Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2011-04-01

Artykuł opublikowany w numerze 04.2011 na stronie nr. 60.

Tekst i zdjęcia: Jakub Rybicki, Krzysztof Mularski,

Afganistan

Jak za Piasta

„Gyrk! Gyrk!” Oszur zrywa się z miejsca, ściągając ze ściany fuzję pamiętającą zapewne czasy wojny Afganistanu z Imperium Brytyjskim i wybiega z ciemnej, zadymionej izby. Za nim Dżam Bek, za Dżam Bekiem Nazan, za nimi kobiety. Na zewnątrz słychać ujadanie psów i jakieś krzyki. A my siedzimy na brudnej skórze przy palenisku, dopijając nerwowo szir czoj, nie wiedząc co się dzieje, co robić? Nie po raz pierwszy i nie ostatni. Sięgam do wysłużonego słowniczka, żeby sprawdzić, cóż ten gyrk znaczy.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Pamiętacie lekcje historii, o życiu w czasach pierwszych Piastów? Kto uważał, ten pamięta. Były też obrazki. Więc, wchodząc po raz pierwszy do domu ubogiej rodziny afgańskich pasterzy, poczułem się dokładnie tak: jestem w książce do historii. Tylko że mój obrazek jest mniej wymuskany. Dotkniesz, to się pobrudzisz. Ale jeśli już się pobrudzisz – to może zrozumiesz?
Jesteśmy w Wachanie, północno-wschodniej części Afganistanu, a jeszcze dokładniej – w Małym Pamirze. W promieniu kilkunastu kilometrów w każdą stronę – Tadżykistan, Chiny, Pakistan. A tu – nic. Wolne terytoria, formalnie tylko pozostające pod zwierzchnictwem jakiejś władzy w Kabulu czy Fajzabadzie.
Wokół Afganistanu istnieje wystarczająco wiele mitów. Wiadomo, że wojna, że Talibowie i że lepiej tam nie jechać, nie myśleć nawet. Polscy żołnierze, bezzałogowe samoloty, kryjówki w górach. Niestety, wiedza z telewizji jest, jak to zwykle bywa, daleka od realiów. Przynajmniej w Wachanie. Z zestawu standardowych pytań po powrocie: „I co, nie zabili Cię?”. Nie zabili. „A widziałeś Talibów?” Nie widziałem. I standardowe: a po co, a gdzie to, a jak to, a kto tam, itd. Dlatego, na początek – krótki wstęp krajoznawczy.

CO TO

Wachan jest wąskim korytarzem ciągnącym się między górami Pamiru i Hindukuszu. Od północy graniczy z Tadżykistanem, od wschodu z Chinami, a od południa z Pakistanem. Szerokość korytarza waha się od 13 do 60 km. Ma 350 km długości, z czego ok 180 km można przejechać dobrym samochodem terenowym lub kamazem. Środkiem doliny płynie Pandż, czy, jak kto woli, Amu-Daria.

SKĄD SIĘ WZIĄŁ

W XIX wieku w Azji Centralnej toczyła się tzw. „wielka gra mocarstw” – imperiów brytyjskiego i rosyjskiego. Rosjanie podbili emirat Buchary oraz chanaty Chiwy i Kokandu, zbliżając się do granic Afganistanu, który uparcie – i nieskutecznie – próbowali zająć Brytyjczycy. Ostatecznie obie strony ustaliły, że całe królestwo Afganistanu będzie strefą buforową pomiędzy „graczami”. Jednocześnie, „aby granice mocarstw nigdy się nie zetknęły” do Afganistanu został wcielony wąski pas ziemi w północno-wschodniej części kraju, dotąd rządzący się zupełnie samodzielnie. Czyli – Wachan właśnie.

SZACUNEK

Kobieta całująca dłoń starszego mężczyzny. Tu jeszcze długo obyczaje się nie zmienią.

NIEGOŚCINNA NATURA ŻYCZLIWI LUDZIE

Wachan jest wąskim korytarzem ciągnącym się między górami Pamiru i Hindukuszu. Jałowe tu góry i skąpo zazielenione doliny. Ludzie na widok wolno jadącego pojazdu przerywają pracę w polu. Zza traw wychylają się coraz to nowe czerwone punkty. To kobiety prostują plecy i wyciągają ręce, by nas pozdrowić.

KURNA CHATA

Na środku izby – palenisko, na którym kobiety przez cały dzień smażą chleb i gotują herbatę. Wszędzie jest pełno dymu, który uchodzi przez jedyny otwór – w dachu.

KTO TAM JEŹDZI

Korytarz Wachański odgrywa w historii świata rolę ważną, choć drugoplanową, jako jeden z najtrudniejszych odcinków jedwabnego szlaku. Był naturalnym łącznikiem między Centralną Azją a Chinami, przez stulecia przemierzanym przez kupców i handlarzy. Jednym z pierwszych Europejczyków, którzy przemierzyli Wachan, był Marco Polo, który uczynił to w 1271 roku.
Przez wieki, niewielu ludziom Zachodu było dane gościć w tych stronach. Sytuacja zmieniła się w drugiej połowie XX wieku. Najpierw kilkoro Francuzów przemierzyło z pasterzami korytarz, potem zaczęli tłumnie ściągać alpiniści, którzy jednak koncentrowali swoją działalność w centralnej, stosunkowo łatwo dostępnej części doliny.
Następnie przybyli Rosjanie, którzy – nie wiedzieć czemu – uznali, że wysokie góry będą wspaniałym miejscem na bazy wojskowe. Zbudowali pierwszą utwardzoną drogę, która umożliwiła późniejszym wędrowcom podróż do podnóża Pamiru. W czasie wojny, przez ponad 20 lat nie stanęła tam europejska, nieradziecka stopa. Nie, żeby w Wachanie toczyły się jakiekolwiek walki. Tamtejsza ludność jest nastawiona wyjątkowo pacyfistycznie, a czasów „okupacji” rosyjskiej nie wspominają szczególnie źle. Bo i co Rosjanie mogli okupować? Ściągać haracze w postaci owczych skór i jaczego mleka? Brać pierworodnych do armii? Niszczyć mikropoletka pszenicy? Nic takiego się nie działo. Wachowie, nawet gdyby chcieli, nie mieli możliwości walki. Jedyną bronią palną, jaką dysponowali, były fuzje, często pamiętające cara. Amerykanie, hojnie wspierający mudżahedinów w centralnej części kraju, nie mieli możliwości dostarczania broni w niedostępne góry. Wątpliwe zresztą, by zdawali sobie sprawę z istnienia Wachanu.
Dopiero w początkach XXI wieku pierwsi poszukiwacze przygód – w pełnym tego słowa znaczeniu – zaczęli penetrować zapomnianą dolinę. Epoka „odkrywców” trwała krótko – zaczęła kończyć się mniej więcej 4-5 lat temu, gdy liczba turystów zaczęła gwałtownie wzrastać. O ile w 2006 roku mogło być to kilkanaście osób, to w 2010 – bez wątpienia kilkadziesiąt. Wystarczająco dużo, aby jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać dotowane przez fundację Aga Khana tzw. „guest houses” czyli minihoteliki. Hotelik taki składa się z izby, w której możemy się przespać i gospodarza, który ugości nas jedzeniem, żądając potem horrendalnej sumy pieniędzy.
Dlatego warto wiedzieć, że takież izby posiada wiele, co bogatszych, domów – i są tam przyjmowani nie-zagraniczni goście. W wioskach, do których nie dotarł jeszcze kapitalizm, godne podjęcie gościa jest obowiązkiem wójta wioski. Nie będzie również żądał on za to pieniędzy.

KTO TAM MIESZKA

W Dolinie Wachanu żyją Afgańczycy, czyli obywatele Afganistanu. W tym wypadku są to etniczni Tadżycy i Wachowie. A wyżej, już w górach Pamiru, Kirgizi. Kirgizi mówią po kirgisku, Wachowie po wachijsku, a Afgańczycy (Tadżycy) po afgańsku, czyli w lokalnej odmianie języka Dari, który jest z kolei afgańską odmianą języka Farsi, czyli perskiego, którym mówi się w Iranie. Żeby ogarnąć to całe zamieszanie, większość mężczyzn zna co najmniej dwa języki.
Niestety, nie będzie to ani angielski, ani rosyjski. Znajomość angielskiego w większości przypadków sprowadza się do „no problem” i ewentualnie „what is your name?” Trzeba przyznać, że w kilku szkołach są nauczyciele angielskiego, jednak ich znajomość języka raczej nie przekracza poziomu naszej podstawówki. Innymi słowy, chcąc dogadywać się z wieśniakami, musieliśmy nauczyć się Dari.

ZDOBYWCY GÓR ODPOCZYWAJĄ

Jesteśmy w Kazi Deh, pierwszej większej wiosce w Wachanie. Właśnie zeszliśmy z gór, wycieńczeni, chudzi tak, że moglibyśmy spokojnie grać więźniów gułagu. Za nami miesiąc w afgańskim Hindukuszu. Nakarmiono nas i zaprowadzono do guesthouse’u. Przed nami – kolejne 300 km drogi. Niezwłocznie po zjedzeniu dwóch kilo ryżu dopadła nas biegunka, która miała nam wiernie towarzyszyć aż do końca. Serdecznie polecam udającym się w tę część świata zabranie leków przeciw lambliozie.
Gdy nieco wydobrzeliśmy i byliśmy już w stanie wyjść na drogę, ze zdumieniem odkryliśmy, że w wiosce są sklepy! Zakupiliśmy kilka puszystych ciasteczek produkcji irańskiej, oraz kilka produkcji afgańskiej, o smaku truskawkowym. Producent najwyraźniej zapomniał o nadzieniu, co nie psuło jednak smaku. Przez następne dwa tygodnie mieliśmy śnić po nocach o pysznych, rozpływających się w ustach irańskich łakociach… i pluć sobie w brodę, dlaczego nie kupiliśmy ich więcej. Naiwnie wierzyliśmy, ze gdzieś tam, w głębi doliny, będzie przynajmniej jeden sklep…

ILUMINACJA

Ściany czarne, okopcone. Przez otwór w dachu wpada ostry snop światła, który teatralnie oświetla dym i parę unoszącą się znad wielkich kotłów. Nie ma sensu wstawać, bo dym unosi się pod sufitem. Wstajesz – oczy zaczynają łzawić i kręci się w głowie. Siedząc – nie dość, że jesteśmy równi, to jeszcze zdrowsi.

MŁÓCKA NA KOŃCU ŚWIATA

Kilkanaście związanych w rząd osłów jest ganiane w kółko po rozsypanym zbożu, które co i raz jest przerzucane widłami. Rolnictwo jest wciąż na poziomie drewnianej sochy, radła i innych przyrządów z epoki średniowiecza. Na polach króluje trójpolówka.

SPOTKANIE W DRODZE

Dziadek w potężnym turbanie, z długą brodą i w dużych okularach z rogową oprawą, miał na imię Eszek Bek i uśmiechał się przyjaźnie. Zajmował się sprzedażą herbaty i leniwymi pogaduszkami ze swoim kumplem Zar-Walem.

NA PACE INACZEJ

Ruszyliśmy piechotą. A tu proszę, biegnie za nami szofer stojącej przy drodze ciężarówki. Każe wsiadać. Nie prosi. Każe! Chętnie godzimy się na taki układ, bo kto chciałby iść całe 300 kilometrów przez półpustynię?
Silnik ryczy niemiłosiernie pod ciężarem kilku ton drewna i kilkunastu mężczyzn. Toczymy się majestatycznie z prędkością kilku-kilkunastu kilometrów na godzinę – to pośród pustyni, to znów łanów zboża. Ludzie na widok wolno jadącego pojazdu przerywają pracę w polu. Zza traw wychylają się coraz to nowe czerwone punkty. To kobiety prostują plecy i wyciągają ręce, by nas pozdrowić. Samochód jest tu wciąż na tyle rzadkim zjawiskiem, że warto dla niego oderwać się od orki.
Jechaliśmy na pace z drewnem przez dwa dni, robiąc w tym czasie 70 km. Zatrzymywaliśmy się często, aby załadować strategicznie rozmieszczone przez jakąś niewidzialną siłę drewniane belki. Czasem leżały one tuż przy drodze, a czasem trzeba było wjechać do wioski. Wieczorem dnia pierwszego dojechaliśmy do Urgentu, niewielkiego kisz-łaku, gdzie nie było na szczęście guesthousu, więc zostaliśmy ugoszczeni przez… trudno powiedzieć kogo. Dziadek w potężnym turbanie, z długą brodą i w dużych okularach z rogową oprawą, miał na imię Eszek Bek i uśmiechał się przyjaźnie. Zajmował się sprzedażą herbaty i leniwymi pogaduszkami ze swoim kumplem Zar-Walem. Spał na dużym podwyższeniu, pod gołym niebem, w tym samym miejscu, gdzie przesiadywał cały dzień.
Eszek Bek zaprosił nas do kolacji, którą akurat z Zar-Walem spożywali. Uczta była to nie lada, bo w tradycyjnej misce ryżu gdzieniegdzie pochowane były malutkie kawałki mięsa! Połykałem je od razu z kośćmi. Zjedliśmy, wypiliśmy kilka szklanek herbaty.

POD GWIAZDAMI

– A teraz – idziemy spać – ogłosił Ahmed i ku naszemu zdumieniu zaczął mościć sobie posłanie pod gołym niebem. My za nim. Widzę wychylające się zewsząd ciekawskie oczy. Ach, cóż za sensacja! Najpierw pół wioski obejrzało nas tak, jak staliśmy, jak siedzieliśmy, jak jedliśmy. Czy przypadkiem nie jemy inaczej niż oni. A może zrobimy coś dziwnego i będą mieli o czym opowiadać przez całą zimę?
Tak więc, próbowaliśmy zasnąć, otoczeni przez całą wioskę (płci męskiej), żywo dyskutującą na nasz temat. Co chwila ktoś podchodzi, krzyczy coś wesołego, poświeci latarką po oczach, roześmieje się i ustąpi miejsca kolejnemu ciekawskiemu. Po godzinie dali nam wreszcie spokój. Całe szczęście, bo akurat poczułem, że koniecznie muszę iść do toalety, którą był w tym przypadku kanał nawadniający pole…
Rano oczekiwaliśmy kolejnego tłumu fanów, ale nic z tych rzeczy. Praca na polu jest jednak ważniejsza od jakichś tam przybyszy z obcych światów. Pojawiły się za to kobiety, proszące o lekarstwa dla dzieci. Po śniadaniu i zabawie w znachora zaprowadzono nas z powrotem do ciężarówki.
Ruszyliśmy w dalszą drogę. Z każdą mijaną wioską drewna przybywało, a my siedzieliśmy coraz wyżej i wyżej. W końcu stary Kamaz nie wytrzymał i stanął, a nam kazano iść dalej. Daleko jednak nie uszliśmy, ciężko jest iść przez pustynię w samo południe.
Na szczęście, które ponoć sprzyja zuchwałym, nie posłużyliśmy za pokarm dla sępów. Nadjechał kolejny Kamaz, tym razem z betonem. Dowiózł nas daleko, daleko, do budowy mostu, przy której uwijało się kilkadziesiąt osób. Jeszcze kilka lat temu mostów w dolinie nie było w ogóle – i przejazd autem przy wysokim stanie rzek był niemożliwy. Teraz, dzięki pomocy Niemców i fundacji Agi Khana, mostów jest kilka, chociaż i tak nie uda się przejechać samochodem osobowym.

OCZEKIWANIE

Mężczyźni pobiegli za wilkiem, kobiety z dziećmi niecierpliwie oczekują ich powrotu. Zagryziona owca to wielka strata, ale i okazja do mięsnej uczty, która nie zdarza się tu często.

PIERWSZA KĄPIEL W AFGANISTANIE

Następnego dnia Land Cruiser z niemieckim doktorem podwiózł nas kilkadziesiąt kilometrów do wioski Kepkut. Zostaliśmy tam ugoszczeni przez Halifazejna, który okazał się być wspaniałym gospodarzem. Przede wszystkim, nie miał irytującego zwyczaju gapienia się, jak jemy. Zapewniał za to rozrywki kulturalne. Wieczorem wszyscy domownicy (naturalnie z wyjątkiem kobiet) zebrali się w naszym pokoju i został zaimprowizowany koncert na bałałajce. Najstarszy syn gospodarza gra i śpiewa, sąsiad gra na bębnie z pojemnika na wodę, dzieci tańczą i klaszczą w dłonie. Tak się bawi, tak się bawi AF-GA-NISTAN! Wakacje bez cepelii.
W Kepkucie nastąpiło doniosłe wydarzenie – pierwsza od miesiąca kąpiel. Afgańczycy nie grzeszą przesadnym umiłowaniem higieny, ale potrafią korzystać z dobrodziejstw natury, która obdarowała ich licznymi gorącymi źródłami. Stawia się nad takim źródełkiem budynek i mamy cziszmę, czyli miniłaźnię. Mogliśmy wreszcie rozkoszować się gorącą wodą o zapachu zgniłego jajka. Za oknem – ośnieżone szczyty Hindukuszu. I znowu cieszę się, że jestem na wczasach tu właśnie, a nie na przykład w Jastarni.

W MAŁYM PAMIRZE

Następnego dnia organizujemy konie. Żaden Afgańczyk nie puści samopas swego rumaka, dlatego w zestawie mamy też właścicieli. Mało kto może sobie pozwolić na utrzymanie dwóch wierzchowców. Nam będą towarzyszyć Dżam Bek i Nazan Halim.
Już pierwszego dnia zgrzytnęło. Nasi Wachowie są bardzo troskliwi. Szkoda, że tylko dla koni. Często musimy zsiadać z siodła, bo zwierzaki nie dają rady pod górkę. Rozumiem. Ale Krzysiek ma lekko odmrożone stopy i nie może zbyt długo iść. Więc tak trochę idziemy, trochę jedziemy. W końcu orientujemy się, że coś już za długo. A oni nagle… znikają nam z oczu! Uciekli, żeby koń afgański nie uginał się pod ciężarem europejskiego pana.
Krzysztof idzie wolniej i wolniej, a ja szybciej i szybciej, żeby dogonić łotrów. Gdy w końcu dogoniłem, rozpalali już ognisko. Przy pomocy najlepszych polskich przekleństw ze wstawkami w Dari udzieliłem uciekinierom takiej reprymendy, że Nazan od razu pogalopował po Krzyśka, a Dżam Bek pojednawczo podstawił mi herbatę. Nie uciekali nam więcej. Nasza dalsza współpraca przebiegała doskonale.
W Sang-Nawishta, niewielkim osiedlu pasterskim położonym na ponad 4000 m. Nazwa osady oznacza „rysunki na skale”. Nietrudno się domyślić, co możemy tam znaleźć. Chodzi raczej o skalę. Na obszarze ok. 1 km na kilkudziesięciu kamieniach są porozrzucane rozmaite wyobrażenia przedstawiające zwierzęta, wojowników, polowania. Trudno orzec, ile mają lat. Kilkaset? Kilka tysięcy? W końcu – co to za różnica, przecież tu i tak się nic nie zmieniło. Może tylko uzbrojenie myśliwych: łuk zastąpiła dwururka. Na odchodnym starszy z rodu żąda 50 dolarów. Od osoby. Dajemy po 5. Dumny Wachijczyk rzuca pieniądze na ziemię i spluwa na tak marną zapłatę: Amerykanie płacą 50! Wiemy, słyszeliśmy.

RZADKI WIDOK

Czasem, w większej osadzie, można spotkać sklep.

POLOWANIE NA GYRKA

Kolejnego dnia składamy wizytę rodzinie Dżam Beka, która mieszka w trzech lepiankach, pośrodku niczego. Kilka psów leży leniwie na boku. Nawet nie warkną na nasz widok. Nie ziewną. Oka nie otworzą. Oszur – brat Dżam Beka – niezwykle cieszy się z wizyty i ugaszcza nas czym chata bogata, czyli chlebem, jogurtem i herbatą. No właśnie – jak wygląda domostwo typowego wachijczyka?
Na środku izby – palenisko, na którym kobiety przez cały dzień pieką chleb i gotują herbatę. Wszędzie pełno dymu, który uchodzi przez jedyny otwór – w dachu. Siedzimy nisko, po obu stronach pieca, na niewielkich podwyższeniach wyłożonych derkami lub owczymi skórami. Nie ma sensu wstawać, bo dym unosi się w okolicach sufitu. Wstajesz – oczy zaczynają łzawić i kręci się w głowie. Siedząc – nie dość że jesteśmy równi, to jeszcze zdrowi.
Po kilku chwilach przestaję czuć zapach spalenizny. Ściany czarne, okopcone. Przez otwór w dachu wpada ostry snop światła, który teatralnie oświetla wychodzący przezeń dym.
Za paleniskiem – strefa kobieca; rodzaj kuchni, pełnej tajemniczych przyborów, pojemników, narzędzi, których przeznaczenia nie będzie mi dane poznać. Drewniany, okopcony dach jest podparty dwoma belkami. Czasem na ścianie wisi jakaś ozdoba, jakiś skarb. Może to być plakat wyborczy (ale do pasterzy wysoko w górach agitatorzy przecież nie docierają), mogą być prezenty od turystów, może być o również fuzja po dziadku.
I właśnie za taką fuzję złapał nagle nasz gospodarz, wybiegając z domostwa. Dotąd wszystko przebiegało zgodnie z rytuałem. Szir Czoj, czyli herbata z mlekiem podawana w niewyobrażalnych ilościach, chleb, niezobowiązujące rozmowy w naszym kulawym perskim. W chacie zgromadziła się cała rodzina – kilkanaście osób, w większości dzieci.
A teraz – wszyscy wybiegli! „Gyrk, gyrk!” Co się dzieje?!
Gospodarz i Dżam Bek byli już daleko, a kobiety nad czymś żywo debatowały. Gyrk (wilk) porwał owcę! Po godzinie wrócili z nadgryzionym, wciąż krwawiącym zwierzęciem. To wielka strata dla ubogiego pasterza. Oszur jest wyraźnie zmartwiony. Na dodatek, nie udało im się zabić gyrka.
Na nas czas: siodłamy konie, zbieramy się do drogi. Ale nasi przewodnicy nie są w ciemię bici – wyraźnie się ociągają, zostaliby dłużej. Psy wylizują resztki krwi z ziemi i ze ścian, bo wcześniej gospodarz rzucił im nadgryzione kawałki bebechów.
Owca już wypatroszona, kobiety zniknęły z mięsem w chacie. Wiemy, co się święci. Godzinka w tę czy w tamtą – nie zrobi różnicy. I stało się. Po raz pierwszy od ponad miesiąca mogliśmy wreszcie zjeść mięso. Nie mylić z: najeść się. Nie wiadomo skąd, nagle w izbie pojawiło się kilku innych mężczyzn, chętnych do skosztowania przysmaku. Mięsa nie jada się tam prawie wcale – chyba, że zwierzę padnie, zostanie zabite przez drapieżnika, ewentualnie z okazji bardzo ważnego wydarzenia. Nic dziwnego, ze wieść rozeszła się lotem błyskawicy. Podobnie jak mięsne danie.
Współczuliśmy Oszurowi, jednak radość z napełnienia żołądka była ważniejsza. W doskonałych humorach pojechaliśmy dalej, żegnani smutnym spojrzeniem gospodarza.

W GOŚCINIE U NIEGOŚCINNYCH KIRGIZÓW

Kolejny dzień – śnieżyca. Wykończeni, dojechaliśmy do kirgiskiej osady Kasz Goz. Skończyły się terytoria wachijskie i reguły gry znane dotychczas. To tereny kirgiskich nomadów i musimy się dostosować do ich zwyczajów. Nie uznają oni żadnej władzy i jest to chyba jedyne miejsce na ziemi, gdzie nikt nigdy nie zmuszał koczowników do porzucenia ich tradycyjnego stylu życia.
Ich zwyczaje są jednak co najmniej dziwne. Przyjechaliśmy zziębnięci i mokrzy. Marzyłem o herbacie w ciepłej jurcie przy ognisku. Tymczasem wyraźnie dano nam do zrozumienia, że do jurt wchodzić nie należy. Zostaliśmy sami w pseudogościnnej, zimnej jurcie z brezentu.
Poszedłem zatem szukać szczęścia na własną rękę ale i tu czekało mnie rozczarowanie – zostałem wprawdzie zaproszony do jednego z domostw, ale i tam wyraźnie nie wiedziano, co ze mną zrobić.
Jak to co? Herbaty! Ale i na to ciężko im było wpaść, więc odszedłem bez nadziei na dalszą współpracę. A tymczasem w naszym guesthousie Kirgizi oznajmili, że nie możemy jechać dalej przez ich ziemie z naszymi dotychczasowymi, wachijskimi przewodnikami.
Możemy za to nająć Kirgiza.
Wszystko pięknie, ale nie mają koni. Jak pamiętamy, Krzysztof bez konia nie pójdzie. Ostatecznie, po długich pertraktacjach, zgadzają się, byśmy pojechali pół dnia drogi w głąb terytoriów kirgiskich, do cmentarzyska Bonzai Gumbaz, a następnie zawrócili.
Tak też czynimy. Rano doceniamy piękne położenie osady. Daleko w dole, rzeka Wachan, daleko w górze – majestatyczne góry. Wydojone stado jaków wyrusza na śniadanie, pufając przy tym gniewnie. Co i raz jakieś samce uznają potrzebę pokazania innym, kto tu rządzi. Potyczkom tym obojętnie przyglądają się owce. Ich tutejsza, pamirska odmiana ma specyficzny, niezwykle wydatny zadek, będący ponoć największym przysmakiem. Nie będzie nam dane się o tym przekonać.
Zawracamy przed jeziorem Chaqmatin. W jego okolicach ma źródła słynna Amu Daria, na tym odcinku zwana Wachanem. Widok ogromnej doliny, z wijącą się w dole rzeką i majaczącym w oddali majestatycznym szczytem Bai Kara na zawsze zapadnie mi w pamięci.

POWRÓT DO „CYWILIZACJI”

Gdy docieramy z powrotem do Sarhadu, jest już zimno i wszędzie leży śnieg. Spory to problem dla chłopów, którzy nie zdążyli zebrać całego zboża, ani tym bardziej go wymłócić. Przy wjeździe do wioski obserwujemy nietypową scenę. Kilkanaście związanych w rząd osłów jest ganiane w kółko po rozsypanym zbożu, które co i raz jest przerzucane widłami. Młócka na końcu świata. Rolnictwo jest wciąż na poziomie drewnianej sochy, radła i innych, nieznanych nam przyrządów z epoki średniowiecza. Na polach króluje trójpolówka.
Tuż obok jest granica z Tadżykistanem, toteż nie trzeba ryzykować podróży przez centralną część kraju. Na odchodnym celnik oczywiście nie omieszkał wymusić łapówki. Co gorsza, zainkasowawszy zdecydowanie za dużą sumę dolarów, ma jeszcze czelność przeglądać nam plecaki. U Krzycha znalazł nasze ulubione irańskie ciasteczka. „O, bakszysz!”– i wziął sobie kilka.
Z pewną ulgą ostatecznie rozstajemy się z tym niezwykłym zakątkiem Ziemi, żegnani widokiem celnika pałaszującego nasze ciasteczka. Przyjemnie będzie znów napić się piwa, obejrzeć telewizję, zadzwonić z komórki czy choćby skosztować mięsa. Przekraczając granicę, opuszczamy zakątek, gdzie czas zatrzymał się w okolicach panowania dynastii Piastów i tylko toczące się gdzieniegdzie Kamazy, Land Cruisery oraz szczególny afekt mieszkańców dla amerykańskiej waluty podpowiadają, że nie zostaliśmy przeniesieni w czasie przez jakiegoś kapryśnego maga…