Pogodzenie studiów dziennych z zarobieniem pieniędzy na wyjazd, przygotowaniem dwudziestoletniego motocykla (yamaha XTZ 750 o ksywie „Teresa”) oraz samej trasy wymagało trochę pracy i wyrzeczeń. Ukraina, Rosja, Gruzja, Armenia, Górski Karabach, Turcja, Bułgaria, Rumunia, Węgry, Słowacja, Czechy – 39 dni i 11.727 kilometrów. Ale było warto!
Dostępny PDF
Do Rosji docieram promem z Kerczu na Ukrainie, a do pierwszego poważnego punktu wyprawy, którym jest Elbrus, dojeżdżam po tygodniu. Kilkadziesiąt kilometrów wcześniej szukam miejsca noclegowego nad rzeką. Moja obecność wyraźnie zainteresowała pana, który zaprasza mnie w gości. Jest stróżem parkingu dla ciężkiego sprzętu.
GORYCZ PORAŻKI
„Teresa” z żalem patrzy na Elbrus, który nie życzył sobie naszej wizyty.
STOLICA DAWNEJ IBERII
Panorama z klasztoru Dżwari na starożytne miasto Mccheta, które od III wieku p.n.e. było stolicą gruzińskiego królestwa Iberii. W V wieku n.e. król Wachtang Gorgasali przeniósł stolicę do Tbilisi.
MONASTYR ALAWERDI
Klasztor zbudowany w XI wieku, w okresie zjednoczenia i powstania silnego feudalnego państwa, był najbardziej znaczącą świątynią w całej Kachetii (wschodni rejon Gruzji).
SZARIK POKONANY PRZEZ ELBRUS
Odbywa się tu ognisko rodzinne. Większa część ludności zamieszkująca te rejony, również moi gospodarze, jest pochodzenia bałkarskiego (to górski naród o rodowodzie tureckim). Oprócz różnorodnego i smacznego jedzenia na stole jest dużo alkoholu. Narzucają takie tempo, że prawie wymiękam. Na szczęście udaje mi się uniknąć kompromitacji. Nie rozumiem tylko, dlaczego zamiast Czarek mówią na mnie Szarik…
Góra położona jest blisko granicy z Gruzją, dlatego panuje tu wzmożona aktywność militarna. Mam dwie możliwości: wjechanie kolejką linową (cel zamachu w 2011 roku) na 3750 m n.p.m., skąd widać szczyt, lub drogą do obserwatorium położonego na 3000 m n.p.m. Przypadkowo napotkany Polak twierdzi, że powinienem dać radę, choć droga ma podłoże kamieniste. Przy pierwszej wywrotce urywam kufer, którego mocowania prostuję za pomocą kamieni. Na stromym podjeździe zaczyna brakować mocy, silnik gaśnie i znów lecę na ziemię. Utknąłem na 2560 m n.p.m. Jedyna opcja to zawrócić. Próbuję zjeżdżać tyłem, tradycyjnie popuszczając sprzęgło na wyłączonym silniku. Idzie mi to wyjątkowo marnie. W końcu pojawia się mój zbawiciel, prowadzący trzy konie. Na imię ma Maret, a może Mazet. Okazuje się, że ten odcinek drogi jest tak stromy, że nawet konie trzeba sprowadzać. Pomaga mi odwrócić „Teresę”.
W międzyczasie nadchodzą dwie sympatyczne Rosjanki. Mieszkają w ośrodku turystycznym. Przydzielają mi za darmo pokój i karmią. Ich gościnność płynie prosto z serca. Ale plan, aby zobaczyć Elbrus, kończy się fiaskiem.
Z MNICHEM O MOTORYZACJI
Od spotkanych na Ukrainie Polaków dowiedziałem się, że do Gruzji wpuszczają tylko tych, którzy mają rosyjskie wizy tranzytowe, ja natomiast mam turystyczną. Na szczęście granicę przekraczam bez żadnych problemów, a celnik, spojrzawszy na moją polską tablicę rejestracyjną, macha tylko ręką.
Otaczają mnie widoki zapierające dech w piersiach. Po kilkudziesięciu kilometrach dojeżdżam do miejscowości Stepancminda, nad którą, na wysokości 2170 m n.p.m., położony jest XIV-wieczny klasztor Gergeti Sameba, nazywany wizytówką Gruzji. To nad nim góruje Kazbek. Dojeżdżam do posiadającej burzliwą historię twierdzy Ananuri. Następnym celem jest monastyr Dżwari. Klasztor leży na górze ze wspaniałą panoramą na Mcchetę (starożytne miasto wpisane na listę UNESCO).
CERKIEW ŚWIĘTEGO KRZYŻA
W ogromnych komnatach ormiańskiej świątyni Nyszan zachowały się freski z XII wieku.
NIE MA STRACHU W KARABACHU
Szukając noclegu w Górskim Karabachu, trafiłem przypadkiem na imprezę pracowniczą, na której zostałem serdecznie ugoszczony.
TAM, GDZIE SCHODZĄ SIĘ KURY
Twierdza Chertwisi to jedna z najstarszych fortyfikacji w regionie Samcche-Dżawachetia. Budowę rozpoczęto w II wieku p.n.e. Twierdza wznosi się na skalistym wzgórzu, przy zbiegu rzek Kura Dżawachecka i Kura Artaauska.
Noc spędzam w gospodarstwie, gdzie częstują mnie 60-procentowym koniakiem. Wznosimy toast za świętej pamięci prezydenta Kaczyńskiego oraz za przyjaźń polsko-gruzińską. Poranek wita żarem. Wylewając ostatnie poty, dojeżdżam do istnej oazy: duży sztuczny zbiornik, boiska, palmy, restauracja i mnóstwo ludzi. Kąpiel przywraca siły na dalszą podróż.
Tego dnia mam do obejrzenia dwie absolutne perełki: twierdzę Geremi oraz Alawerdi. Zatrzymuję się i pytam o dojazd do tego ostatniego zabytku. Rozmowa jest o tyle ciekawa, że mój rozmówca zna tylko gruziński. Proponuje mi nocleg u siebie w domu, do którego trafiam po powrocie z Alawerdi. Od razu zostaję posadzony przy stole, na którym lądują: chleb, pomidory, czosnek, słonina i legendarne pierożki chinkali. Nie może zabraknąć domowej roboty wina, a każde sięgnięcie po kielich wiąże się oczywiście z długim i poważnym toastem.
Początek trasy jest piękny – po prawej stronie przepaść z wąwozem i rzeką oraz wodospadami, po lewej skalna ściana. Podłoże szybko przekształca się w skalne i miejscami wypłukane przez wodę. Niewielkie wodospady tworzą potoki, przez które muszę przejeżdżać. Wdrapuję się na 2867 m n.p.m., skąd czeka mnie równie wymagający zjazd. W końcu ukazuje się niesamowity widok, czyli Omalo – to kilka chat, których mieszkańcy żyją zupełnie oderwani od naszego świata.
Na tym etapie wędrówki po Gruzji pozostał mi jeszcze Dawid Garedża – kompleks klasztorów na stokach Garedża (mnich Dawid osiedlił się tu w naturalnej jaskini i wybudował pierwszy klasztor). Tym razem jadę szutrem po półpustyni. Dojeżdżam, i oto miłe spotkanie: – Jaki jest twój motocykl? – pyta mnich. – Yamaha. – Jaka? – Enduro. – Jaki model? – Yamaha XTZ 750 Super Ténéré. – Aaa, bo wczoraj byli tutaj motocykliści, tylko że przyjechali na Hondach Africa Twin…
CZAREK, CZAREK, OKRADLI CIĘ!
Odprawa graniczna przed Armenią przebiega bardzo szybko. Muszę tylko wykupić wizę w cenie 3000 dramów (około 23 zł) oraz ubezpieczenie na motocykl (35 dolarów).
Na noc zatrzymuję się na plaży jeziora Sewan, położonego na 2000 m n.p.m. Siedzę, szukając czegoś w namiocie, i nagle czuję, że ktoś stoi u wejścia. Pytam, kto, i słyszę: – Najemnicy. Już myślę, że będzie się działo…, ale znów zostaję zaciągnięty do towarzystwa, i jest to naprawdę wspaniała ekipa! Kilku sympatycznych facetów, którzy gotowi są rzucić się za sobą w ogień. Służą w pobliskich koszarach i wyjaśniają, że w Armenii jest więcej najemników niż żołnierzy. Zarabiają 300 dolarów miesięcznie. Wręczają mi numer telefonu i mówią: – Gdyby ktoś ci naubliżał, robił jakiś problem, zadzwoń…
Tej nocy jeszcze budzą mnie dźwięki aut, gwar ludzi, śmiechy. Nagle ktoś woła mnie po imieniu: „Czarek, Czarek”. Ponieważ jestem zmęczony i swoje wypiłem, ignoruję nawoływania i śpię dalej.
Dzień rozpoczynam od konsumpcji podarowanego mi wczoraj melona. Przechodzę do motocykla po mapę i dostrzegam otwarty boczny kufer… Zostałem okradziony! Straciłem m.in. narzędzia oraz części zamienne. Łaskawca zostawił natomiast konserwę i ładowarkę. Mam do przejechania jeszcze 7 tysięcy kilometrów – bez łyżek do opon, łatek, części zamiennych i paru narzędzi.
Nim obiorę kierunek na Górski Karabach, zwiedzam jeszcze Tatew. Klasztor zbudowano na skalnym urwisku. Tatew to najpiękniejsza panorama tej wyprawy!
W GÓRSKIM CZARNYM OGRODZIE
Górski Karabach, po azersku „górski czarny ogród”, to samozwańcze państwo będące ormiańską enklawą. Jest przedmiotem sporu pomiędzy Armenią a Azerbejdżanem. Im bardziej się tam zbliżam, tym góry rzeczywiście robią się ciemniejsze. Przekroczenie granicy polega na podejściu do okienka i odebraniu adresu w stolicy Stepanakercie, gdzie mam wyrobić sobie wizę. Nie ma ani szlabanów, ani przepraw celnych – jedynie progi spowalniające.
Mam do pokonania tylko 70 kilometrów, a droga jest bardzo dobrej jakości, tylko liczne „winkle” i piękne pejzaże ograniczają tempo. Stolica to nieduże miasto, liczące 53 tysiące mieszkańców. Najbardziej rzucają się w oczy liczne flagi Karabachu. Mam problem ze znalezieniem miejsca na nocleg – teren jest na tyle górzysty, że każdą piędź ziemi zajmują posesje. Zajeżdżam na jedną z nich. Rozpalony grill i sporo ludzi – impreza pracownicza, na którą oczywiście zostaję zaproszony. Wieczorem, gdy gospodarze widzą, że zaczynam rozbijać namiot, każą jechać za sobą. Holują mnie do motelu, który opłacają. Uczynność ludzi z tej części świata nie przestaje mnie zadziwiać.
TWIERDZA PANA…
…czyli po gruzińsku Upliscyche. Powstanie tego starożytnego skalnego miasta datuje się na V wiek p.n.e.
SPOTKANI NA SZLAKU
Od lewej podróżnicy: Marta, Łukasz, ja, Rafał, Alireza, Darek i Paulina.
SKALNE „TERMITIERY”
Miasteczko Ortahisar w tureckiej Kapadocji słynie ze skały kominowej, która przed wiekami pełniła funkcje obronne i mieszkalne. Wnętrze góry mieściło klasztory, świątynie i skalne miasta.
ZDERZENIE Z ARMENIĄ
Trzeci tydzień wyprawy. W planach mam dotarcie do Erywania. Droga wiedzie blisko Iranu, a wschodnie powiewy aż parzą twarz. To jeden z trudniejszych odcinków wyprawy. Z dużej odległości ukazuje się święta góra Ararat.
Obieram kierunek na Garni. Ta budowla jest niepodobna do zabytków, które miałem okazję oglądać. Przypomina budowle rzymskie. Jest to zarazem pierwsze miejsce, w którym muszę zapłacić za zwiedzanie. Armenia jest, niestety, strasznie zaśmiecona, tymczasem tutaj płacę, ale widzę: przycięty trawnik, piękne kwiaty, mijam też panią, która sprząta, a z głośników leci muzyka. Sporym minusem Armenii są też kierowcy. Nieraz auto z naprzeciwka zaczyna wyprzedzać i nagle wyskakuje na „czołówkę”. W Erywaniu sytuacja wygląda jeszcze gorzej, bo dodatkowo trzeba uważać na… odkryte studzienki kanalizacyjne.
RODACY NA TRASIE
Opuszczam Armenię, w której spędziłem dziewięć dni, i wracam ponownie do Gruzji. Nadchodzi moment wymiany oleju, więc zatrzymuję się w pierwszej wiosce przy tabliczce z napisem MOOKA (punkt mycia aut), gdzie chłopaki pożyczają mi niezbędne narzędzia oraz kasetę na stary olej.
Pod wieczór dojeżdżam do Wardzi. To potężne skalne miasto, które posiada mnóstwo dobrze zachowanych korytarzy i komnat. W średniowieczu służyło jako schronienie podczas najazdów mongolskich. Mogło pomieścić od 20 do 60 tys. osób. Miało klasztor, salę tronową oraz ponad 6000 pomieszczeń na 13 kondygnacjach. Dostęp do klasztoru prowadził poprzez ukryte tunele w pobliżu rzeki Kura. Trzęsienie ziemi w 1283 roku zniszczyło dwie trzecie miasta. W 1551 roku pojawili się Persowie, łupiąc wszystko, co cenne.
Za Batumi spotykam Darka, Paulę i Rafała, którzy podróżują na „africach”. Okazuje się, że też jadą do Swanetii (obszar Kaukazu, słynący z mieszkalnych baszt, pięknych widoków i bujnej roślinności), więc proponuję im wspólną podróż. Tempo mają bardzo szybkie – 120 km/h bez względu na teren. Wieczorem rozbijamy namioty na polanie w okolicy Mestii, rozpalamy ognisko i opowiadamy swoje przygody.
Kontynuujemy wspólną jazdę do Uszguli – uważanej za najwyżej położoną osadę w Europie (2200 m n.p.m.). Dojazd do niej od strony Mestii jest przyjemny, ale po wyjeździe z Uszguli czeka nas 80 kilometrów offroadu, wysoko, z widokiem na lodowiec. Zaczyna padać i na drodze tworzy się strumień. Rafał zalicza glebę. Później znajdujemy plecak, a w nim rzeczy bez dokumentów. Stajemy w wiosce, by przeczekać deszcz oraz zjeść obiad. Przejeżdża radiowóz, więc zostawiamy policjantowi plecak. Bardzo dziękuje – informuje, że zaginęło dwóch turystów.
Daleko nie udaje się zajechać. Słyszę za sobą klakson Rafała – okazuje się, że złapałem tylną gumę. Gdy kończę wymianę, podjeżdża samochód. To kolejni Polacy, Łukasz i Marta, a w ich towarzystwie Alireza – Irańczyk, którego przewożą autostopem na prośbę miejscowej policji. Spędzamy noc przy ognisku. Rano się rozdzielamy – motocykliści wracają do Polski, ja kontynuuję zwiedzanie z Martą i Łukaszem, zaś Alireza odłącza po paru kilometrach.
Zatrzymujemy się w przydrożnej restauracji i zamawiamy gruziński specjał chaczapuri – bardzo smaczny serowy placek. Następnego dnia zwiedzamy Upliscyche, najstarsze skalne miasto, którego początki datuje się na V wiek p.n.e. Rozstajemy się w Gori.
NA TRANSFOGARASKIEJ TRASIE
Dzięki dobremu asfaltowi i licznym zakrętom ta rumuńska trasa to prawdziwy raj dla motocyklistów, przyciągający również amatorów górskich widoków.
JAK NA TURECKIM KAZANIU
Przekroczenie tureckiej granicy wygląda nietypowo. Po dojechaniu do punktu granicznego należy samodzielnie załatwić wszystkie formalności, biegając od okienka do okienka. Wiza kosztuje 20 dolarów, a wszystko trwa około godziny.
Z Turkami trudno się dogadać, nie znają angielskiego ani rosyjskiego. Benzyna jest bardzo droga – 8,50 zł za litr. Jedzenie również nietanie. Żywię się najczęściej chlebem w przystępnej cenie (1,50 zł/kg), pomidorami i jajkami. Widać dużą ilość wojska – baz, konwojów. Nawet policja prezentuje wozy pancerne z karabinami na wieżyczkach.
Cały czas jadę dwupasmową krajową o dobrej nawierzchni, ale trafiają się fragmenty ze smoły i żwiru, który może spowodować utratę kontroli nad pojazdem. Jest też mnóstwo znaków ograniczających prędkość oraz informujących o robotach drogowych, po których nie ma już śladu. Ruch niewielki.
Mija 32. dzień wyprawy i dojeżdżam do Kapadocji. Podróż wzdłuż rozlewiska Eufratu dostarcza niesamowitych widoków. Piasek i skały przybierają wiele kolorów, od czerwonego po zielony. Zatrzymuję się w Zelve i zwiedzam jedną z tras widokowych. Cały następny dzień spędzam na kempingu. Jest basen, kuchnia, prysznice z ciepłą wodą, pralki. Jeden człowiek, namiot i motocykl – 20 lir za dobę (40 zł).
Spotykam tu niemiecką parę, która wraca z wyprawy po przejechaniu 20 tys. km, holenderską parę, która jedzie do Indii, oraz Francuza, który odbył podróż dookoła świata. Wszyscy pozytywnie zakręceni.
TRANSALPINA I GRZECZNE TIRY
Do Rumunii wjeżdżam przez Bułgarię, gdzie pierwszy raz podczas odprawy sprawdzają mi kufry. Moim celem jest przejechanie Drogi Transfogaraskiej i Transalpiny, najwyżej położonej drogi Rumunii. Już na początku legendarnej 7C pojawiają się bardzo przyjemne „winkle”. Ruch jest niewielki, więc mogę bawić się motorem aż do kresu umiejętności. Na całej trasie asfalt dobrej jakości. Spodziewałem się też większej wspinaczki. Przejeżdżam przez kilka zadaszeń, chroniących przed odłamkami skalnymi. Pod koniec spotykam polską ekipę na „turystykach”.
Wreszcie żegnam Rumunię. Tym razem droga jest męcząca – w niektórych miejscach trafiają się kilometrowe korki, które tworzą prawie same tiry. Ale ze wszystkich państw, przez które przejeżdżałem, to właśnie tutaj kierowcy mnie przepuszczają. Piękna Rumunia jest idealnym zakończeniem wyprawy.
Dalej do Polski wracam przez Węgry, Słowację i Czechy, gdzie na 400. kilometrze przed metą pęka linka sprzęgła. Sytuację ratuje młody Czech, który pomaga mi naprawić prowizorycznie usterkę.
Po 39 dniach, niemal 12 tysiącach kilometrów, z kuframi pełnymi przygód, dojeżdżam do domu, gdzie zaczynam marzyć o następnej podróży.