Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2013-09-01

Artykuł opublikowany w numerze 09.2013 na stronie nr. 36.

Tekst i zdjęcia: Sławomir Kozdraś,

W świecie Morskich Cyganów


Mabul to łezka piasku i rozłożystych palm, oblana tropikalnym akwarium pod nazwą morze Celebes. To zachody słońca, różowe jak orchidee na bliskim Borneo. To piasek, drobny i delikatny niczym mąka. I woda, o bogactwie barw i życia, której nie dorównuje żaden akwen świata.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Żeby tu dotrzeć, trzeba wsiąść do łodzi w Sempornie, na południu malezyjskiego Borneo. To miasto jakich wiele – z rynkiem, kilkoma ulicami, straganami, świątynią. Ciężko mówić o atrakcjach turystycznych. Mimo to co roku ściąga tu rzesza podekscytowanych, fanatycznych turystów – Anglików, Holendrów, Niemców, Australijczyków. Wykorzystują oni cały roczny przydział swoich urlopów, aby spędzić go w portowej Sempornie na krańcu świata. Każdy przyjeżdża w jednym celu – żeby zanurzyć się w legendarny podwodny świat Sipadan.
To pobliska maluteńka wyspa, będąca najlepszym na Ziemi miejscem do nurkowania. Ci, którzy zakosztowali magii Sipadan, mówią o nim jak o narkotyku – i wracają co roku, po więcej. Knajpki w Sempornie wypełniają, wysmagane morską bryzą, twarze podróżników rozmawiających o życiu – podwodnym, ma się rozumieć. Życie nad taflą wody nikogo tu nie interesuje.

 

Odświętnie ubrani goście weselni wracają do domu.

Dzieciaki z Mabul pozują do zdjęcia.

Nestor rodu wita gości na Mabul.

 

ŻYCIE POD TAFLĄ

 

Niewykluczone, że jestem jedyną osobą, która nie przyjechała nurkować. Nawet gdybym chciał, to nie mam stosownego certyfikatu, który jest tu wymagany. Przybyłem, aby poznać wyjątkowych ludzi, i dowiaduję się, że są na wysepce Mabul, która na dodatek oferuje nurkowanie niemal równie dobre jak Sipadan, a niewymagające papierów.
Daję się więc namówić na podwodną przygodę. Nie jest to zabawa dla skąpiących grosza. Firmy organizujące wyjazdy, niemal bez wyjątku należące i prowadzone przez Australijczyków, Amerykanów i Anglików, słono liczą za tę przyjemność. Po szybkim załatwieniu formalności wskakujemy na łódź i prujemy fale. Atmosferę ekscytacji podwodnym światem nakręca australijski instruktor o aparycji i pewności siebie ratownika ze „Słonecznego patrolu”. Jego muskularne ręce zdobią dwa specjalistyczne zegarki dla nurków – symbol, że obecny jest tu wyłącznie w jednym celu. Po dotarciu na wyspę wyrzucamy plecaki na molo i zakładamy stroje do nurkowania. Naszym nauczycielem jest przesympatyczny Amerykanin z Hawajów, który mieszka na zmianę w Sempornie i Mabul. Kilkanaście minut ćwiczeń z oddychania przez kilkunastokilową aparaturę i już jesteśmy w wodzie.
Ciężko skupić się na podwodnej nauce, gdy otwiera się przed nami świat z innej bajki. Ciekawskie ryby w każdym kolorze, kształcie i rozmiarze są wszędzie! Inne stworzenia wiszą bez ruchu, jeszcze inne wydają się odpoczywać na rafie koralowej o kształtach, jakich nie wyśniliby najodważniejsi surrealiści. Niesamowite stworzenia są na wyciągnięcie ręki – w magiczny sposób rozpierzchają się na kilka sekund, aby za moment znów zlać się w ławicę o niemożliwej do określenia formie.
Instruktor wskazuje na prawo – a tam, na zatopionej kotwicy, leży gigantyczny żółw. Królewskiego majestatu dodaje mu świta ryb pilnie czyszczących imponującą skorupę. Ciężko uwierzyć, że wszystko dzieje się naprawdę, i to dziesięć metrów pod wodą – dwadzieścia metrów od brzegu.
Po pierwszej sesji nurkowania idziemy na lunch do stołówki. Po obu stronach mola, na palach wbitych w dno morza, stoją drewniane domki luksusowych kurortów. Bliżej brzegu – podobne w formie, aczkolwiek zupełnie inne, domki ludzi, dla których przebyłem kilkanaście tysięcy kilometrów.

 

Boisko do koszykówki i meczet.

Artystka z zespołu muzycznego.

Tramwaj wodny i jego pasażerowie z parasolami.

 

WODNY ŚWIAT

 

Południe malezyjskiego Borneo zamieszkują Bajau Laut (Ludzie Morza), zwani też Morskimi Cyganami. Choć spotkać ich można w całej Malezji, to na Borneo mieszkają właśnie ci, którzy często całe życie spędzają nie schodząc na ląd. Bajau Laut to żywy przykład ewolucji i niesamowitych zdolności adaptacyjnych człowieka. Do wody przystosowani są do tego stopnia, że ich oczy widzą w głębinie wielokrotnie ostrzej niż nasze. Ich stopy są zaskakująco płaskie i szerokie. Wielu z nich po zejściu na ląd odczuwa coś na kształt choroby morskiej, tyle że… lądowej.
Ci z Mabul, których kontakt z twardym podłożem nie interesuje, żyją zawieszeni nad wodą. Ich domki majaczą w oddali, pośrodku bezkresnego morza.
Od razu po lunchu wyruszam na spotkanie z nimi. Mijam budkę strażnika, który pilnuje, żeby lokalne dzieci nie zbliżały się zanadto do siedzib turystów. Wąska ścieżka prowadzi do wioski. Witają mnie ciekawskie spojrzenia i uśmiechy. Jest środek dnia i dzieciaki bawią się koło meczetu. Na werandzie jednego z domków surowa babcia uczy wnuczka czytać i gani go, gdy pociecha niezbyt przykłada się do recytacji. Obok sympatyczna pani na migi zachęca, żeby wejść do sklepiku. Bajau Laut wydają się zaciekawieni przybyszem, co może dziwić, zważywszy, że na co dzień żyją kilkaset metrów od luksusowych kurortów pełnych turystów.
Przysiadam z napojem na krzesełku przed sklepem i wdaję się w rozmowę z kobietami usypiającymi dzieci, spoczywające w hamakach o kolorach tęczy. Istna sielanka. Po krótkiej przerwie ruszam dalej w głąb wioski i natykam się na mojego sympatycznego instruktora nurkowania. Częstuje mnie rewelacyjnym naleśnikiem z orzeszkami. Wyznaje, że mu wstyd, ale jest w wiosce po raz pierwszy, choć mieszka na Mabul od miesięcy… Najwidoczniej koleżeństwo z kurortu nigdy nie pokazało mu tego miejsca.
W końcu zauważam, że nie wszystko jest tu sielanką. Mijam mały cmentarz, na którym widać niepokojąco dużo maleńkich grobów. Kilkanaście metrów dalej plażę blokuje płot z zakazem wstępu – w domyśle, z zakazem dla Bajau Laut. Przechodzę przez bramkę i wkraczam do enklawy luksusu, z nienagannie przyciętą trawką, palmowymi alejkami i ślicznymi domkami. Pary nowożeńców wylegują się w hamakach i grają w siatkówkę na odseparowanej plaży.
Trzeba przyznać, że kurorty zapewniają lokalnym miejsce pracy, dają możliwość kontaktu z przybyszami, stanowią bodziec do nauki języków, i tym samym wnoszą wiele dobrego. Nie da się jednak nie zauważyć wyraźnego podziału na bogatych, którym biedni co najwyżej usługują.

 

Jeden z nielicznych domów, który nie został zbudowany na palach.

Wesoły sprzedawca słodyczy (palący).

Mieszkając na wodzie, aż chce się wyskoczyć z domu.

 

WIDOK DLA BOGACZY

 

Mabul to nie ostatnie moje spotkanie z Bajau Laut. Parę dni później odwiedzam ich jeszcze w północnej części Borneo. Mam niesamowite szczęście, bo zostaję zaproszony na wesele. Przypływam do wioski i okazuje się, że prawie wszystkie domki są w stanie ruiny, ponieważ Bajau Laut przenieśli się kilkadziesiąt metrów dalej, na ląd. Miejscowy nauczyciel angielskiego, mieszkający w jednym z ostatnich tradycyjnych domków, tłumaczy, że przenoszą się, bo na ich miejscu powstanie luksusowy kurort. Choć przenosiny mają swoje zalety, Morskim Cyganom przeprowadzka niezbyt się podoba. Cóż zrobić? Ich tradycyjne domki, a raczej to, co z nich pozostało, mają piękny widok na najwyższy szczyt Borneo – Kota Kinabalu. Widok za dobry, żeby nie musieć go oddać turystom.
Na weselu jest obiad i zaproszenie do palenia tradycyjnej fajki z kobietami starymi jak świat. Podczas gdy jedne podają dookoła fajkę, inne wygrywają na bębnach i dzwonach dziwaczną muzykę. Rodzina młodej pary namawia, żebyśmy zostali dłużej, ale wyczuwam, że niektórzy z miejscowych gości są onieśmieleni obecnością obcych, i chowają się w swoich nowych domkach. Może widzą w nas przyczynę swojej wymuszonej przeprowadzki?
Wizyta pozostawia gorzko-słodki smak. Idealnie wyprofilowane, „plastikowe” ścieżki kurortu na Mabul pokazują, jak będzie i tutaj za parę lat. Nastrój nostalgii podkreśla też to, że nowe domki Bajau Laut, mimo iż posadowione na lądzie, stoją na niepotrzebnie wysokich palach – dokładnie takich, jak te stare na wodzie.

 

 

RAJSKA RÓWNOWAGA

 

Po powrocie z Mabul do Semporny muszę zorganizować poranny transport na lotnisko, oddalone od miasta o półtorej godziny drogi. Na dodatek muszę wyjechać o trzeciej nad ranem. Jeszcze na łodzi Australijczyk ze „Słonecznego patrolu” obiecuje, że załatwi mi transport, i ostrzega przed szukaniem lokalnych taksówek, które zedrą ze mnie ogromne pieniądze. Uznaję jednak, że wolę dać zarobić tutejszym, choćbym miał zapłacić więcej.
Jest weekendowy wieczór i w Sempornie nie ma już na ulicach taksówek. Ale z pomocą przychodzi mi stojący na chodniku policjant. Przejęty moją sytuacją daje swój numer i mówi, żebym się nie martwił – jutro ma wolne, a i tak miał odwiedzić rodzinę w innym mieście, więc chętnie mnie podwiezie. Jak przystało na stróża porządku, stawia się przed czasem w środku nocy i całą drogę z zaciekawieniem wypytuje o Polskę. Na do widzenia życzy szczęścia. Podaję mu rękę i wręczam banknot na sumę, jaką musiałbym zapłacić Australijczykowi. Policjant wydaje się zdziwiony, ale też wdzięczny. Lokalnym zwyczajem nie patrzy na nominał. W raju nie to jest najważniejsze.
Mabul to rzeczywiście raj, ale także świat w pigułce. To epickie starcie dwóch biegunów – raju namacalnego, prawdziwego, z całym spektrum człowieczeństwa, oraz tego plastikowego – z folderów dla nowożeńców, gdzie problemem jest wybór parasolki do drinka. Ta malusieńka wyspa pokazuje zarazem, że w jej mikroświecie, tak jak i w skali makro, jest miejsce zarówno dla bogatych, jak i biednych. A zachowanie tej równowagi wymaga wysiłku także z naszej – turystów – strony.