Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2014-01-01

Artykuł opublikowany w numerze 01.2014 na stronie nr. 20.

Tekst i zdjęcia: Kamila Kielar,

Stan grozy


Później mówiono, że w zasadzie z całej tej historii najbardziej jest żal niedźwiedzia. Że to przecież on był ofiarą, że to nie była jego wina, że został zamordowany bez powodu. Ale powód był – niedźwiedź poznał smak ludzkiego mięsa. I za to zginął.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

W Denali, jednym z dwóch miejsc na Alasce, gdzie nad niedźwiedziami roztacza się szczególną ochronę, żaden wędrowiec nie został zabity przez to zwierzę od 95 lat, czyli od czasu, kiedy ustanowiono tu park narodowy i zaczęto prowadzić statystyki. Aż do jesieni 2012 roku, kiedy to nad rzeką Toklat potężny samiec grizzly zamordował i zjadł 49-letniego turystę z Kalifornii. Przez dwa dni Alaska była sparaliżowana tą wiadomością, nie rozmawiało się w zasadzie o niczym innym. Temat ataku w Denali poruszany był i w debatach przed nadchodzącymi wyborami stanowymi, i podczas kupowania na stacjach benzynowych suszonej wołowiny do żucia.

 

SUPLEMENT DIETY

Niedźwiedzie grizzly, podobnie jak pozostałe niedźwiedzie brunatne, żywią się głównie roślinami, jagodami i larwami owadów, a w sezonie letnim rybami. Mięso to tylko dodatek urozmaicający dietę, a nie jej główny składnik.

KOMARY LUBIĄ TO

W polodowcowych rozlewiskach swój dom znajdują przede wszystkim komary.

ŁOŚ, GROŹNY KTOŚ

Łosie są często bardziej niebezpieczne niż niedźwiedzie. Szczególnie groźne są matki z młodymi. Przed łosiem, w odróżnieniu od niedźwiedzia, można jednak uciekać.

 

PÓŁNOCNE HISTORIE OŻYWAJĄ

 

Nieszczęśnika, a w zasadzie jego plecak i resztki ciała oraz krążącego wokół nich niedźwiedzia, dostrzegł inny turysta. Strażnicy parku przepędzili zwierzę, ale ono uparcie wracało. Dlatego uznano, że to musi być sprawca, i podczas kolejnego powrotu zastrzelono go. Sekcja zwłok i badanie zawartości żołądka zwierza potwierdziły tezę, że to on był mordercą. Tego dnia również wędrowałam nad rzeką Toklat. I razem z 730 tysiącami Alaskan byłam przez dwa dni sparaliżowana tą historią.
Potem jednak wyszły na jaw kolejne szczegóły. Że Kalifornijczyk fotografował niedźwiedzia z 12 metrów przez 8 minut, zanim bestia go dostrzegła. Że to dziesięciokrotnie za mała odległość. Że nie miał ani broni, ani równie sławnego, co skutecznego, gazu na niedźwiedzie. Że nie miał wiedzy ani przygotowania do przebywania w krainie rządzonej przez te drapieżniki. Że pewnie i tak nie zrobił zdjęć, za które warto zginąć. Fotografie nieboszczyka okazały się najważniejsze w identyfikacji niedźwiedzia i ocenie czasu. Na dwóch ostatnich zdjęciach drapieżnik szedł już w jego stronę. Nieśpiesznie, choć pewnie. Dlatego później mówiono, że w zasadzie z całej tej historii najbardziej jest żal niedźwiedzia.
Kiedy wybierałam się na samotną wyprawę rowerową przez Alaskę, znałam dziesiątki typowo alaskich historii: o pilotach awionetek, o poszukiwaczach złota, o wędrowcach, myśliwych, kierowcach wielkich ciężarówek i, rzecz jasna, o niedźwiedziach. Historii, które wyróżniały się na tle opowieści z innych miejsc bezwzględnością, brakiem kompromisów i powiewem minionych czasów czy klimatem z dykteryjek Jacka Londona. Historii, które wydawały się wyłowione z tysięcy nudnych alaskich dni dla urozmaicenia programów podróżniczych i przyrodniczych.
Tymczasem podczas wędrówki okazało się, że te wszystkie opowieści to nie tylko jak najbardziej współczesna teraźniejszość, ale – przede wszystkim – że to normalna alaska codzienność. Zdarzenia, które w innej szerokości geograficznej urosłyby do rozmiarów wiadomości tygodnia, tutaj stawały się niczym więcej jak kolejną anegdotką.

 

 

STO DNI MYŚLIWEGO

 

Kolor jest niebywały. Zdecydowanie dominuje bordowy, w najśmielszych wariantach i odcieniach. Gdzieniegdzie prześwituje również srebrny i najczystsza czerwień. Mięso dzikiego karibu różni się od innych – przede wszystkim barwą, ale również zapachem i konsystencją. Przygotowanie go jest nieskomplikowane, zbyt wyszukane składniki czy dodatki zepsułyby doskonałość prostoty. W miskach ląduje więc samo pokrojone w kostki mięso, lekko tylko obsypane mąką.
Wczesna jesień na Alasce mieszkańcom kojarzy się z bajecznie szkarłatnym kolorem poszycia oraz odgłosami strzałów, bo właśnie wtedy rozpoczyna się sezon polowań. Każdy z gatunków ma szczegółowo określony termin łowów. Najkrócej trwa on dla łosi – zwierzęta te muszą 15 dni walczyć o przetrwanie, zanim prawo ponownie zacznie je chronić. Polowanie na Alasce to niemałe koszty. Celny strzał do niedźwiedzia kosztuje 500 dolarów, a do tego trzeba opłacić pozwolenia i awionetkę. A jednak co roku jest odstrzeliwanych od 1000 do 1600 tych zwierząt. Karibu, którego mamy w miskach, dwa dni wcześniej ustrzelił znajomy Arta, w niedostępnych terenach północnej Alaski.
Art jest pilotem awionetek. To nic niezwykłego w 49. stanie, ale on miał ich prawie 60 – miał, bo niecały rok temu sprzedał swoją firmę lotniczą. Po 45 latach w zawodzie. Dziś ogląda startujące samoloty z okien własnego domu na obrzeżach Fairbanks. I opowiada. Myśliwych nie lubi, pomimo tego że polowanie tutaj wyzwala mniejsze emocje niż w innych regionach świata. Może dlatego, że przez lata woził ich na daleką północ i wielu z nich poznał osobiście. Może dlatego, że krew zabitych zwierząt jest nie do usunięcia z tapicerki awionetki. Ale przede wszystkim dlatego, że jak mało kto kocha nienaruszoną alaską przyrodę.
Kilka lat temu jeden z myśliwych umówił się ze znajomym Arta na zawiezienie go na polowanie. Łowczy zabrał wszystkie swoje rzeczy z awionetki, pożegnał pilota i wyruszył w poszukiwaniu zwierzyny. Ponad trzy miesiące później inny myśliwy znalazł go martwego, z przestrzeloną głową. Specjaliści stwierdzili, że nie żyje od zaledwie kilku dni i że zginął od samobójczej kuli. Bo myśliwy, który umówił się na zawiezienie na polowanie, zapomniał ustalić termin odbioru. Z miejsca, w którym został wysadzony, do najbliższej osady ludzkiej jest ponad 500 km przez bagna i góry tundry. Przez trzy miesiące polował, zbierał jagody i wyczekiwał przypadkowego ratunku. Nadzieja na ocalenie wystarczyła mu na niecałe sto dni. Tereny łowieckie w północnej Alasce są tak obszerne, że rzadko dwóch myśliwych ma szanse się spotkać. Czasem w tym samym miejscu następna osoba pojawia się dopiero po kwartale.
– Art, a jaka jest twoja najbardziej alaska z przygód? – pytam, wbijając widelec w ostatni kawałek mięsa karibu, które jest nieprzyzwoicie dobre.
– Raz się rozbiłem w górach razem z kolegą, tuż przed Bożym Narodzeniem. To były czasy, kiedy nie było GPS-ów, a tor lotów awionetek nawet dziś nie jest śledzony. Rozbiliśmy się na zboczu góry, drzewa i zaspy śniegu zamortyzowały upadek. Było minus 25 stopni, ja miałem połamane żebra i szczękę, kolega lewą rękę i nogę. Cztery dni trwała akcja poszukiwawcza, aż znaleziono nas zagrzebanych w prowizorycznym igloo, wyziębionych i wygłodniałych. Ale żywych. Moja żona, która zawsze była przeciwniczką posiadania dzieci, po moim odnalezieniu zapowiedziała mi, że chce jak najszybciej zajść w ciążę. Mówiła, że jak zginę, to chce mieć coś po mnie.
– Cztery córki to nie takie „coś” – zauważam.
– A mówiłem ci o tej parze pilotów, którzy zderzyli się swoimi awionetkami, bo chłopak chciał się popisać przed dziewczyną? Ona zginęła na miejscu, on, choć wylizał się ze złamań, to nigdy więcej nie wsiadł do awionetki.

 

KRZAKI, KRZEWY I KRZEWINKI

Najpiękniejszą porą na Alasce jest jesień, kiedy cała tundra zmienia kolor na bordowy. Kwitną tu wtedy krzewinki (łac. fruticulus). Na zdjęciu widać również częściowo wyschnięte koryto rzeki spływającej z lodowców w paśmie Alaska.

JEGO WYSOKOŚĆ DENALI

Najwyższą górę Ameryki Północnej, McKinley, Indianie od zawsze zwali Denali, czyli Najwyższy. Dziś to nazwa parku narodowego, na którego terenie znajduje się ten szczyt.

ZŁOTE GÓRY

 

Nad jesienną północną Alaską, kilkaset kilometrów za kołem podbiegunowym, o piątej rano mgły są tak gęste, że nie widać dalej niż do najbliższego rachitycznego świerka. Widoczność pogarsza jeszcze siąpiący niewielki, lecz przeraźliwie zimny deszcz oraz zaspane oczy. Budzę się jednak natychmiast, kiedy Jimmy podaje mi myśliwski pas, z zawieszonym nożem o długim ostrzu i rewolwerem Magnum 44. – Koło mojej kopalni mieszka samiec grizzly – wyjaśnia. Tim, jego przyjaciel i kierowca TIR-a, ma taki sam. Panicznie boi się niedźwiedzi i autostopowiczów i z tego powodu kolejne dwie sztuki broni trzyma w kokpicie ciężarówki. A jednak już drugą dobę wspólnie przemierzamy legendarną Dalton Highway, jedną z dziesięciu najbardziej niebezpiecznych dróg świata.
Zostawiamy zaparkowaną w błocie ciężarówkę i przesiadamy się do specjalnie przystosowanego do skrajnych warunków wehikułu. Grzęzawisko jest coraz głębsze, błoto zaczyna pryskać coraz wyżej, coraz częściej trzeba podkładać kłody drewna pod koła pojazdu. Drogi nie ma żadnej, w poszyciu tundry po prostu gdzieniegdzie widać ślady kół, zmieniające swój bieg w zależności od warunków błotnych. Po prawie godzinie teren schodzi ostro w dół, do wąwozu, którym płynie niewielka rzeczka.
Wiele lat temu Jimmy odkrył tu pokłady złota, sprowadził więc maszynę przekopującą podłoże rzeki, wybudował domek, no i kupił specjalny wehikuł. Mieszka teraz sam, po sąsiedzku z niedźwiedziem, który straszy go czasem przy pompie kłapaniem zębów. Sama kopalnia wygląda zupełnie nieciekawie. Ot, hałda żwiru, kilka metalowych urządzeń o trudnym do odgadnięcia przeznaczeniu i przeraźliwie dużo błota. Tylko Alaskanin potrafi dostrzec w tym nieciekawym miejscu źródło utrzymania do końca życia. W koślawym domku Jimmy wyciąga pudełka z samorodkami. Nie mam pojęcia, ile można dostać za te nieregularne kawałki metalu, ciemniejsze i cięższe, niż można by przypuszczać. Ale wiszący na ścianie arsenał długiej broni świadczy o tym, że ich wartość jest na tyle duża, że samotny poszukiwacz musi być przygotowany na nieproszone odwiedziny.
Na Alasce bardzo szybko można nauczyć się jednej rzeczy. Jeśli na drodze pojawi się miejsce, w którym można uzupełnić wodę, najeść się czy choćby napić kawy, należy to natychmiast wykorzystać. Bo następna szansa może być następnego dnia, za 400 kilometrów, albo wcale. Dlatego gdy pojawia się możliwość zjedzenia ciepłej domowej zupy, bez wahania zostawiam rower przed wejściem i wchodzę do lokalnej gospody. Zanim wściekle słone danie wyląduje przede mną, sięgam po leżące w kącie segregatory z pieczołowicie powklejanymi wycinkami z lokalnych gazet. Są tu same północne historie: o tym jak grizzly zaatakował w ogródku psa, o jeżdżeniu ciężarówkami przez zamarznięty Ocean Arktyczny, o psim zaprzęgu, od którego oderwały się sanie, o ataku niedźwiedzia na parę geologów zbierających kamienie. O pilocie awionetki, który dostał zawału serca podczas sterowania samolotem, ale mimo to dał radę bezpiecznie wylądować. O tym, ile psów padło w tegorocznym Iditarod – najdłuższym na świecie wyścigu psich zaprzęgów. O zimowych rowerzystach, którzy jechali wzdłuż zamarzniętego Jukonu… Każda z tych historii to nie sensacja, to opowieść o zwykłym życiu podporządkowanym naturze. Dzień po dniu.