Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2013-10-01

Artykuł opublikowany w numerze 10.2013 na stronie nr. 84.

Tekst i zdjęcia: Marcin Jank,

Wyspa zbędnych szos


Ta wyspa od dawna była moim marzeniem. Zacząłem zatem pisać z prośbą o wsparcie swojego planu. Pewnego dnia otrzymałem wiadomość… Firma Smyril Line z Wysp Owczych, obsługująca linię promową z Danii na Islandię, postanowiła wesprzeć ekspedycję poprzez zasponsorowanie tego długiego rejsu.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Wyprawa moja i Jacka rozpoczęła się w Hirtshals – duńskiej mieścinie położonej na Półwyspie Jutlandzkim. Statek zapewniał bary, restauracje, sklep, studio fitness i spacer na ósmym pokładzie. Ale przy tak długiej podróży wszystko w końcu powszedniało. Czas mijał w kabinie na oglądaniu Sky News, czytaniu, studiowaniu map, spaniu, jedzeniu i zakradaniu się do baru po wrzątek. Kiedy bujało, nasze myśli kierowały się do wikingów, którzy przez Atlantyk przedzierali się do wybrzeży Islandii. Wysokie fale targały potężnym promem, uświadamiając zagrożenia, którym czoła stawiali mężni przodkowie Islandczyków.
Pewne urozmaicenie stanowiło obserwowanie wybrzeży Szetlandów, prom przepływa bowiem obok ich skalistych klifów. Na kilka godzin statek zawija też do Torshavn, stolicy Wysp Owczych. Mieścina jest ciekawa, a na jej „starówce” nie brakuje domów krytych trawą.

 

MIEJSCE WYKLĘTE

Pola lawowe wygasłego wulkanu Herdubreid w północno-wschodniej Islandii są bardzo trudne do przebycia. W pobliżu znajduje się osada, do której w dawnych czasach zsyłano przestępców.

JESIENNA PRZECHADZKA

Surowe arktyczne warunki panują tu już od połowy października. Śnieg jest wszechobecny, a temperatury dochodzą do minus trzynastu stopni C w ciągu dnia.

ICE ART

...czy, jak kto woli, sztuka lodu. To sztuka, która przemija. Przy „życiu” utrzymuje ją tylko niska temperatura.

 

SZYBKI START I MOKRE HAMOWANIE

 

Szesnastego października, o dziewiątej rano przycumowaliśmy w SeyðisfjÖrduð, jednej z większych miejscowości we wschodniej Islandii. Niemal każda kaszubska wioska ma jednak więcej mieszkańców niż ta mieścina. Każdy zna każdego, jest szkoła, małe kino, dwa sklepy, stacyjka benzynowa. Prom, który przytłacza wielkością wszystkie tutejsze budynki, stanowi od wiosny do jesieni jedną z większych atrakcji. Przywozi też turystów, którym lokalne panie, dziergające z wełny swetry, czapki i inne wdzianka, mogą sprzedawać dzieła swoich rąk.
Na Islandii zaczęliśmy bardzo sprawnie. Przed wyprawą czytałem, że autostop na tej półdzikiej wyspie to trudna zabawa. Tymczasem szybko złapaliśmy „stopa” do Egilsstaðir (2,5 tys. mieszkańców), stolicy wschodniej Islandii, a po następnej godzinie mknęliśmy już, z chyba najszybszym kierowcą na wyspie, w kierunku Akureyri. W zakręty wchodził z prędkością 120 km/godz., i to na ośnieżonej szosie. Emocje zatem były zagwarantowane, a poza tym cieszyliśmy się zaoszczędzonym czasem – już w południe byliśmy w miejscu, gdzie od drogi nr 1 odchodzi szlak w kierunku Herðubreið i Askji. Przy okazji wspólnej jazdy próbowaliśmy zagaić naszego dobrodzieja pytaniami o islandzki kryzys finansowy, co jednak spotkało się z jego ironicznym uśmieszkiem.
Ochoczo wzięliśmy się za szybki marsz, jako że droga była czarna (ziemia wulkaniczna), a nasze plany wielce ambitne. Po trzynastu kilometrach jak wielbłądy pośród pustyni na lewej flance poczuliśmy wodę i zabraliśmy się do obiadu. Napełniliśmy brzuchy i termosy. Potem znowu „cisnęliśmy” i zatrzymaliśmy się dopiero na 32. kilometrze. Pozwalało to snuć śmiałe plany na przyszłość. Ale plany planami…
W nocy dmuchnęło mrozem. Targało namiotem, posypywało śniegiem. I następnego dnia tempo osłabło. W końcu pojawił się większy klops. W poprzek drogi, najspokojniej w świecie, płynęła całkiem szeroka rzeka – taka Brda, Wda czy Łeba. Z mapy wynikało, że nie powinna mieć więcej niż 15 km długości, tymczasem niespodzianka!
Zatem żmudna droga w górę rzeki. Po kamieniach, kępach polarnej roślinności, w coraz głębszym śniegu. Dotarliśmy do rozlewisk w jej górnym biegu. Jeziorka… dziesiątki jeziorek! Za nimi zastygła lawa wulkanu Herðubreið. Zmęczyło nas to kluczenie wśród rozlewisk. Stanęliśmy, rozłożyliśmy namiocik. I zaczęliśmy się bać, co przyniosą następne dni. Czy już się cofać, czy walczyć dalej? A jeśli trudności się spiętrzą i spóźnimy się na prom?

 

 

POBUDKA ZE SZRONEM W NOSIE

 

Dzięki nawigacji w końcu obeszliśmy ten rzeczno-jeziorny problem. Teraz kolejna przeszkoda – zastygłe pola lawy: poskręcane, wysokie na kilka czy kilkanaście metrów bazaltowe słupy, głazy, żebra. Po pewnym czasie mieliśmy już dookoła tylko czarny bazalt. Jakby jakiś zły duch nie chciał nas przepuścić dalej. W końcu przedarliśmy się do drogi. Tu jednak, po analizie mapy, doszliśmy do wniosku, że za chwilę znów będziemy pokonywali kilometry dzikiego terenu, bo droga prowadzi na drugi brzeg kolejnej rzeki…
Po południu zmordowani dotarliśmy do bazy Herðubreiðarlindi, czynnej tylko latem. Stały tu małe, przytulne domki, żaden jednak nas nie chciał. Pocałowaliśmy klamki. Na szczęście w drugiej części dnia szło dobrze i pokonaliśmy jeszcze kilkanaście kilometrów. Ale wiedzieliśmy już, że Askja czy Kverkfjöll będą musiały poczekać na następną wyprawę, zapewne letnią, gdyż zabraknie nam na nie czasu.
Pokonaliśmy już ponad 100 km przez bezludną krainę. Cofać się nie było sensu. Uznaliśmy więc, że skupimy się na dotarciu do tamy Karahnjukar i szosy w kierunku Egilsstaðir. Nauczeni doświadczeniem zastanawialiśmy się tylko, czy aby na pewno na większych rzekach będą mosty?
Na rzekach Jökulsá á Fjöllum oraz Kreppa na szczęście się znalazły… Pojawił się jednak kolejny problem: temperatura. Minus cztery, minus sześć, minus dziesięć… Aż doszła do minus trzynastu, i taki mróz towarzyszył nam przez następne dni. Sztuką było poranne wkładanie wilgotnej skarpety do zlodowaciałego buta. Trzeba było podskoczyć na nodze, aby znalazła się wewnątrz skórzanej, czy raczej lodowej, skorupy. Wtedy pojawiało się ogromne pragnienie, żeby już wyjść na szlak i żeby zrobiło się cieplej! Ale najpierw, jeszcze przez godzinę, dreptanie w miejscu, aż woda z przerębla zamieni się we wrzątek, by wypełnić dwa termosy oraz kociołek z poranną kaszą i musli.
Z przerwą obiadową było mniej udręki, bo między jedenastą a piętnastą słońce dostarczało nieco ciepła i słupek termometru wędrował powyżej minus dziesięciu. Problem zaczynał się znowu po zachodzie – jak najszybciej rozbić obóz, wejść do śpiwora o komforcie minus jeden, a dodatkowo wpakować nogi i co tam się jeszcze… do plecaka. Wtedy robiło się naprawdę ciepło i sen trwał do około piątej, kiedy to człowiek budził się z oszronioną twarzą.
Nasze myśli wędrowały wówczas do polarników, zwłaszcza tych pierwszych, którzy siłą własnych mięśni torowali drogę ku biegunom, pokonywali tysiące kilometrów lodowych przestrzeni, nie licząc na jakąkolwiek pomoc. I do naszych przodków, zsyłanych na Syberię – to byli przecież ludzie nieprzywykli do takich warunków, a znosić musieli mrozy, nieludzką pracę oraz głód.

 

W SINĄ DAL

Arktyczne otoczenie góry Snaefell. Jej wierzchołek, położony na północny wschód od największego lodowca Islandii Vatnajökull, króluje nad lodową równiną.

ZATRZYMANE W LODZIE

Zamarzająca woda pozostawiła na bazaltowych słupach lodowe stalaktyty.

DO DOMU WRÓCIMY, W PIECU NAPALIMY

W samym środku islandzkiego interioru. To miejsce znajduje się nad rzeką Jökulsá á Fjöllum, 30 km na północ od lodowca Vatnajökull. Trasa wyprawy niekiedy oddalała się nawet o 150 km od ludzkich siedzib.

 

TERRA INCOGNITA I WIKING WYBAWCA

 

Korzystając z doświadczeń nabytych drugiego dnia wędrówki oraz tego, że mniejsze rzeki skuł już lód, coraz częściej wybieraliśmy marsz na azymut, co sprawiało nam niewątpliwą frajdę, gdyż wyłącznie sami decydowaliśmy o trasie wędrówki. „A może przed nami tutaj nikogo jeszcze nie było?!”.
Gdy do zapory Karahnjukar pozostało niewiele drogi, oczami wyobraźni widzieliśmy już pracowników elektrowni, którzy zapraszają nas do ciepłego pomieszczenia, ewentualnie transportują do wygodnej cywilizacji. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że zapora stoi zupełnie samotna. Żadnych zabudowań, żadnych słupów energetycznych, nic! Jezioro, zapora, na dole w głębokim wąwozie rzeka, a dookoła śnieg i góry. Okazało się, że Islandczycy wydrążyli ponad 50 km podziemnych tuneli, którymi transportują wodę do zamieszkanych okolic i dopiero tam zbudowali elektrownię. No, ale przynajmniej staliśmy na asfalcie.
Wędrowaliśmy od poranka. Obiad spożyliśmy na środku drogi. Jacek stwierdził, że protestujemy w ten sposób przeciwko marnotrawieniu pieniędzy islandzkich podatników na budowę dróg, z których nikt nie korzysta… O szesnastej, wyczerpany prawie całodziennym marszem, rzuciłem plecak na drogę, ukląkłem przy nim, położyłem głowę i zamknąłem oczy. Nagle słyszę warkot silnika, który jednak wcale mnie nie porusza – tyle razy przelatujące nad nami samoloty udawały auta. Trzymam głowę na plecaku, a tu Jaca krzyczy: – Samoochóóód!
Nie musieliśmy spędzać kolejnej nocy w islandzkim interiorze. Nie musieliśmy dobijać resztką sił do odległej o kolejne trzydzieści kilometrów miejscowości. O zdążenie na prom też byliśmy już spokojni. Pan Wiking był pierwszą osobą napotkaną przez nas po siedmiu dniach i dwustu dziesięciu kilometrach marszu. Pojawiła się też jeszcze jedna nagroda: po kilku kilometrach jazdy nasz islandzki wybawca wskazał ręką na dwa stada reniferów. Nadarzyła się więc okazja do sfotografowania arktycznej zwierzyny!
Jeszcze tego samego dnia dostaliśmy się do Egilsstaðir i zasnęliśmy spokojnym snem w przyjemnej temperaturze nieco poniżej zera.
Następnego dnia, w drodze do Seyðisfjörður, postanowiliśmy zdobyć jeszcze punkt widokowy Hagar i z wysokości prawie 700 metrów zachwycić się widokiem fiordu i mieściny na jego końcu.

 

 

MIERZ SIŁY NA ISLANDIĘ

 

Po wyprawie zgodnie stwierdziliśmy, że wybierając się na Islandię, należy przede wszystkim dobrze oszacować siły – wiedzieć, na co nas stać, jakie plany jesteśmy w stanie zrealizować.
Warto też wiedzieć, że drogi, a praktycznie trakty, w islandzkim interiorze są – poza okresem lata – zamknięte dla ruchu. Wdzierając się do środka wyspy, jesteśmy skazani na własne siły i ekwipunek. Zimą, wiosną i jesienią nikogo się tu nie spotka. Konieczny jest oczywiście GPS – bez nawigacji w islandzkiej głuszy nie ma czego szukać.
Dużym problemem są rzeki, na mapie często niepozorne. Ich sieć jest zresztą niezwykle gęsta. W rzeczywistości nawet rzeka o długości 10 km może okazać się nie do przejścia. Wiele z nich płynie głębokimi kanionami i nie sposób dotrzeć do ich brzegów.
To miała być miła piesza wycieczka, połączona z kąpielą w ciepłym jeziorku wulkanu Askja i wizytą w lodowych jaskiniach Kverkfjöll. Okazała się ciężką walką z naturą, która nie wybacza żadnych niedociągnięć w przygotowaniach do wyprawy. Surowa polarna szkoła, ucząca pokory wobec sił przyrody.