Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2013-07-01

Artykuł opublikowany w numerze 07.2013 na stronie nr. 50.

Tekst i zdjęcia: Anna Dąbrowska,

Muzyka stepów i pustyni


Ten kraj ma ponad półtora miliona kilometrów kwadratowych. Polska w mongolskich granicach zmieściłaby się pięć razy. Tu nie ma dróg, znaków drogowych i wskazówek, jak jechać. Jeździ się za słońcem.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Kierowca na postojach nie wyłączał silnika, bo istniała obawa, że potem nie uda się go odpalić, a z Ułan Ude na Syberii do Ułan Bator podróżuje się przecież dwanaście godzin, i to w trudnym do zniesienia upale. Tydzień wcześniej wsiadłam w Moskwie do transsyberyjskiego pociągu, który wyrzucił mnie pół dnia drogi za Bajkałem. A teraz rozpościerały się przede mną bezkresne stepy Mongolii, nakrapiane od czasu do czasu białymi jurtami.

 

 

UB BARANINĄ PACHNĄCE

 

Ułan Bator jest jedną z najbrzydszych stolic świata. To takie połączenie tradycji (wspomniane jurty) i komunistycznej „nowoczesności” (bloki z wielkiej płyty). Straszą otwarte studzienki kanalizacyjne i wypatroszone budynki. Jedynie plac Suche Batore przypomina, że przecież jesteśmy w stolicy. Nikt nie respektuje tu zielonego światła na przejściach dla pieszych. Przerażony turysta stoi przeważnie na środku jezdni – połowę już przeszedł i przeżył, a teraz musi się jakoś dostać na drugą stronę.
Splątane kable elektryczne, uliczny chaos, bałagan – takie są pierwsze wrażenia z UB. Ale wystarczy się trochę zagłębić, pójść nieco dalej i zaraz okaże się, że w Ułan Bator jest fantastyczne muzeum historii naturalnej, w którym dumnie prezentują się zrekonstruowane szkielety dinozaurów. Jest też dużo kawiarni i restauracji (w których na stołach królują polskie przyprawy do zup). Między budynkami kryją się świątynie i klasztory, tu i ówdzie powiewają modlitewne flagi. Powietrze drży od upału i pachnie… baraniną.
Najpierw tu, do stolicy, a potem w głąb kraju coraz częściej przyjeżdżają zachodni turyści. Wyżłobione kołami terenowych samochodów stepowe szlaki co roku wyglądają inaczej. Stada koni, owiec i kóz, a także maleńkie susełki, raz po raz przecinają drogę. Nad głowami drapieżne ptaki patrolują okolicę. Dziewicze piękno krajobrazu i bliskość nieskażonej przyrody tworzą wyjątkowy nastrój.
Aby zobaczyć Mongolię, dobrze wynająć przewodnika z samochodem. Wbrew pozorom nie jest to bezmyślne wydawanie pieniędzy, lecz dobre posunięcie. Torów kolejowych i dróg asfaltowych jest tutaj po 1500 kilometrów, czyli niewiele jak na tak dużą przestrzeń. I dlatego potrzebny jest pojazd z pilotem, który poradzi sobie z wędrowaniem w trudnych warunkach.

 

WJECHAŁEM NA SUCHEGO PRZESTWÓR OCEANU

Mongolski krajobraz jest bezkresny, a po zimie drogi gubią swój bieg. Tylko miejscowi wiedzą, którędy jechać, aby trafić do celu.

W DOMACH Z BETONU

Ułan Bator zmienia się z każdym rokiem. Coraz więcej Mongołów chce żyć w metropolii i ze stepu migruje do wysokościowców.

 

TAK BLISKO, A TAK DALEKO

 

Za Ułan Bator normalna droga skończyła się dość szybko. Wjechaliśmy w bezkresną przestrzeń spalanego słońcem stepu. Tutejsi kierowcy mają w głowach jakieś systemy nawigacyjne, pozwalające im na bezbłędne dotarcie do celu. Odwiedzili w stepie swoich znajomych, aby napić się tłustej lokalnej herbaty. Do dziś jest dla mnie tajemnicą, jak do nich trafili. Potem, co było moim życzeniem, znaleźliśmy zakamuflowany klasztor, gdzie mały mnich chodził po drewnianym płocie, a wejściowe wrota miały piękny malinowy kolor.
W Mongolii zjawiskiem niezwykłym jest widoczność. Wyraźnie widzimy wiele odległych pagórków i jurt – wszystko wydaje się tak bliskie. Potem dopiero okazuje się, że to miraż, a spacer do najbliższego wzniesienia trwa dwie godziny…
Pierwszy dłuższy przystanek to wizyta w Karakorum, dawnej mongolskiej stolicy, która powstała w XIII wieku. W czasach sowieckich mongolska tradycja i kultura bardzo ucierpiały, z powierzchni ziemi zniknęły buddyjskie klasztory, nasiliła się eksterminacja mnichów. Karakorum przetrwało, ale czasy świetności ma już za sobą. Dziś to kilka świątyń, klasztor, buddyjskie młynki modlitewne ukryte za wysokim murem, z którego w niebo strzelają dostojne stupy.
Dwa dni później, zaliczając mongolskie „spa” – gorące źródła Tsenher Khaluun Us, następnie góry Changaj, wodospad na rzece Orchon, łowienie ryb i rozstrój żołądka, dotarłam nad Wielkie Białe Jezioro, gdzie przesiadłam się na konia. A właściwie na konika, bo azjatyckie wierzchowce są nieduże. Poruszają się przeważnie w grupie, co dla niewprawnego jeźdźca, jakim byłam, stwarza niebezpieczeństwo. Kiedy rusza jeden konik, ruszają i inne. Kiedy jeden się rozpędza, rozpędza się reszta. Koniki są mądre, wybierają wygodną drogę, nie są płochliwe ani narowiste. Jednak o ich sympatię trzeba powalczyć. Bardzo się starałam. Mówiłam do mojej klaczy czułe słówka, głaskałam płową szyję, smyrałam za uchem. Nagroda, owszem, przyszła: konik chciał się podrapać, więc w pewnym momencie poczułam, jak głową ociera się o moje ramię.
Wielkie Białe Jezioro to zbiornik pochodzenia wulkanicznego, powstały w wyniku erupcji wulkanu Chorgo, którego lawa zatamowała rzekę. W blasku popołudniowego słońca jezioro mieniło się samymi niebieskościami. Dookoła wyrastały porośnięte rudą trawą niewysokie góry, z których roztaczała się piękna panorama na wodę i rozłożone wokół niej białe jurty.

 

BEZ KONIA ANI RUSZ

Nieduży, za to bardzo wytrzymały konik mongolski jest niezastąpionym towarzyszem życia na stepie.

ZACHODŹ OD POŁUDNIA

Jurta – pasterski domek obity wojłokiem z dekoracyjnymi drzwiami. W Mongolii wejście do niej zawsze usytuowane jest od południowej strony.

BIAŁE, ALE NIEBIESKIE

Tsaagan Nuur (Wielkie Białe Jezioro) w centralnej części Mongolii.

 

GOŚĆ W DOM, ŚWISTAK NA DROGĘ

 

W okrągłym, pozornie niewielkim namiocie mieści się cały świat – wszystko, co ważne dla mongolskiej rodziny. Przekraczając próg jurty, wchodzimy w inną, fascynującą rzeczywistość azjatyckich koczowników, skrywającą w sobie wiele tajemnic.
Jurta, po mongolsku ger, zimą chroni od mrozu i wiatru, a latem zapewnia upragniony chłód. I choć pamięta wieki, to Mongołowie nie rezygnują ze swojego tradycyjnego sposobu zamieszkiwania. Na jurtę składa się okrągły drewniany podest stanowiący podłogę. Zwieńczeniem namiotu jest dach z cienkich listew, które nie łączą się ze sobą u szczytu. Ściany to drewniana kratownica, od zewnętrznej strony pokryta grubym wojłokiem wykonanym z wielbłądziej wełny. Podobny do filcu, chroni mieszkańców przed ostrym azjatyckim klimatem bezkresnego stepu czy nieprzyjaznej tajgi. Od wewnątrz ściany ozdobione są kolorowymi, często kwiecistymi materiałami. Dominuje niebieski – ulubiony kolor Mongołów – symbolizujący niebo, przestrzeń i wolność. Zewnętrzne poły jurty można unieść, zapewniając przepływ powietrza i ewentualne chłodzenie wnętrza.
Na środku znajduje się piec typu „koza”, który stanowi centrum tego domostwa, a zarazem jego serce. To właśnie dookoła pieca gromadzi się mongolska rodzina i zaproszeni przez gospodarza goście. W tym miejscu gotuje się też i spożywa posiłki. Choć powierzchnia geru nie jest duża, to mieści się na niej zaskakująco dużo: piec, kilka malowanych łóżek, szafka i… telewizor. Nikogo już nie dziwi, że obok jurty, wyposażonej w antenę satelitarną, stoi też bateria słoneczna.
Bardzo ważnym fragmentem domu Mongoła są drzwi, które zwrócone są zawsze ku południowej stronie świata. I nigdy nie są ani zwykłe, ani banalne – zawsze znajdują się tam jakieś malunki. Jedne mogą być pokryte zaledwie dwoma kolorami, inne pysznią się bogatą, kwiecistą ornamentyką i wymyślnymi wzorami.
Mongolskie przysłowie głosi, że szczęśliwy ten gospodarz, koło którego jurty stoją konie wędrowców. Gościnni gospodarze znad jeziora podarowali nam na pożegnanie przysmak zakazany, czyli… upieczonego świstaka.

 

GOBI WCIĄŻ ROŚNIE

Pustynia zaskakuje swoją różnorodnością. Oprócz piaszczystych wydm są tutaj również różnokolorowe skały. Gobi to największa po Saharze pustynia na świecie – i wciąż się powiększa.

ZWROTNIK DINOZAURA

Gobi jest jednym z miejsc na świecie, gdzie można znaleźć najwięcej kości dinozaurów i pierwotnych ssaków. Te widoczne na zdjęciu należą jednak do współczesnych zwierząt.

ŚWIĘTE MIEJSCE LAMAIZMU

Stupa we wnętrzu murów Karakorum, dawnej mongolskiej stolicy. Kiedyś stały tu tysiące jurt. Ośrodek wciąż pozostaje ważnym miejscem religijnego kultu.

 

ŚPIEW PUSTYNI

 

W drodze na pustynię Gobi trafiliśmy na mały lokalny festiwal Naadam, czyli trzy gry męskie, w skład których wchodzą zawody zapaśnicze, strzelanie z łuku i wyścig konny. A potem już zaczęła się pustynia – niezwykła, wyjątkowa. Może nawet najdziwniejsza w świecie… Stepowa, spalona słońcem, pozornie nieprzyjazna, a w gruncie rzeczy tętniąca życiem.
Zaczęła się od czerwonego urwiska, do którego dotarliśmy po zachodzie słońca. Nasze namioty stanęły w kręgu już po zmroku. Posiłek powstał naprędce, w świetle samochodowych reflektorów. Mongolskie placki – mąka, woda, trochę cukru. Zagnieść, rozwałkować (wałkiem była butelka wódki) i wrzucić na rozgrzany tłuszcz. Pobudka o piątej rano – po to, żeby złożyć namioty, zanim zrobi się koszmarnie gorąco. A tutejszy upał potrafi ograniczyć myślenie i spowolnić wszystkie ruchy.
Na horyzoncie majaczą piaskowe wydmy – wydmy śpiewające. Khongoriin Els, bo tak się nazywają, nucą pustynne pieśni. Na ich szczytach gorący wiatr wprawia w ruch tysiące ziarenek piasku, które zderzając się ze sobą, wydają dźwięki. I ten rzewny, zawodzący głos opowiada historię Mongołów – o ich odwadze i bohaterstwie, dzielnych rumakach, ciszy azjatyckiej nocy i spokoju rodzinnego domu.
Wydmy są długie – łagodnym pasmem ciągną się ku horyzontowi. Są też wysokie –wiele metrów wspinałam się po ruchomym piachu, mając go w oczach, uszach i włosach. Piach parzy, słońce pali, w gardle robi się sucho. Na szczycie trudno złapać pion, potrzeba chwili, żeby się przyzwyczaić, ale widok jest jak z bajki!
Chwila odpoczynku i kolejne niezwykłe spotkanie, tym razem z wielbłądami. Moja wielbłądzica była najstarsza z całego stada i bardzo obrażona. Niechętnie pozwoliła wejść sobie na grzbiet, z jeszcze większą niechęcią wstała i pomaszerowała przed siebie. Dreptała ostatnia, nie interesowało ją, co robi stado, czasem zatrzymywała się, aby zjeść jakąś spaloną słońcem roślinę. Puchaty garb, który wyrastał tuż przede mną, wydzielał zapach mokrego psa.
Pustynia Gobi kryje w sobie prehistoryczne tajemnice. Wystarczy tylko wiedzieć, gdzie ich poszukać. Bayandzag, tzw. zwrotnik dinozaura, to miejsce, gdzie u stóp czerwonych klifów, w skałach, kryją się szczątki wielkich gadów. Z głazów wystają zachowane fragmenty szkieletów lub pojedyncze kosteczki. Zabierać ich nie wolno, wywozić z Mongolii też nie.
W długiej drodze do Ułan Bator zajechaliśmy jeszcze do parku narodowego Gurvan Sayhan (Trzy Piękności Gobi), gdzie między wysokimi skałami panuje chłodny mikroklimat i pojawia się krystalicznie czysta woda.
Czas naszej podróży mijał szybko, zbyt szybko. Kierowcy śpiewali wieczorami swoje tradycyjne pieśni. Wznosiliśmy toasty, pozdrawiając niebo, krąg ziemi oraz samych siebie. Dni zamieniały się w noce, a noce w poranki… I oto ponownie znalazłam się w Ułan Bator. Ostatni nocleg i pożegnalny obiad z moimi przewodnikami. A potem jedenastodniowy powrót do domu. Znów pociągiem – przez Syberię, Ural i Moskwę.