Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2014-07-01

Artykuł opublikowany w numerze 07.2014 na stronie nr. 22.

Tekst i zdjęcia: Dominik Szmajda, Zdjęcia: Andrzej Lewicki,

Faceci w tropikach


O rzece wiedzieliśmy tyle, że płynie przez środek afrykańskiego lasu deszczowego i są na niej katarakty. Żaden z nas nie miał doświadczenia w dżungli ani w górskich spływach. Postanowiliśmy jednak nie brać ze sobą przewodników ani tragarzy. To miała być prawdziwa męska przygoda.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Wilgotne lasy równikowe pociągały mnie od dziecka. W końcu postanowiłem wybrać się w tropiki, do serca Afryki, tam gdzie dzika przyroda kłębi się w gęstym, wilgotnym i wiecznie zielonym lesie. Taki las wciąż istnieje w sześciu afrykańskich państwach. Jednym z nich jest Kamerun.
Lasy deszczowe porastają całą południowo-wschodnią część tego kraju. Jest to obszar o powierzchni jednej trzeciej Polski, a znajdują się tam trzy parki narodowe. Największy z nich to Rezerwat Biosfery Dja. To właśnie tam postanowiłem się wybrać. Myśląc o tym, przyglądałem się zaznaczonej na mapie rzece, która okala niemal cały rezerwat. Płynie przez środek wielkich obszarów leśnych, wpadając w końcu do jednego z dopływów Konga. Zaświtała mi myśl, aby wykorzystać ją do eksploracji dżungli. Tak oto narodził się pomysł spływu rzeką Dja.
Postanowiłem zarazić planem kilku bliskich kolegów. Wkrótce powstał czteroosobowy zespół śmiałków: Maciej, Michał, Andrzej i ja. Chcieliśmy przeżyć prawdziwą męską przygodę. Tylko nasze łodzie, sprzęt biwakowy, zapas żywności i my. Taka formuła wyjazdu wiązała się z wieloma niewiadomymi. Nikt z nas nie był w dżungli, tym bardziej nie spływał tropikalną rzeką. Ale ten brak doświadczeń i ciekawość nieznanego właśnie nas łączył.

 

DO STARTU GOTOWI

Członkowie wyprawy w Jaunde, stolicy Kamerunu. Tu na zdjęciu z podopiecznymi sierocińca prowadzonego przez polskiego misjonarza.

ZIELONE POWITANIE

Gęsta ściana roślinności porasta brzegi rzeki Dja, leżącej w dorzeczu Konga. Ma ona długość 720 km, a jej źródła znajdują się w południowo-wschodnim Kamerunie.

KWARTET EGZOTYCZNY

Od lewej: Michał Rogacki, Dominik Szmajda, Maciej Mizgajski, Andrzej Kozłowski.

 

GOTOWI NA WSZYSTKO

 

Przyglądaliśmy się rzece na satelitarnych mapach Google’a. Można było dostrzec brązową wstęgę, a na niej, co jakiś czas, jaśniejsze plamki. To sugerowało bystrza, czyli przełomy. Maciej zdobył całkiem dobre rosyjskie mapy, na których te miejsca oznaczone były poprzecznymi kreseczkami i napisem „próg”. Było jasne, że przyjdzie nam pokonywać katarakty. Każdy z nas miał już za sobą sporo doświadczeń spływowych, ale były to niemal wyłącznie rzeki nizinne. Brak doświadczenia w spływach górskich był kolejną rzeczą, która nas łączyła.
Postanowiliśmy przygotować się do tego tak, jak umieliśmy. Wybraliśmy się na rzekę Bóbr w Karkonoszach. To doświadczenie było bezcenne. Kulminacyjnym punktem była wywrotka łodzi Macieja i Michała. Stało się to na sporej kaskadzie, na głazie obróciło ich bokiem i błyskawicznie znaleźli się w wodzie. Obu trochę podtopiło, a Michał wylądował na wyspie, skąd musieliśmy go wydostać. Nie zdążyliśmy jeszcze kupić kamizelek ani kasków. Po tym zdarzeniu zrozumieliśmy, że na spływ do Kamerunu to będzie zestaw obowiązkowy.
Nasze łodzie w nomenklaturze wodniackiej określane są jako pneumatyczne canoe. Andrzej już wcześniej kupił taką z myślą o odbyciu innego spływu. Z kolei Maciej z Michałem kupili specjalnie na ten cel większą, z dużą ładownością, bo aż 450 kg. Największą zaletą obu łodzi był fakt, że były nadmuchiwane. Po złożeniu każda mieściła się do dużego plecaka, a ich waga pozwalała na transport lotniczy bez dodatkowych opłat.
Łodzie nie stanowiły jednak najcięższej części naszego bagażu. Wieźliśmy ze sobą całą żywność potrzebną na wyprawę – zarówno liofilizaty, jak i najróżniejsze smakołyki, nie wyłączając kilku wielkich salami.
Pozostałą część ekwipunku stanowił sprzęt biwakowy i kuchenne utensylia, niewielka ilość ubrań i całkiem spora ilość sprzętu elektronicznego. Mieliśmy GPS, telefon satelitarny, kilka aparatów i kamer. Ładowanie baterii zapewnić miały dwa panele słoneczne. Jednak kluczowa dla przeżycia jest woda pitna. Zabraliśmy dwa różne filtry oraz zapas chemii uzdatniającej wodę z rzeki. Osobnym tematem było kompletowanie apteczki wyprawowej. Musieliśmy być całkowicie samowystarczalni, bo wzdłuż brzegów Dja nie było żadnych miejscowości.
Maciej i Michał zabrali hamaki w specjalnej wersji z moskitierą i ortalionowym daszkiem. Andrzej wziął swój dwuosobowy namiot igloo. Ja kupiłem wojskową moskitierę w formie małego jednoosobowego namiotu. Namiot Andrzeja wymagał znalezienia sporej płaskiej przestrzeni, co w dżungli nie jest proste. Z czasem zaniechał jego rozkładania i spał w pożyczonej od Macieja takiej samej moskitierze jak moja.
Tak, z pewnością nie byliśmy spakowani minimalistycznie. Maciej zabrał np. baldachim na łódź, który miał zabezpieczać przed słońcem i deszczem. Spędził na jego konstruowaniu mnóstwo czasu, a w końcu nigdy nie wykorzystał. Choć wieźliśmy kilka różnych maszynek kuchennych, to ostatecznie przyszło nam gotować na ognisku. Po wypakowaniu bagażu okazało się, że celnicy wyjęli nam nie tylko naboje z gazem (to było do przewidzenia, ale postanowiliśmy zaryzykować), ale także bogu ducha winną maszynkę benzynową! Mieliśmy jeszcze maszynkę na drewno – swego rodzaju perpetuum mobile, z wentylatorem zasilanym na baterię, która z kolei ładowała się od ciepła wytwarzanego przez płomień. Jednak problemem było samo drewno, które było wilgotne. Wylaliśmy sporo zapasów benzyny, zanim nauczyliśmy się od Pigmejów, jak skutecznie rozpalać ognisko.
Trudno było przewidzieć, ile czasu zajmie pokonywanie kolejnych kilometrów rzeki. Zdecydowaliśmy podzielić trasę na 3 etapy, z których każdy kończył się w miejscu, gdzie do brzegu docierała droga, skąd mógłby nas podjąć wynajęty samochód. Pierwsze takie miejsce znajdowało się 200 km od punktu startu, i to był nasz plan minimum. Kolejna droga była niecałe 100 km dalej. Natomiast gdyby okazało się, że idzie nam sprawnie i szybko, mieliśmy opcję dopłynięcia jeszcze dalej, przy czym z brzegu do drogi musielibyśmy przejść kilkanaście kilometrów.

 

NIEZATAPIALNI

Łodzie sprawdzały się znakomicie. Solidnie obładowane bagażem, w spokojnym nurcie pokonywały przeciętnie 25 km dziennie.

BIWAK O WYSOKIEJ WILGOTNOŚCI

Biwak w lesie deszczowym nie jest łatwą sprawą, zwłaszcza w czasie deszczu. Zawsze wymaga solidnego wykarczowania poszycia leśnego, zaś o suchym drewnie na rozpalenie ogniska można tylko pomarzyć.

BYSTRZY I SZYBCY

Pokonywanie bystrzy jest „najciekawszym” momentem każdego spływu kajakowego.

 

POTKNIĘCIE NA PROGU

 

16 listopada wylądowaliśmy w stolicy Kamerunu – Jaunde. Dwa dni gościliśmy w sierocińcu prowadzonym przez polskiego misjonarza. Tam wynajęliśmy terenowe auto, które zabrało nas w dwudniową podróż na wschód, aż nad sam brzeg wymarzonej rzeki. Zatrzymaliśmy się na nabrzeżu przed przeprawą promową i wzięliśmy ochoczo do rozpakowywania sprzętu.
Mieszkańcy osady leżącej nieopodal szybko się nami zainteresowali, co poskutkowało przymusową wizytą u szefa wioski. Trzeba było uiścić opłatę za przebywanie na terenie rezerwatu. Targi trwały dłuższą chwilę, ale przy okazji wypytałem o kilka nurtujących nas spraw. Odpowiedzi były konkretne: krokodyle są, ale ich nie zobaczymy, bo jest wysoki poziom wody i siedzą w kryjówkach. Łach piachu do biwaków też nie będzie – z tego samego powodu. Ale miejsca na biwak znajdziemy. Ze zwierząt zobaczymy małpy. Są też słonie leśne, ale trzeba mieć szczęście, żeby na nie trafić.
Po dwóch godzinach intensywnej pracy w końcu zasiedliśmy w naszych łodziach i odbiliśmy od nabrzeża. Pamiętam dokładnie ten moment. Oba brzegi tonęły w gęstej ścianie soczyście zielonego lasu, wiosła przyjemnie pluskały o toń, a z ust każdego z nas długo nie schodził szeroki uśmiech. To, co przez tyle czasu było tylko pomysłem, właśnie się ziściło. Było słonecznie, ciepło, wilgotno i po prostu pięknie. Zewsząd dochodziły nas egzotyczne dźwięki wydawane przez ptaki i owady. – Jesteśmy w środku Afryki! – zauważył ktoś z nas. Nie sposób się było z tym nie zgodzić.
Tego dnia nie zamierzaliśmy długo płynąć. Znajdowaliśmy się raptem kilkaset kilometrów od równika, a słońce na tej szerokości zachodzi o 18.00 i ciemno robi się niemal natychmiast. Chcieliśmy mieć trochę czasu na spokojne rozpakowanie się i przetestowanie sprzętu biwakowego, więc przybiliśmy do brzegu po raptem dwóch godzinach przyjemnego, spokojnego spływu.
Wiedzieliśmy, że nazajutrz dopłyniemy do pierwszego bystrza. Od początku czułem, że progi wodne będą stanowić największe zagrożenie. Rozważaliśmy różne warianty ich pokonywania. Przede wszystkim chcieliśmy je najpierw obejrzeć, idąc brzegiem, i dopiero wówczas zdecydować, czy będziemy płynąć, czy raczej linować (holować na linkach, idąc brzegiem), czy może przenosić cały dobytek na plecach. Okazało się jednak, że brzegi są zupełnie niedostępne, bo roślinność je porastająca jest bardzo gęsta, a krzaki i konary wystają na kilka metrów tuż nad lustrem wody.
Musieliśmy zatem albo przedzierać się przez dżunglę, albo ryzykować. Na początku trochę ryzykowaliśmy. Rzeka w swoim spokojnym biegu miała 150 m szerokości, jednak progi wodne dzieliły ją na kilka większych i mniejszych nurtów oddzielonych wysepkami. Gdy udało nam się spotkać rybaków w murzyńskich czółnach, pytaliśmy ich, którędy najlepiej przepływać bystrze. Ci, na widok naszych dmuchańców kręcili głowami, nie wierząc, że taki materiał wytrzyma kontakt z ostrymi głazami. Ale też zazdrościli nam, że łodzie są tak lekkie i łatwe do przenoszenia. Kierowaliśmy się ich wskazówkami, jednak o precyzyjnych informacjach nie było mowy.
Pierwsze bystrze przepłynęliśmy bez większych problemów, ale przy kolejnym mieliśmy już dużo emocji. Popłynęliśmy z Andrzejem jako pierwsi, wąską, ale spokojną odnogą przy lewym brzegu. W pewnym momencie dostrzegliśmy, że zbliżamy się do zwężenia, gdzie nurt miał zaledwie 2 m szerokości i wyraźnie nabierał prędkości. Powoli, pełni obaw, zbliżaliśmy się do małego uskoku, za którym strumień ostro i z hukiem zakręcał i przepadał gdzieś w czeluści dżungli. Stamtąd nie będzie już odwrotu, bo ani się cofnąć przy silnym nurcie, ani zatrzymać przy brzegu, bo chwycenie się roślinności natychmiast skutkować będzie obróceniem łodzi w poprzek, a to pewna przewrotka.
Wcisnęliśmy się w wąski uskok, pochylając mocno głowy, aby pędy gęstych krzaków nas nie zatrzymały. Teraz tylko trzymać kierunek, żeby nie dać się obrócić. Rozpędzamy się, jeden zakręt, drugi, idzie nieźle. Przed nami głaz – tym razem nie udaje nam się ominąć przeszkody, pęd wody obraca łódź w mgnieniu oka. Krzyczę do Andrzeja, żeby poddać się temu i płynąć tyłem – to chyba lepsze, niż walczyć i stanąć w poprzek nurtu. Tak też robimy. Znów zaczynamy się rozpędzać, przy czym płynąc tyłem, musimy obracać głowy w kierunku nurtu, choćby po to, żeby jakiś wystający konar nam ich nie urwał. Na szczęście szybko dopływamy do rozwidlenia i utykamy na kamieniach pośrodku. Obraca nas w poprzek, do łodzi wlewa się woda. Jest jednak na tyle płytko, że wychodzimy i ratujemy ją przed całkowitym zalaniem. Tymczasem Maciej z Michałem docierają do nas dobrą chwilę później – idą po pas w rwącym potoku i pewnie trzymają się swojej łodzi. Można i tak.

 

PRZECIĄGANIE I SPŁYWANIE

Płynąc z prądem, uczestnicy wyprawy spotkali myśliwych, którzy na progach przeciągali swoje ciężkie dłubanki w górę rzeki.

WPIENIONA RZEKA

Piątą kataraktę bezpieczniej było obejść na całym dwukilometrowym odcinku.

 

WALKA Z PRĄDEM

 

Wczesnym popołudniem 29 listopada stanęliśmy przed bystrzem nr 4. Jego donośny huk dał się słyszeć na długo przed tym, zanim ujrzeliśmy linię odcinającą spokojne lustro wody od ściany lasu w tle. Tam korony drzew sięgały zdecydowanie niżej niż te wokół nas, co świadczyło o niemałym spadku. Nie byliśmy w stanie dojrzeć, co działo się na przestrzeni kilkuset metrów dzielących nas od spokojnej wody za progiem.
Było jasne, że płynąc środkiem, dostaniemy się w szeroką kaskadę. Postanowiliśmy przybić do brzegów. Najpierw wyszliśmy na lewy i idąc ścieżką, która zapewne służy myśliwym, staraliśmy się przyjrzeć temu, co dzieje się na rzece. Ścieżka prowadziła daleko od brzegu, więc żeby go zobaczyć, musieliśmy przedzierać się przez gęstą dżunglę. W końcu udało nam się dotrzeć do miejsca, gdzie w gęstej roślinności dostrzegliśmy okienko z widokiem na… stromy wodospad.
Przepłynęliśmy na lewy brzeg. Tam nie było ścieżki, ale ukształtowanie lądu wyglądało na w miarę bezpieczne. Liczne wysepki dzieliły rzekę na odnogi, które wydawały się dość spokojne. Wspólnie podjęliśmy decyzję, że jednak popłyniemy.
Po odbiciu od brzegu szeroki nurt zaczął dzielić się na węższe odnogi. Założyliśmy, że będziemy się trzymać blisko prawego brzegu, ale gęsta roślinność przybrzeżna stanowiła poważne zagrożenie. Początkowo udawało nam się omijać różne głazy i wysepki. Daliśmy radę także wąskiemu przesmykowi. W końcu wypadliśmy na bardziej otwartą przestrzeń, ale nadal niespokojną. Zdecydowaliśmy się przepłynąć przez środek największych fal – to wydawało się bezpieczniejsze niż próba ich ominięcia, która mogłaby nas obrócić w poprzek nurtu, czego baliśmy się jak ognia.
Trzeba zaznaczyć, że trudno tu mówić o jakimś uporządkowanym procesie decyzyjnym. Ja siedziałem z przodu, więc widziałem więcej. Andrzej, siedząc z tyłu, miał za to większe możliwości sterowania łodzią. Tak więc, gdy dostrzegłem przed nami przeszkodę, krzyczałem: – Kamień! Bierzemy go z prawej! Na co Andrzej: – Nie, nie damy rady, z lewej go bierzmy! I wkładał wiosło, ostro kontrując. Krzyczeliśmy do siebie, a wręcz na siebie, niemal cały czas. Było nerwowo, ale zawsze wychodziliśmy z opresji.
W końcu dopłynęliśmy do miejsca, gdzie nurt dzieliła duża kępa wysokich traw. Szybka decyzja – opłyniemy ją prawą burtą. Nabieraliśmy prędkości. Nie wróżyło to nic dobrego, pędzący nurt kłębił się, a spienione fale biły w nasze burty z każdej strony. W pewnym momencie Andrzej krzyknął: – O k...., wodospad!
Wściekły brązowy nurt prowadził nas do leja, na którego końcu był jeden wielki bulgot, jak by to Andrzej powiedział. Zamilkliśmy, koncentrując się na utrzymaniu łodzi dziobem w kierunku wodospadu. Gdy tylko znaleźliśmy się na stromym spadku, silne uderzenie fali z lewej strony natychmiast przewróciło naszą łódź, a my wypadliśmy z niej jak z katapulty. Znalazłem się pod wodą.
Po krótkiej chwili wypływam na powierzchnię. Nabieram wielki haust powietrza, i słusznie, bo za chwilę żywioł znów wciąga mnie pod wodę, tym razem trzymając nieco dłużej. Kiedy to się skończy?! Znów wypływam, widzę przed sobą łódź obróconą do góry dnem. Ale co z Andrzejem? – czarne scenariusze przychodzą mi na myśl. Ale jest, trzyma się łodzi z drugiej strony. Teraz ja muszę się jej złapać, łódź nie zatonie, to nasze koło ratunkowe. Kilka machnięć rękoma i dopadam jej, płyniemy.
Nadal nie wiedzieliśmy, co nas czeka, jakie przeszkody są jeszcze przed nami. Nie było absolutnie nikogo, kto mógłby przyjść z pomocą. Od dwóch dni nie spotkaliśmy człowieka. Od najbliższej drogi dzieliło nas 30 km gęstego lasu deszczowego. Gdyby komuś stało się coś poważnego, nikt by po nas nie przyjechał. Moglibyśmy próbować dzwonić po pomoc z telefonu satelitarnego. Ale ten był na drugiej łodzi, z Maciejem i Michałem. Ale co się z nimi dzieje? Gdzie oni są?
Tymczasem płynęliśmy bystrym nurtem, uczepieni łodzi. Nad lustrem wody dostrzegliśmy gruby i ostro zakończony konar, wycelowany w naszym kierunku. Nie było szans go ominąć. Łódź uderzyła w niego bokiem tuż obok pleców Andrzeja, ale nie przebiła się, tylko obróciła wokół osi. Chwilę później zrobiło się płycej, stanęliśmy na kamienistym dnie i byliśmy w stanie jakoś utrzymać się w miejscu, choć kosztowało nas to wiele wysiłku. Postanowiliśmy dotrzeć do brzegu niedalekiej wyspy, co w końcu nam się udało. Andrzej, spojrzawszy mi w oczy, wycedził: – Takie doświadczenia do niczego mi w życiu nie są potrzebne.
Ale gdzie są chłopcy? Płynęli za nami, powinni już dawno tu być, no chyba że… Na szczęście nic im się nie stało. Po chwili mijali nas z zatroskanymi spojrzeniami, płynąc przy drugim brzegu nurtu. Postanowiliśmy szybko przygotować łódź do dalszego spływu. Okazało się, że straciliśmy jedno wiosło. Pomimo że oba były przywiązane linką. Jedna po prostu pękła. Na szczęście mieliśmy zapasowe. Nagle wśród szumu bystrza usłyszeliśmy trzask łamanych gałęzi, a po chwili pojawił się przy nas Maciej. Udało się!
Postanowiliśmy, że lepiej zanocować na wyspie. Wieczór i poranek upłynął nam na analizowaniu sytuacji, gdybyśmy mieli mniej szczęścia i się nie odnaleźli. Trzeba było opracować procedury. Wtedy też podjęliśmy decyzję, że odpuszczamy odcinek „C”, który wydaje się być jednym długim ciągiem bystrzy.

 

W NURCIE DROGI

Brodzenie w błotnistych kałużach to nieodzowny element wędrówki przez tropikalny las.

W SUCHYM DOKU

Ostatnie chwile przed kolejnym etapem spływu.

CZEKAJ BAKA, CZEKAJ!

Niełatwo nadążyć za przewodnikiem z plemienia Baka, rdzennym mieszkańcem lasu równikowego.

 

BONJOUR, SŁONIU

 

Pozostała część katarakty okazała się nie tak trudna i wkrótce znaleźliśmy się na spokojnej wodzie. Ale nie na długo – nazajutrz czekały na nas kolejne. Szeroki próg kilkumetrowego wodospadu, potem wąski kanion piętrzący wściekły nurt pomiędzy groźnymi głazami – jednogłośnie zdecydowaliśmy o przenosce. Najpierw trzeba było zbadać ścieżkę, która miała nas zaprowadzić na koniec katarakty. Szedłem na przedzie. Po kilku minutach marszu drzewa zatrzęsły się nad nami i rozległy się głośne krzyki – to małpy ostrzegają o naszym nadejściu. Tu się na nie poluje, nic więc dziwnego, że nie pozwoliły nam się zobaczyć. Poszliśmy dalej.
Po kolejnym kwadransie maczetowania zarośniętej ścieżki nagle usłyszałem trzask łamanych gałęzi, jakby ktoś przed nami szedł. Zdziwiłem się bardzo, bo już od kilku dni nikogo nie widzieliśmy. Wypadało zawczasu dać znać o sobie. Powiedziałem więc głośno „bonjour”. Nikt jednak nie odpowiedział. Ale po chwili dostrzegłem pośród gęstej roślinności jakby ścianę, pewnie jakiś dom tu stoi, ktoś tu mieszka – pomyślałem. Gdy stanąłem i przyjrzałem się bliżej, nagle ta szara ściana się poruszyła! Wtedy dopiero zrozumiałem, z czym mamy do czynienia.
Odwróciłem się do chłopaków i syknąłem: – To słoń! Spadamy! Pomknęliśmy z powrotem bez zastanowienia. Ale Maciej nas zatrzymał: – Musimy przecież tamtędy przejść! Miał rację, nie było innego wyjścia. Wypchnęliśmy go więc na przód i powoli poszliśmy za nim. Maciej wydawał głośne dźwięki, mające odstraszyć napotkanego giganta, a nas zachęcał do śpiewu. Gdy dotarliśmy na miejsce spotkania, słonia już nie było.
Po przejściu trasy w tę i we w tę zatrzymaliśmy się na miejscu pozostałości po dawnym obozie myśliwych. Przenoska zabrała nam cały następny dzień. Trasa liczyła cztery kilometry, a bagaż musieliśmy przenosić na trzy tury. Raz po raz znajdowaliśmy ślady ludzi – łuski od nabojów oraz małe foliowe saszetki po mocnym alkoholu (dżin lub whiskey). To stosunkowo tani i bardzo popularny trunek na kameruńskiej prowincji.

 

 

TREKKING Z BAKA

 

9 grudnia udało nam się dotrzeć do pierwszej drogi przecinającej rzekę i osiągnąć plan A. Przed wyjazdem postanowiliśmy, że chcielibyśmy poznać rdzennych mieszkańców tych lasów, którymi byli Pigmeje z plemienia Baka. Natknęliśmy się na nich już w pierwszej mijanej wiosce. Ale żeby móc rozmawiać o wspólnym wyjściu do lasu, musieliśmy najpierw wkupić się w łaski lokalnej społeczności. Baka wszystkich innych Murzynów określają jako Bantu. Pigmeje w jakimś sensie należą do Bantu, a przynajmniej ci w taki sposób traktują swych niższych wzrostem kuzynów. Kiedyś Baka żyli wyłącznie w lesie, ale gdy francuscy kolonizatorzy opanowali środkową Afrykę, nakazali im osiedlać się w wioskach przy drogach. Było to oczywiście podyktowane chęcią egzekwowania podatków. Pigmeje stopniowo ulegli tej presji i zatracili swoją niezależność.
– To są nasi Baka! – powiedział szef wioski Bantu, dając tym samym do zrozumienia, że wszelkie biznesy nie odbędą się bez jego pośrednictwa. Targowaliśmy się więc najpierw z nim, a dopiero potem z samymi Baka. Przydzielono nam dwóch Pigmejów – Joli i Zimbu. Chcieliśmy, aby zaprowadzili nas do swojej wioski w lesie. Joli był przewodnikiem, a Zimbu jego pomocnikiem. Często przechwalał się swoimi umiejętnościami, opowiadał, że potrafi wejść do lasu, a za tydzień wyjść w Gabonie lub w Kongo. Joli z kolei mówił cicho i był bardzo skromny. Palił za to grube skręty z mile woniejącego ziela. – To roślina z tego lasu, wyostrza zmysły, przydaje się na polowaniu – tłumaczył się.
Szliśmy gęsiego. Joli na przedzie udrażniał maczetą ścieżkę i prowadził nas coraz głębiej w czeluście lasu. Raz po raz przystawaliśmy, aby obejrzeć małe pułapki na zwierzęta. W pewnym momencie Joli i Zimbu stanęli, pokazując, żebyśmy byli cicho. Nic szczególnego nie udało nam się usłyszeć. – Żmija – szepnął Joli i razem z Zimbu poszli kilkanaście metrów w kierunku starego pnia drzewa. Jednak po chwili wrócili – musiała uciec.

 

LEŚNI LUDZIE

Podpis

ZDOBYWCY

Tuż po zakończeniu spływu. Parę miesięcy później uczestnicy wyprawy zdobyli Nagrodę Dziennikarzy podczas Kolosów – Ogólnopolskich Spotkań Podróżników, Żeglarzy i Alpinistów. Na zdjęciu w towarzystwie pracowników sierocińca w Yaounde.

Gdy zbliżał się zachód słońca, nasi przewodnicy wybrali miejsce na obóz i wzięli się natychmiast do maczetowania dosłownie wszystkiego w promieniu 10 metrów, oszczędzając wyłącznie solidne drzewa. Na posłanie nazbierali kupę szerokich liści, po czym zaczęli przygotowywać ognisko. Nazbierali grubych gałęzi i ułożyli gwieździście w krąg. Następnie maczetami wydłubali kawałki drewna z wnętrza kilku innych konarów, które umieścili wewnątrz kręgu, jako rozpałkę. Joli wyjął zapalniczkę, a Zimbu uciął kawałek dętki rowerowej, którą owinięta była rękojeść jego maczety, i położył ją na rozpałkę… A więc to tak! Ognisko zapłonęło od razu i płonęło jeszcze długo po tym, jak położyliśmy się spać.
Po kolacji rozmawialiśmy z naszymi towarzyszami o życiu w lesie. – Czy polujecie na słonie? – Tak, ale zabijamy słonia dopiero wtedy, kiedy poprzedniego już zjemy – padła śmiertelnie poważna odpowiedź. Byliśmy także ciekawi najbardziej niebezpiecznych zwierząt. Okazuje się, że można tu spotkać bawoły, a czasem także lamparta. Zimbu zdjął koszulkę i pokazał nam obszerną bliznę na barku. – To wydarzyło się kilka lat temu, kiedy poszedłem sprawdzić wnyki. Okazało się, że złapał się w nie lampart. Zorientowałem się, gdy byłem już zbyt blisko. Zaatakował mnie, na szczęście skończyło się tylko na tym.
Nazajutrz po południu dotarliśmy do miejsca, gdzie miała być wioska. To co zastaliśmy, można co najwyżej nazwać obozowiskiem. Na niewielkiej polanie stały dwa kopulaste szałasy pokryte wyschniętymi liśćmi i jedna wiata z gałęzi. Zastaliśmy dwóch starszych mężczyzn pochodzących z wioski przy drodze, ale żyjących tu od kilku tygodni, łowiących ryby, polujących, a przede wszystkim doglądających uprawy kakao – przynoszącego największy dochód tutejszym ludziom.
Poczęstowali nas bulwami świeżo ugotowanego manioku i makabo. Na wieczór będą ryby z pobliskiej rzeczki. Pierwotnie chcieliśmy wracać jeszcze tego samego dnia, ale zdecydowaliśmy się zostać tu na noc. Marsz przez dżunglę dał nam się mocno we znaki. Rozłożyliśmy maty i leniuchowaliśmy w pozycji horyzontalnej – co za ulga.

 

 

ZIELONA NOC

 

Kolejny dzień spędzony na forsownym marszu przez las deszczowy utwierdził nas w przekonaniu, że nie ma to jak na wodzie, we własnej łodzi. Dwa dni później z dziką rozkoszą wzięliśmy wiosła w dłonie, aby rozpocząć ostatni etap naszej wyprawy.
Bystrza okazały się łagodne, więc sprawnie wszystkie pokonaliśmy. Na noclegi staraliśmy się wybierać miejsca najbardziej atrakcyjne. Raz zdarzyło nam się rozbić obóz na kilkumetrowej skałce gęsto porośniętej roślinnością. Było tam mało przestrzeni, ale cieszył nas piękny widok na rzekę. Ten wieczór okazał się wyjątkowy i choć nie był to nasz ostatni biwak, to z powodzeniem nazwać go można pożegnalnym. W miasteczku Mintoum odwiedziliśmy jedyny podczas całego spływu sklep. Zaopatrzyliśmy się tam m.in. w zapas owych saszetek, które znajdowaliśmy od czasu do czasu na leśnych ścieżkach. Tego wieczoru postanowiliśmy je poddać degustacji. Po wymieszaniu z tabletką napoju energetycznego „dawały radę”.
Nastroje dopisywały, Andrzej wyjął harmonijkę, były śpiewy i długie Polaków rozmowy. Zazwyczaj kładliśmy się spać między 20 a 21, ale tym razem siedzieliśmy przy ognisku jeszcze bardzo długo, zanim zasnęliśmy ukołysani odgłosami dżungli.
Wszyscy mieliśmy wiele satysfakcji z przeżytych dni. W naszych głowach pozostaną obrazy wspaniałej przyrody i emocje niezwykłych przygód. I tylko myśl, że nie zobaczymy bystrzy odcinka „C” pozostawiała pewien niedosyt… Może warto tam kiedyś wrócić i dokończyć spływ?