Proza
Western Transvaal, okolice miejscowości Groot Marico. Lata siedemdziesiąte.
Godzina trzecia, upał, właśnie skończyła się nauka musztry na szkolnym boisku. Kilku chłopców biegło żółtą, piaszczystą drogą. Był pomiędzy nimi Paul Smit. Ubrani byli w krótkie spodnie, białe koszule i charakterystyczne dla tej szkoły krawaty z emblematem. Marynarki w kolorowe pasy dopełniały tradycyjnego uniformu.
Skręcili w zarośla, wąską ścieżką dostali się nad brzeg do wpół wyschniętej rzeki. Ukryli się wśród przybrzeżnych głazów.
Z drugiej strony dobiegły ich donośne głosy nadciągających czarnych dziewcząt. Na głowach niosły miednice pełne sukien, bielizny i kolorowych prześcieradeł. W kamiennych jeziorkach będą je prać, a potem suszyć na płaskich rozgrzanych kamieniach.
Dziewczęta zrzuciły z siebie bluzki i spódnice, pokryły się mydlaną pianą i stały się białe. Chłopcy po drugiej stronie rzeki wpatrzyli się łapczywie. Dziewczęta miały zgrabne figury, duże piersi i zachowywały się swobodnie. Któryś z nich wystawił głowę, dostrzegły go.
– Dlaczego się chowacie? – zawołały. – Podrapiecie się o krzaki! Chodźcie tutaj!
Rozebrane dziewczęta zuchwale śmiały się z wypatrujących oczy chłopców i zachęcały, aby zamiast kryć się w krzakach, przeszli do nich na drugą stronę rzeki. Pierwszy Max de Villiers rzucił się do ucieczki. Za nim pozostali dwaj.
Paul wyróżniał się ciemną skórą i miał krótkie kręcone włosy. Dziwił u niego brak piegów na nosie, nie miał też różowych plam od słońca na czole i na szyi. Gładka oliwkowa cera. Taka ciemniejsza karnacja zdarza się wśród starych farmerskich rodzin, zwłaszcza tych, które przybyły z prowincji Cape. Lecz chłopcy drwili:
– Paul, coś się tak zapatrzył? Siostrę znalazłeś? Kuzynkę?
Z głównego traktu Paul skręcił na rodzinną farmę. Uniósł drucianą pętlę, która utrzymywała bramę w pozycji zamkniętej. Bydło nie powinno wałęsać się po drodze, skubać trawy i trujących ziół w rowach. Ktoś zostawił otwartą bramę, może specjalnie, i padła im krowa. W jej żołądku znaleziono potem kłąb tłustych papierów, w jakich natives kupują w greckim sklepie chipsy.
Bogactwo na krańcu Afryki
W najdalej wysuniętym na południe zakątku kontynentu leży Republika Południowej Afryki. Kraj prawie cztery razy większy od Polski (pow. 1,2 mln km2) z trzech stron otoczony jest przez ocean. Jego najdalszy punkt, Przylądek Igielny, to umowna granica między Atlantykiem a Oceanem Indyjskim. Linia brzegowa RPA liczy ponad 2,5 tys. km. Większą część kraju zajmuje rozległy płaskowyż Wysoki Weld (900-2000 m n.p.m.), od wschodu i południa opadający ku wybrzeżom. Pełen jest jaskiń i głębokich rzecznych dolin, które dzielą obszar na pasma górskie. Najpotężniejsze z nich to Góry Smocze z najwyższym szczytem Thabana Ntlenyana (3482 m n.p.m.). Największa rzeka Oranje (1860 km dł.) wypływa właśnie z tych gór. Północno-zachodnią część kraju zajmuje rozległa pustynia Kalahari. Administracyjną stolicą republiki jest Pretoria (1,9 mln mieszkańców), ale największe miasta to Johannesburg (3,9 mln) i Kapsztad (3,5 mln).
Na zróżnicowany klimat RPA wpływają rozmaite czynniki – szerokość geograficzna, wysokość nad poziomem morza i prądy oceaniczne – wspólnie odpowiadają za powstanie stref klimatycznych: od suchej i pustynnej na granicy z Namibią do podzwrotnikowej na południowym wschodzie. Zróżnicowanie powoduje, że w upalnym na większości terytorium RPA śnieg w niektórych rejonach nie jest rzadkością. Z przyrodniczego punktu widzenia kraj jest przebogaty i zróżnicowany: żyje tu aż 15% znanych na świecie gatunków roślin i mnóstwo zwierząt, w tym największe na kontynencie słonie, nosorożce i hipopotamy.
75% (z 45 mln) mieszkańców tego kraju jest z pochodzenia Afrykanami, blisko 15% Europejczykami, 2,5% Azjatami. Przyrost naturalny jest ujemny, a stan zdrowotny ludności zatrważający – blisko 6 mln osób jest zarażonych wirusem HIV.
RPA jest najbogatszym krajem Afryki z PKB wynoszącym 286 mld dol. Zawdzięcza to ogromnym złożom złota i diamentów, węgla i innych kopalin, a także rolnictwu, które produkuje więcej, niż wynosi zapotrzebowanie kraju. Ze względu na swe bogactwa już od XVII w. był kolonią przynoszącą ogromne dochody. Fakt ten zaważył na burzliwej historii RPA i eskalacji wewnętrznych konfliktów społecznych, które targają krajem do dziś pomimo zniesienia doktryny apartheidu.
Na trawniku przed gankiem stało drewniane koło od wozu wmurowane w kamienny postument. To pamiątka po Great Treaku, trwającym dziesiątki lat przedzieraniu się afrykanerskich rodzin na północ. Dzikie zwierzęta porywały im bydło i konie. Tworzyli grupy, wybierali przywódców. Nie zrażało ich nic, nawet walki z wrogimi plemionami, uparcie dążyli do „ziemi obiecanej”.
Gdy przybyli, zdjęli koło z wozu. Koniec błąkania się po bezdrożach Afryki, dość mieli wyniosłości angielskich kolonialnych urzędników i zachłanności podatkowych poborców. Wbili kamienie graniczne, każda farma musiała mieć dostęp do źródła wody, założyli Księgi Wieczyste. Oto, jak ma pozostać po wsze czasy, postanowili.
Paul szedł szybko. Rozległy dom ocieniony był kępami drzew. Fundamenty ułożone z szorstkich kamieni podtrzymywały mury z cegieł i palonej gliny, a także te nowsze, z ociosanego drewna. W kilku miejscach łuszczył się tynk, odsłaniając kamienie i żwir tkwiące w zaprawie murarskiej.
W jednym rogu widoczne były ślady po pożarze. Mieszkańcy z dumą pokazywali przyjezdnym i gościom wystające z muru czarne nadpalone belki. To pozostałość po wojnie z Anglikami w latach 1899-1901. Lord Kitchener rozkazał wtedy palić afrykanerskie farmy, a kobiety z dziećmi zabierać do zbiorczych obozów.
Paul poklepał psy, skakały, brudząc mu marynarkę i dotykając nosami twarzy. Do domu wszedł przez werandę, drzwi, drewniana rama wypełniona drobną siatką, zatrzasnęły się za nim z hukiem. Ściągnęła je mocna sprężyna.
Wbiegł do rozległego pomieszczenia, na środku stał czarny drewniany stół, pod ścianą ośmiofajerkowa, opalana drewnem i węglem znajdowała się kaflowa kuchnia. Na niej garnki i osmolone patelnie. Ściany zdobiły miedziane tace, rzadko już używane żelazka na duszę i gliniane dzbanki. Odchodziły stąd korytarze wiodące w głąb domostwa, a także kilka spiżarni i magazynów z cennymi produktami. Cukier, sól i mąka kukurydziana stały tam rzędami woreczków. Klucze do tych spiżarni miała tylko jedna osoba, native girl Maryja. To ona zarządzała całym domem, służba i robotnicy mieli w głowach zakarbowane, że w tym obejściu, na tej farmie, co Maryja powie, jest święte, i nikt nie ma prawa się sprzeciwić.
– Maryja, czy ty tu rządzisz? Czy mamy cię tytułować „Madam”? – odciął się raz chłopak ze stajni. Potrafił pracować najwolniej, jak się dało, zachowując pozory zapamiętania i gorączki w robocie.
– Jak się będziesz stawiał, to wylecisz stąd! Będzie cię widać, jak uciekasz przez pole!
– Farmer Smit…
Maryja mu przerwała.
– Farmer Smit tylko się ucieszy, że nie będzie widział twojej gęby! I jeszcze ci potrącimy za pap, co zeżarłeś!
Tylko do klein boss Paula Maryja miała słabość. Łączyła ich jakaś więź. Dogadzała mu, ale gdy trzeba było, umiała ukarać. To dostał suchar, to konfitury, nic dla niego nie było za dużo lub za dobrze.
Broniła własności farmerskiej, jakby to była jej własność. Za jej plecami nazywano ją „Madam Smit”. Gdy raz to usłyszała, odparła, że właśnie tak powinno być!
Pierwszą żoną farmera była Marika du Plessis. Umarła piętnaście lat temu, zaharowała się na śmierć na tej farmie. Sama wydzielała robotnikom mąkę kukurydzianą i olej, a wieczorem obchodziła pomieszczenia, z których można było coś wynieść. Sprawdzała umocowania kłódek, w zamkach jeszcze raz przekręcała klucze. Troski ją zabiły.
Przed Paulem stanęła szklanka soku jabłkowego, świeżo przyniesiona z chłodnej piwnicy. Maryja pilnowała, aby nie jadł za szybko.
– Dlaczego przyszedłeś tak późno? – zapytała.
– Musztra się przeciągnęła…
– Dzisiaj nie było musztry!
– Była!
– Nie kłam!
Następnego dnia uczestnicy „wycieczki” nad rzekę stanęli przed dyrektorem szkoły. Pan Meyer był bardzo zatroskany. Chodził po swoim gabinecie z linijką w ręku, kładł i wyjmował ołówki z kieszeni marynarki. Spóźnieni pojawili się Marius Herman, członek Nacjonalistycznej Partii, i pan Dreyer, komendant policji. Dyrektor przywołał Danielle Estelle, sekretarkę szkoły, i poprosił o podanie herbaty.
– Trzy filiżanki – sprecyzował. – Dla mnie i dla moich gości.
Potem zwrócił się do chłopców.
– Czy wiecie, na czym polega nasze dzieło równoległego rozwoju ras? Apartheid? Nie chodzi o wyzysk albo ucisk. Każda rasa rozwija się z prędkością, na jaką ją stać. Nie ucywilizujemy całej Afryki ani milionów natives, jacy do nas napływają. My nie rozumiemy ich obyczajów, tak jak oni nie chcą zrozumieć naszych.
Marius Herman zaśmiał się urągliwie.
– Prawda, prawda… – dodał.
Dyrektor ciągnął:
– Trudno wymagać, aby cały świat się z nami zgodził… Nie chcą, to nie. Jak mówi Biblia? Po owocach ich poznacie. Kiedy nasi przodkowie przybyli do Cape w siedemnastym wieku, kraj był pusty, jeśli nie liczyć kilku buszmeńskich plemion. A teraz mamy miliony czarnych! A Hindusi, których nawieźli Anglicy do cięcia trzciny cukrowej w Natalu! Czy ktoś widział jednego Hindusa, który by chciał wrócić do Indii? Jakby im było tak źle, jak niektórzy narzekają, dlaczego siedzą tu, a nie wrócą do swojego Bombaju?
Chłopcy zgodnie przyświadczyli, że to w ogóle jest niemożliwe. Ochoczo zgodzili się z wywodem dyrektora. Pan Herman poprawił się w fotelu:
– To sprawa najważniejsza, nie możemy się wśród tych milionów rozpłynąć… Niech mi kto powie, gdzie są starożytni Rzymianie? A Grecy? Gdzie są Normandowie? Nie chcemy, aby po nas też zostały tylko wykopaliska. I dlatego, taki ważny jest Immorality Act! Zakaz mieszania się ras, bo z tego nic dobrego dla nikogo nie wyniknie…
Prawo dla lepszych i gorszych
Region dziś zajmowany przez Republikę Południowej Afryki został odkryty przez Portugalczyka Bartolomeu Diaza w 1487 r. Niecałe dwa wieki później, wraz z powstaniem Kapsztadu, rozpoczęła się holenderska kolonizacja tej bogatej krainy. Powoli wyłaniał się naród Burów, holenderskich kolonizatorów, którzy uważali się za „tutejszych” i rozszerzali tereny swojego posiadania kosztem ludności rdzennej. W 1785 r. część terytorium dzisiejszej RPA zaanektowali Brytyjczycy. Aż do początków XX w. obszarem wstrząsały wojny (dwie tzw. burskie). W ich wyniku dominację uzyskali Brytyjczycy. W 1910 r. powstał probrytyjski Związek Południowej Afryki, a w 1961 r. niepodległe państwo – Republika Południowej Afryki. Toczące się przez wieki starcia białych kolonizatorów z ludnością rdzenną (i czarnoskórą ludnością napływową Bantu, głównie z północy) przynosiły coraz większą przewagę białym. Oficjalna doktryna apartheidu (z języka afrikaans od apart – osobno i przyrostka heid) gwarantowała utrzymanie władzy białej mniejszości. Biały człowiek został powołany, aby rządzić czarnym – twierdzili Afrykanerzy. Jednym z pierwszych praw apartheidu była ustawa przeciw niemoralności (The Immorality Act) z 1927 r., którą zniesiono dopiero w 1985 r. Zgodnie z nią stosunki seksualne pomiędzy białymi a „niebiałymi” podlegały karze więzienia (zwykle półrocznej). Teoria apartheidu zakładała, że każda rasa i naród posiada odrębną kulturę, sposób myślenia itd., zaś asymilacja prowadzi do szkodliwych następstw jak pozbawienie tożsamości i tradycji oraz do napięć społecznych. Teoretycy apartheidu deklarowali potrzebę odseparowania poszczególnych ras zamieszkujących kraj, tak by każda z nich miała warunki do rozwoju zgodnie z własnymi zasadami, przy czym najlepsze „warunki” zarezerwowano dla rasy białej. Symbolami walki o prawa czarnych obywateli stali się Stephen Biko (zmarł pobity przez policję w więzieniu w Pretorii) oraz Nelson Mandela (spędził 27 lat w więzieniu), laureat pokojowej Nagrody Nobla i późniejszy prezydent kraju. W wyniku nacisków międzynarodowych od 1990 r. – za rządów prezydenta F. W. de Klerka – rozpoczęto w RPA stopniowy demontaż systemu apartheidu i wprowadzanie demokracji.
Obaj mężczyźni siedzieli w plecionych fotelach wokół okrągłego stołu. Stoep o tej porze dnia jest chłodnym i przewiewnym miejscem. Ciągną z rzeźbionych kieliszków słodką śliwowicę i zagryzają biltongiem. Kiedy Maryja próbowała zbliżyć się do nich z koszyczkiem orzeszków, Wilem odprawił ją ręką.
– Jak sobie radzi Anton w policyjnej szkole? – spytał przybyły.
– Kończy ją za rok.
– Przynajmniej z jednego syna masz pociechę…
– Nie martwię się o obu.
Przypili do siebie, siedzieli w milczeniu.
– Nie da się dłużej ukryć, że Paul jest kolorowy – rzekł Meyer. – Sam wiesz, jakie prawa uchwaliliśmy…
– Apartheid wydał nam się jedynym ratunkiem. Spójrz, jak to się dzieje w historii… Liczniejsze rasy zalewają słabsze. Kto się uczepił Paula?
– Herman. Dreyer mnie się pytał o radę, jeszcze się zastanawia… Nie chce wywołać niepotrzebnego skandalu.
Piętnaście lat temu Marika Smit, małżonka farmera, zachorowała z przepracowania i zbytniej obowiązkowości. Wychudła jak sztacheta w płocie przewiązana kolczastym drutem. Wilem postawił sprawę jasno.
– Zajmie się tobą Elga du Plessis. To wykwalifikowana siła… Ja muszę jechać do Beczuana, inaczej bydło padnie. Farma to nie fabryka lub sklep, żeby można było ją zamknąć na klucz. Nie mogę jak doktor lub sklepikarz przepędzić klientów. Jeśli nie pojadę, jak zaplanowałem, to za tydzień padnie nam bydło!
Popatrzył na żonę i podał jej szklankę.
– Póki co łyknij Richelieu.
Do brandy nie trzeba było Mariki namawiać. Było to jej główne pożywienie i lekarstwo. Na raka żołądka dobrze jej służyło, w każdym razie przynosiło sen i ulgę.
Wilem wiedział, że niedobrze jest cackać się z babami. Co innego Maryja z Beczuanaland. Ta znała swoje miejsce i biło od niej zdrowiem. Lubił sposób, w jaki przychodziła do niego lekko spłoszona i podawała mu herbatę na srebrzonej tacy. Tłumaczył sobie, że każdy by to lubił. Na głowie by stanęła, żeby mu dogodzić. Trochę wygody i komfortu każdemu się od życia należy. A że z tego urodził się syn? To już nie jego wina, zresztą Beczuana to inny kraj, tam o Immorality Act nikt nie słyszał. Zagranica. Chłopcu dała na imię Paul.
Choroba Mariki Smit wypadła w nieodpowiedniej chwili. Coś ją dusiło w przełyku, trudno jej było wziąć coś do ust. Postanowił, najważniejsza jest przyszłość rodziny, a biedaczka niech się leczy rumem. Marika zmarła i wtedy okazało się, jak bardzo była potrzebna w domowym obejściu. Wszystko się rozprzęgło, nie było człowieka, na którym Wilem mógł polegać. Krowy ryczały niewydojone, służba rozkradła kury, kozy wchodziły, becząc na stoep, i do salonu.
Pośpiesznie ściągnął Maryję z Beczuany. Jeden jej postawił warunek, babki, kuzyni i kuzynki mają zostać w domu.
– A matka? Albo ciotka?
Zgodził się na jedną osobę, cichą i uczynną ciotkę Albertę.
Po kilku miesiącach Maryja oświadczyła, że chce wracać. Rósł jej brzuch.
– Jedź, zostaw dzieciaka swojej matce i wracaj do pracy.
– W naszej kulturze tak się nie robi. Dziecko musi być ze mną.
– A czyj to dzieciak? Kto go zmajstrował?
– „Tokolosz” – usłyszał w odpowiedzi. – Twoje.
I dalej patrzyła na niego bezczelnie. Pomyślał, że te kobiety z Beczuany mają śmiałość, jakiej nie miałaby native female z miejscowego location. Zafrasował się.
– A mówiłaś, że znasz swoje rachuby…
– Pomyliłam się. Nie martw się – próbowała go pocieszyć. – Przyda ci się syn.
– Już mam jednego… Mam Antona w Policyjnej Szkole.
– Ucieszy się, że ma „mieszańca” brata!
– Nie gadałabyś głupstw!
Omówił sprawę z Franzem Meyerem, dyrektorem miejscowej szkoły. Stary przyjaciel nie odmówił mu pomocy.
– Masz niebieskie oczy i jasną skórę… Może ta część wyglądu przyjdzie na małego… - miał nadzieję Franz.
– Maryja to porządna dziewczyna. Pracowita… Umie się zakrzątnąć przy obejściu…
– Widzę.
– Chcę powiedzieć – bronił jej zmartwiony farmer – że zna swoje miejsce. Nie będzie przy ludziach pchać się do stołu.
– Zaszyją się u ciebie na farmie i dobrze im będzie – zgodził się w końcu Meyer. – A kiedy chłopak dojdzie do wieku szkolnego, zobaczymy…
Pan Dreyer, komendant policji, bacznie obserwował reakcje chłopców. Uważnie kiwali głowami. Postanowił uświadomić ich głębiej.
– Za akt seksualny z przedstawicielką innej rasy niż biała Immorality Act przewiduje sześć miesięcy więzienia. To szczęście, że mamy takie prawo… Nasi przywódcy o wszystkim pomyśleli! Za konspirowanie w celu popełnienia takiego czynu kara jest podobna. Nasi policjanci bardzo się trudzą, są to przestępstwa trudne do udowodnienia… Wchodzą na wysokie drzewa z lornetkami i zaglądają do okien. Podsłuchują. Z lupą w jednym ręku i pincetą w drugim starannie badają prześcieradła osób podejrzanych. Szukają włosków łonowych native females. Po znalezieniu wkładają je do policyjnego słoika i pieczętują zakrętkę. Czy są pytania?
Max de Villiers zgłosił się z zapytaniem:
– Po czym poznają, że to są włoski native females?
Meyer miał przygotowaną odpowiedź:
– Są zakręcone, czarne i wyglądają jak mała sprężynka.
Chłopcy myśleli bardzo intensywnie, jeden się uśmiechnął.
– Pomyślcie o tym, nim wam się zechce podglądać czarne dziewczęta w kąpieli! – ciągnął policjant. – Mówiąc krótko, wczoraj weszliście na przestępczą drogę!
– Czy Paul Smit też tam był? – upewnił się Marius Herman. Znany był z surowego stosunku do uczniów łamiących przepisy. – Ciągnie go do swoich? Do czarnych?
Na odpowiedź dyrektor szkoły nie znalazł już czasu.
Wieczorem w sypialni Wilema zaterkotał telefon.
– Jutro wpadnę do ciebie na kieliszek – oznajmił dyrektor szkoły Meyer. Obu mężczyzn łączyła stara przyjaźń, mieli do siebie zaufanie. Wilema coś uderzyło w jego głosie.
– Franz, chodzi o Paula?
– Doczepili się do niego… – potwierdził Meyer.
– Kto?
– Herman. A także kapitan Dreyer zwrócił na niego uwagę… Powiedział, że trzeba przeprowadzić szczegółowe badania.
– Nie udało się tego uniknąć – powiedział do siebie farmer Smit.