nowym, czyli za pakiecik prażonych wedle hanzeatyckiej receptury orzeszków każą płacić sobie w euro.
Jak zauważyłam podczas dwóch zeszłorocznych podróży do Estonii, ten kraj mentalnie przestawił się na euro grubo przed 1 stycznia 2011 r. Już od dłuższego czasu kurs korony był ściśle powiązany z euro. Zresztą to niewielkie państwo, graniczące z Łotwą i Federacją Rosyjską, jest chyba najbardziej zeuropeizowane ze wszystkich krajów dawnego bloku socjalistycznego. I to nie tylko dlatego, że jego obecny prezydent Toomas Hendrik Ilves był wcześniej unijnym komisarzem. Dorastał w USA, biegle mówi po angielsku, a jego siedziby w Tallinie, to jest klasycystycznego pałacyku położonego na obrzeżach Kadrioru – parku przypominającego warszawskie Łazienki, tyle że z platanami – nie otacza żaden parkan czy mur. Można podejść pod same drzwi strzeżone przez dwóch wartowników. Tuż obok sunął sznur turystów do dwóch muzeów sztuki. Jednym jest Kadriorg Art Museum, ulokowane w barokowym pałacu, który tworzy całość ze wspomnianym parkiem i jest dziełem włoskiego architekta Niccolò Michettiego, stworzonym z rozkazu rosyjskiego cesarza Piotra Wielkiego. Drugie z nich, Kumu Art Museum, zajmuje hipernowoczesną, przeszkloną i kanciastą bryłę. Lokalni przewodnicy twierdzą, że prezydent chętnie zwiedza ekspozycje obu muzeów, wmieszawszy się uprzednio w tłum amatorów malarstwa i rzeźby.
Tallińska Starówka zachwyca detalami, jak zabawne doniczki na kwiaty, kolorowe zdobienia, fantazyjne witryny sklepów...
...czy wesołe szyldy zapraszające gości...
...a także hożymi dziewczynami w strojach mieszczek, które z wdziękiem sprzedają prażone w korzennym miodzie orzechy.
W CIENIU IMPERIÓW
Estończycy doświadczyli znacznie więcej zniewolenia niż my. Od XIII w. zmagali się z najeźdźcami. Los ich państwa przez pół tysiąclecia spoczywał w rękach Duńczyków, Niemców i Szwedów, przez dwa stulecia pozostawali pod kontrolą Niemiec i Rosji. O dominacji tych ostatnich zapewne niełatwo im zapomnieć, ponieważ 26% niespełna półtoramilionowego narodu stanowią Rosjanie – Estończyków jest 68%. Koegzystują jednak we względnej zgodzie. W przepięknej cerkwi św. Mikołaja, położonej w górnej części Starówki, pismo, mowa i śpiew są wyłącznie rosyjskie.
W pobliskich tunelach wydrążonych przed 400 laty pod otaczającymi tę część miasta solidnymi murami dziś działa pomysłowe muzeum. Idąc tunelem w lewo, cofnęłam się w czasie – przez zimnowojenny schron, udekorowany antyimperialistycznymi sloganami i kukłami sanitariuszy, dotarłam do schronu wcześniejszego, który przez dwa dni marca 1944 r. służył mieszkańcom podczas radzieckich nalotów. Idąc w prawo, trafiłam na futurystyczny pociąg z ekranami zamiast okien, na których podczas „podróży w przyszłość” oglądałam to, co dopiero świat czeka.
Tallin może się pochwalić już prawie tysiącletnią historią, bo pierwsza wzmianka o nim pochodzi z 1038 r. Na Starym Mieście, pełnym kolorowych, pięknie odnowionych (również przez polskich konserwatorów zabytków) kamieniczek, śladów Hanzy jest wyjątkowo dużo. Choć tę potężną ligę miast handlowych założono w Rydze, tu jest zdecydowanie częściej wspominana. Tuż obok rynku mieści się hanzeatycki kwartał z restauracją Olde Hanza (w której serwowane są potrawy z epoki). Obok stoją kramy, w których rumiane kobiety o szerokich biodrach i obfitych piersiach, ściśniętych gorsetami średniowiecznych strojów mieszczek, wciskały mi w dłonie korzenne orzeszki przyrządzane z przyprawami i miodem.
W tutejszych restauracjach, które oferują dania bodaj wszystkich kuchni świata, jada się często na porcelanie Villeroy & Boch albo Rosenthal i pija przednie trunki z kryształowych kieliszków. Można wziąć udział w kursach gotowania – ja spędziłam zimny październikowy wieczór dosłownie umazana czekoladą po uszy, przygotowując pralinki mogące spokojnie konkurować z belgijskimi. Zwieńczeniem wyczynów kulinarnych była kolacja, a każdy uczestnik kursu dostał swoje pralinki zapakowane na wynos. Na pożegnanie każdy z nas spełnił toast tutejszym korzennym, bardzo słodkim likierem Vana Tallin, który – jak się potem okazało – znacznie bardziej smakował tam, na miejscu, niż w Warszawie. W każdej restauracji, herbaciarni, kawiarni, knajpce, nawet najmniejszej – a tych, zwłaszcza na Starówce, ale również w hotelu jest mnóstwo – zapewniono dostęp do Internetu. Darmowy, bo to „dobro społeczne”. Estonia lansuje się jako e-kraj.
Nowa architektura harmonijnie współgra ze starszą – wieżowce ze szkła komponują się, o dziwo, z kopiami MDM-ów. Ruch na ulicach, nawet w godzinach szczytu, jest niewielki – korki po prostu nie istnieją, nie słyszy się trąbienia, nie widzi łamania przepisów. To, co mnie uderzyło, to niemal sterylna czystość zarówno w pomieszczeniach, jak i na ulicy oraz brak pijaków i włóczęgów. Ludzie wydają się mili, otwarci, młode pokolenie dwudziesto- i trzydziestolatków świetnie posługuje się angielskim. Odnosiłam wrażenie, że Estończycy żyją jak na zwolnionym filmie, spokojnie, bez pośpiechu, są też życzliwie nastawieni do siebie i świata. Estoński, należący do grupy języków ugrofińskich, był dla mnie absolutnie niezrozumiały poza niektórymi, znów zaskakującymi, słówkami, takimi jak normaalne, co wcale nie znaczy tego, co po polsku. Oto najlepszy przykład: kiedy estoński atleta Gerd Kanter zdobył złoty medal w rzucie dyskiem na olimpiadzie w Pekinie, wykrzyknął właśnie slangowe normaalne, czyli po prostu: super!
MODA NA ZIELONE
Estoński projektant Reet Aus podbił europejskie wybiegi kapitalnie prostym pomysłem: jego eleganckie kreacje wykorzystują materiały z recyklingu. To najlepszy przykład na nieustającą fascynację tego kraju naturą, a ta staje się najlepszym towarem eksportowym. Estończycy zdają się doskonale wiedzieć, że nic tak nie przyciągnie turystów jak obietnica pobytu pośród nieskażonej jeszcze przyrody. Długa, ciągnąca się przez 1800 km linia brzegowa została ukształtowana przez lądolód, a więc pełna jest zatok, zatoczek i wysp. Do morza schodzą knieje, które kiedyś porastały cały kontynent, a przetrwały w takiej ilości tylko tutaj. Tuż pod Tallinem, nad samym brzegiem morza rozpościera się na zielonej, idealnie przystrzyżonej murawie skansen Rocca al Mare. Chodziłam po nim szutrowymi alejkami pieszo, ale można wybrać przejażdżkę konną bryczką powożoną przez obsługę odzianą w tradycyjne stroje. Brzeg jest niemal płaski, ale rozciąga się z niego rozległy widok na Tallin. Takich skansenów jest w maleńkiej Estonii blisko 30!
ZDROWO I WESOŁO
Estończycy imponują dbałością o zdrowie i kondycję. W Tallinie, tuż pod murami Starówki, podziwiałam w sumie bodaj stuosobowe grupy dzieci i młodzieży wykonującej wprost na trawnikach układy gimnastyczno-taneczne pod okiem trenerek – notabene bez obaw, że wdepną w psie odchody, bo tu po czworonogach obowiązkowo się sprząta. Do Pirity – gdzie znajdują się ruiny klasztoru św. Brygidy – mieszkańcy stolicy ściągają głównie po to, aby po pracy zażyć sportu w działającej tu prężnie marinie. To niezwykła, rekreacyjna oaza stolicy. Kiedy byłam tu w czerwcu, korzystałam, jak mogłam, ze słonecznej pogody, zazdroszcząc jedynie miejscowym, że mają czas na popływanie łódką po sztucznym kanale portowym prowadzącym na morze czy pośmiganie na desce – tej wodnej i tej lądowej dostępnej na specjalnym ekstremalnym torze. Jest też golf i można pojeździć na rolkach czy rowerze. Prowadzi tu ciągnąca się wzdłuż całego stołecznego wybrzeża ścieżka rowerowa, na której bywa wręcz tłoczno. Ja wybrałam się na krótki spacer po szerokiej, kuszącej złocistym piaskiem plaży – takich plaż jest zresztą w Estonii pod dostatkiem.
Przy plażach wyrastają jak grzyby po deszczu nowoczesne ośrodki spa, w których pracują między innymi przećwiczone we wschodnich technikach relaksacji masażystki z Ukrainy. Ośrodki mają zwykle ekologiczno-dietetyczne menu i rozbudowaną część basenową.
Zimą można w Estonii korzystać z dobrodziejstw spa, ale można też wybrać się na narty. Najsłynniejszym i najlepiej przygotowanym ośrodkiem jest Otepää na południu kraju. Regularnie organizowane są tu zawody Pucharu Świata w narciarstwie i snowboardzie. Niedaleko znajduje się najwyższy szczyt Estonii Suur Munamägi, który wznosi się na zaledwie 318 m n.p.m. Wysokość estońskich gór nie jest imponująca i wielbiciele szusowania w scenerii zbliżonej do alpejskiej mogą czuć się zawiedzeni.
Ja chcę wrócić do Estonii w innym celu – wybiorę się na wyspy. Jest tu ich, bagatela, półtora tysiąca.