Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2013-10-01

Artykuł opublikowany w numerze 10.2013 na stronie nr. 66.

Tekst i zdjęcia: Weronika Ulicka,

Święto muzyki i oczyszczenia


Weszłam w głośny i wesoły tłum. Jedni sunęli bez celu, inni siedzieli na stołeczkach i popijali herbatę. Zewsząd dobiegała muzyka. Na uliczkach kwitł handel pamiątkami, rękodziełem oraz instrumentami muzycznymi. Znalazłam się w berberyjskiej As-Sawirze, na Festiwalu Gnawa i Muzyki Świata. I od razu pokochałam to miejsce.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Z moim gospodarzem w Agadirze umówiłam się za pośrednictwem strony couchsurfing.org. Ponieważ miałam ze sobą jedynie bagaż podręczny, szybko wyszłam z lotniska. Ayyur już na mnie czekał.
– Pierwszy raz jestem w arabskim kraju – powiedziałam, od razu zdając sobie sprawę, że popełniam gafę. Ayyur popatrzył na mnie pytająco: – Czyli uważasz, że Maroko to arabski kraj?
Przypomniałam sobie, co o Marokańczykach mówił Rani, mój gospodarz ze Stambułu kilka miesięcy wcześniej: – To nie są żadni Arabowie, oni nawet nie mówią po arabsku. To Berberowie.

 

As-Sawira, w zachodnim Maroku. Tu łatwo natknąć się na ulicznych grajków, spontanicznie wykonujących muzykę gnawa, opartą na wierzeniach przedislamskich. Dzięki festiwalowi miasto zyskało miano marokańskiego Przystanku Woodstock.

Wejście na suk w Marrakeszu. Labirynt uliczek i straganów jest tu niezmierzony, a brak punktów odniesienia sprawia, że można łatwo pobłądzić.

Fort obronny Castelo Real de Mogador w As-Sawirze, wzniesiony 500 lat temu przez Portugalczyków.

 

WIZERUNEK WOLNEGO CZŁOWIEKA

 

Jak okiem sięgnąć – luksusowe hotele, z przeznaczeniem dla amatorów wakacji all inclusive. Ulice pełne kawiarni i restauracji. Przy stolikach turyści popijający piwo i jedzący tajine (tradycyjną marokańską mieszankę duszonych warzyw z mięsem), niektórzy samotnie zadumani nad kieliszkiem wina. Na plażowym deptaku z kilku restauracji dobiega tradycyjna muzyka na żywo, a mężczyzna pilnujący publicznego szaletu tańczy na ulicy. W oddali widać wzgórze, gdzie wieczorem zapalają się lampki tworzące napis: Bóg – Ojczyzna – Król. Właśnie w takiej kolejności.
Kiedy pojechaliśmy do Taghazut, wioski oddalonej o kilkanaście kilometrów, zrozumiałam jednak, że Agadir warto odwiedzić przede wszystkim ze względu na jego okolice. Taghazut to śliczna malutka wioska. Jej głównym atutem jest plaża, ale też zabudowa, która chwyta za serce. Jasnopomarańczowe mury, niebieskie okiennice, kilka sklepików dla surferów, sporo barów i kawiarni, w których godzinami przesiadują starsi panowie. Wszechobecne koty i zapach portu. Kobiety w wielkich kwiecistych chustach owiniętych wokół ciała. W dole, nad oceanem, niebieskie łodzie rybaków…
Kiedy wracaliśmy, Ayyur powiedział, że gdybym została dzień dłużej, moglibyśmy spędzić na plaży następną noc. Zgodziłam się. Nazajutrz poszliśmy na bazar po zakupy na naszą wycieczkę. Kobiety ugniatały w wielkich glinianych naczyniach masę, będącą mieszaniną orzeszków ziemnych, migdałów i oleju arganowego z cukrem. To jedna z najlepszych rzeczy, jakie jadłam w życiu.
Do Taghazut dotarliśmy ponownie, kiedy słońce zachodziło. Wzdłuż plaży ciągnęła się skalna ściana. Znaleźliśmy szeroką, ale niezbyt głęboką jamę z półką. Tam Ayyur przygotowywał palenisko. Kiedy ja zbierałam suche patyki, on wrócił uszczęśliwiony: – Będziemy mieć prawdziwą berberyjską herbatę! Znalazłem wyschnięte odchody wielbłąda na podpałkę. Zapadła noc. Otoczyliśmy grotę konstrukcją z patyków i płachty materiału, w który ubierają się berberyjskie kobiety. Mieliśmy herbatę z miętą i cukrem, trochę warzyw na sałatkę, chleb i orzechowo-migdałową masę.
Berberowie mają ciekawy stosunek do kobiet. Z jednej strony utożsamiają się z patriarchalnym islamem, z drugiej są bardzo związani z kulturą przedmuzułmańską. W tamtym czasie – opowiadał Ayyur – kobiety miały dość silną pozycję w społeczeństwie, chociaż z reguły role polityczne i religijne pełnili mężczyźni. Jedną z charakterystycznych cech ich kobiet są tatuaże na twarzy. – W czasie przedmuzułmańskim – mówił Ayyur – wśród Berberów obowiązywało prawo pierwszej nocy. Te, z którymi król spędził noc, były tak naznaczane. Aby przechytrzyć władcę, wszystkie panny zaczęły tatuować sobie twarze, i zwyczaj ten stał się tradycją
Przed przyjęciem religii Arabów Berberowie wyznawali chrześcijaństwo i judaizm. Konwersja przyszła nomadom z łatwością. Uważają islam za jasny i logiczny zbiór zasad. Wiele nakazuje, ale pozwala na odstępstwa, jeśli okoliczności są niesprzyjające, co jest ważne dla społeczności przemieszczających się w pustynnych warunkach. Podkreśla znaczenie dobrych uczynków i pomocy bliźnim oraz wszelkim bożym stworzeniom, a to ułatwia przetrwanie na Saharze. Nawet jeśli Marokańczyk nie praktykuje ściśle zasad religii, poważnieje natychmiast, gdy pojawia się temat islamu. Uważa się za muzułmanina i dziwi go, gdy jego rozmówca nie przynależy do żadnego wyznania. „Jak to, pyta, jak można nie mieć religii?”.
W Taghazut na ścianach budynków, w sklepach i kawiarniach, właściwie wszędzie, widniał – wydrapany lub namalowany – symbol tożsamości Berberów: wizerunek wolnego człowieka. Jest on też elementem trójkolorowej flagi. Żółta część symbolizuje piaski pustyni, zielona – przyrodę lub oazę, która utrzymuje przy życiu, a błękitna – bezkres nieba nad wydmami. Berberowie, czyli „barbarzyńcy”, to nazwa, jaką określili ich Rzymianie. – Ale oni mówią o sobie Amazigh – podkreślał Ayyur – co oznacza „wolni ludzie”. Są panami pustyni i nawet jeśli mieszkają w mieście, wspomnienie koczowniczego życia wywołuje u nich nostalgię.
Po zimnej nocy pod rozgwieżdżonym niebem zjedliśmy śniadanie na pustej plaży nad oceanem, o wschodzie słońca. To był najlepszy początek dnia, jaki można sobie wyobrazić.

 

Dżamaa al-Fina, największy plac w starej dzielnicy arabskiej Marrakeszu. Również tu rozbrzmiewa muzyka z bogatego repertuaru dawnych pieśni afrykańskich i islamskich.

Łodzie rybackie w Taghazucie, małej berberskiej wiosce rybackiej, 20 km na północ od Agadiru.

Rachid w jednym ze swoich ulubionych barów w As-Sawirze. Na obiad była zupa z soczewicy.

 

STAN SZCZĘŚCIA W WIETRZNYM MIEŚCIE

 

Uważając się za muzułmanów, Marokańczycy prowadzą jednocześnie dość zabawowe życie, zaprawione haszyszem i alkoholem. Na co dzień to wesołe, przyjacielskie i pełne entuzjazmu społeczeństwo, uśmiechające się i pozdrawiające na ulicy. Ale jest i druga strona medalu. Pod powierzchnią beztroski ukrywa się żal i brak spełnienia. Mimo uwielbienia dla własnego kraju wielu z Marokańczyków nie widzi dla siebie perspektyw na przyszłość.
– Każdy z nas o czymś marzy – tłumaczył mi pewien dwudziestokilkulatek, którego poznałam w As-Sawirze. – Może wydaje ci się, że nie mamy żadnych ambicji, bo widzisz samych sprzedawców pamiątek i czyścibutów. I wszyscy są szczęśliwi. Ale to nie tak. Większość z nas chce wyjechać za granicę do pracy, do lepszego życia, tyle że to niemożliwe… Straciliśmy nadzieję, staramy się więc, jak się da, aby życie tutaj było lepsze i weselsze.
Gdyby nie Festival Gnaoua et Musique du Monde pewnie nie przyjechałabym do Maroka, które wydawało mi się nazbyt turystyczne. As-Sawira leży na północ od Agadiru. Mówią o niej Wietrzne Miasto (słynie z klimatu, dzięki któremu kwitnie tutaj surfing). Na końcu głównej Avenue de l’Istiqlal, nad kamienistą plażą, stała już duża scena, na której trwały ostatnie próby. Dalej zaczynał się port, gdzie można było poczuć zimny wiatr As-Sawiry. Z otaczającego go muru widać było bezmiar oceanu i kilka niedużych wysp. Rachid, z którym umówiłam się za pośrednictwem couchsurfingu, od dwóch dni nie odpowiadał na moje wiadomości. Byłam jednak spokojna i miałam silne przekonanie, że wszystko będzie dobrze. Jak zawsze.
Spacerowałam bez celu, rozmawiając z ludźmi i odpowiadając na zwyczajowe pytania w rodzaju: skąd jesteś, jak masz na imię? Nie minęła godzina, a znałam już połowę sprzedawców na Avenue l’Istiqlal i zewsząd słyszałam pozdrowienia. Byłam zmęczona, od słońca rozbolała mnie głowa, coraz silniej dokuczał mi głód, a Rachid wciąż nie odbierał telefonu. Mimo to czułam się najszczęśliwszą osobą na świecie. Możliwe, że właśnie wtedy poznałam, co oznacza baraka. Różnie definiuje się to pojęcie, ale chyba najlepiej zrozumieć je na przykładzie: masz tylko jedną miskę jedzenia i nagle zjawia się dziesięciu wygłodniałych, zmęczonych ludzi, a ty dzielisz się posiłkiem – i w cudowny sposób wszyscy są najedzeni. To właśnie jest baraka, błogosławieństwo.
Rachid zadzwonił do mnie po trzech godzinach, gdy leżałam wyciągnięta na ławce w słońcu i popijałam sok pomarańczowy, odpowiadając na pozdrowienia.
As-Sawira w czasie festiwalu zmienia się w wielki tygiel kulturowy. Zjeżdżają tam ludzie z Maroka, w tym rodzimi rastamani, ale także mieszkańcy innych krajów Maghrebu oraz Czarnej Afryki, głównie z Senegalu, Mali, Burkina Faso. Przybywają też fani muzyki gnawa z całego świata. Wszędzie czuje się uwielbienie dla Boba Marleya, ale króluje reggae afrykańskie: Tiken Jah Fakoly czy Alpha Blondy z Wybrzeża Kości Słoniowej. Całą tę mozaikę łączy głębokie poczucie jedności, które wyrażone w okrzyku Vive l’Afrique! unosi się nad festiwalem niczym duch opiekuńczy.
Przez pierwsze kilka lat na niewielkich scenach rozstawionych we wnętrzu medyny grano jedynie gnawa. Publiczność stanowili miejscowi i przybysze z pobliskich miast, a także bogaci Marokańczycy przyjeżdżający z odleglejszych miejsc. Z czasem organizatorzy postanowili stworzyć imprezę na skalę międzynarodową i w ciągu piętnastu lat festiwal stał się różnorodnym, rozpoznawalnym w świecie wydarzeniem. Poza grupami gnawa z Cassablanki, Marrakeszu czy As-Sawiry można tu m.in. zobaczyć: marokański zespół reggae Bob Maghrib, artystów z Senegalu, Mali i Kuby, sufich z Pakistanu oraz wspaniałą grupę Djembe New Style, której członkowie pochodzą z Wybrzeża Kości Słoniowej, Mali, Burkina Faso i Gwinei. Występują także muzycy z Europy, którzy grają samodzielnie albo razem z Afrykanami.

 

 

WYPĘDZANIE POPRZEZ GRANIE

 

Gnawa to niezwykła muzyka religijna, łącząca wpływy berberyjskie i afrykańskie, głównie z zachodniego Sahelu. Powstała dla wybawienia duszy – z jej pomocą wypędza się złe duchy. Lila (po arabsku: noc) i całonocny obrzęd gnawa to święto muzyki i oczyszczenia. Przewodniczy mu maalem – mężczyzna, który gra na gimbri, rodzaju gitary basowej z trzema strunami, i śpiewa. Towarzyszy mu chór (przeważnie męski) wystukujący rytm kastanietami (qraqab). Intensywność i powtarzalność tych dźwięków, w połączeniu z przejmującym śpiewem maalema, wprowadza w trans owładniętych przez demona. Każdy demon reaguje na inną pieśń. Gdy ją usłyszy, po krótkiej walce opuszcza ciało ofiary.
Najsłynniejszym duchem jest Aicha Kandicha (opowiada o niej jeden z najpiękniejszych utworów). Ma postać uwodzicielskiej i bardzo niebezpiecznej kobiety o wielbłądzich nogach, która kusi mężczyzn, by potem zawładnąć ich duszą. Aicha to ktoś więcej niż tylko bohaterka legend. Kobieta o tym imieniu była przywódczynią zbrojnej opozycji przeciwko kolonizacji Maroka. (Kiedy jednak pytam, dlaczego uważana jest za złego ducha – Rachid odpowiada, że nie wie, i wzrusza ramionami).

 

Zastęp jeźdźców oraz berberyjski dom na Saharze. Z prawej – trójkolorowa flaga Berberów. Mówią oni o sobie „Amazigh” (wolni ludzie) i takimi są – na pustyni.

Prawdziwy obrzęd Lila zaczyna się o zachodzie, na ulicy. Po jakimś czasie przenosi się do Domu Gnawa, gdzie trwa aż do świtu. Każda pieśń to modlitwa. Wierni siedzą w ciszy i zamyśleniu, tylko co jakiś czas ktoś pada na ziemię, a potem tańczy w transie, by oczyścić duszę. Na samym festiwalu wygląda to oczywiście inaczej, pod sceną bowiem bawią się tłumy, choć też wielu słucha muzyki w skupieniu.
Kiedy o drugiej czy trzeciej w nocy koncerty dobiegały końca, miasto zapełniało się ludźmi. Kluczyli uliczkami, starając się wśród gwaru wychwycić choć jedną nutkę, która doprowadzi do celu. Spędzaliśmy tak z Rachidem każdą noc. Wygłodniali dźwięków, spragnieni hipnotyzującego śpiewu i metalicznego rytmu kastanietów, drugiego wieczora trafiliśmy na tłumek, który otaczał maalema siedzącego na wyłożonym poduszkami bruku. To było jak znalezienie na ulicy lustra, przenoszącego w inny świat. Ludzie słuchali muzyki, chłonąc ją głębiej i głębiej, kastaniety trzaskały coraz mocniej i ostrzej. Rytm przyspieszał. Nagle, gdy rozbrzmiały pierwsze nuty pieśni, zapanował tumult. Przez tłum prowadzono mężczyznę patrzącego przed siebie nieprzytomnymi oczyma. Jego rozedrgane ciało pokrywał pot. Za chwilę sztywny jak deska padł na ziemię. Wstać pomogło mu dwóch innych, asekurując go potem w szalonym tańcu.
Maalem jest wybawicielem-przewodnikiem. Wie, jak sprawić, by demony ujawniły się i odeszły. Obserwuje stan, w jakim znajduje się człowiek, i prowadzi muzykę tak, aby dać mu pełne oczyszczenie. Młoda kobieta, która w transie rytmicznie biła się w głowę kastanietami i długimi włosami omiatała bruk u stóp maalema, na koniec ucałowała go w podziękowaniu. Dzięki niemu mogła uwolnić się od zła.

 

 

PRZEBUDZENIE W AGADIRZE

 

Ten festiwal to eksplozja kolorów i dźwięków. Muzyka jest wszędzie. Dobiega z każdego sklepu czy baru.
– Chodź, pokażę ci, co gram – powiedział do mnie pewien sprzedawca pamiątek, a kiedy słońce schowało się za horyzontem, poprowadził mnie do sklepu swoich znajomych. Pokazał bębny i wystukał kilka rytmów. Jak na wezwanie, mały pokoik zapełnił się ludźmi. Wszyscy powyjmowali bębny i metalowe kastaniety. – Chciałbym zagrać dla ciebie, ale muszę zapytać naszego menedżera – powiedział jeden z muzyków, na co wszyscy wybuchli śmiechem, a człowiek, który najwyraźniej pełnił tę rolę, przyzwalająco skinął głową. Mężczyźni śmiali się, śpiewali, raz po raz zrywając się do tańca, aż drżały ściany sklepiku.
Siedziałam pośrodku tego wszystkiego jak zaczarowana i nieśmiało kiwałam nogą. Po raz kolejny czułam się najszczęśliwsza. Nie obchodziło mnie, czy naprawdę są Tuaregami, czy od pokoleń mieszkają w As-Sawirze; czy ubrali się we własne tradycyjne stroje, czy też przebrali, by zaciekawić turystkę. To, co tam się działo, ich muzyka i entuzjazm, były autentyczne.
Kiedy wieczorem wysiadłam z autobusu w Agadirze, czułam się jak obudzona z pięknego snu. Jeszcze kilka godzin wcześniej, zasypiając o świcie, miałam w uszach ostry dźwięk kastanietów. I nagle znowu znalazłam się w cichym i spokojnym kurorcie. Ayyur odebrał mnie z przystanku, a nazajutrz odwiózł na lotnisko, gdzie uściskaliśmy się, a potem pomachałam mu paszportem, znikając za kontrolnymi bramkami.
W samolocie usiadłam obok młodego Niemca. Z jego słuchawek dobiegał znajomy śpiew maalema.