Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2014-07-01

Artykuł opublikowany w numerze 07.2014 na stronie nr. 48.

Tekst i zdjęcia: Elżbieta Pawełek,

Królowa Gomera


Piękna i tajemnicza. Otoczona dworem delfinów. Niepodobna do innych Wysp Kanaryjskich. Kochali się w niej żeglarze Krzysztofa Kolumba, odpoczywając tu w drodze do Ameryki. Uwielbiali ją hipisi, dla których była powiewem wolności. Ale ona na miłość… gwiżdże!

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Jeszcze trzydzieści lat temu była to terra incognita, ziemia nieznana na szlakach wielkiej turystyki. Zachłystywano się urodą Gran Canarii i Teneryfy. Skalisty brzeg La Gomery wydawał się nieprzyjazny, a górskie serpentyny zrażały nawet mistrzów kierownicy. Ale to się zmienia jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Dziś lądują tu samoloty z turystami ciekawymi tej wyspy. A kiedy do portu w San Sebastian zawija prom „Fred Olsen”, na horyzoncie pojawiają się nowi odkrywcy.

 

KOŚCIÓŁ JANA CHRZCICIELA

Świątynia San Juan Bautista w Vallehermoso to piękny przykład architektury neogotyckiej z początku XX wieku.

KIERUNEK PÓŁNOC

Kręta droga wiodąca na północ Gomery jest szczególnie malownicza i prowadzi przez najładniejsze miejscowości.

IN THE JUNGLE

Ścieżki turystyczne parku Garajonay prowadzą przez las paproci i wawrzynów.

 

JĘZYK JAK ŚPIEW PTAKÓW

 

Eugenio napina twarz, przykłada ręce do ust i wydaje z siebie przeciągły gwizd. – To powitanie w języku gwizdów, zwanym silbo, którego używamy tu od pokoleń – uśmiecha się tajemniczo. Jest nauczycielem silbo w szkole. Ma też wielkie zasługi we wpisaniu tego języka na listę UNESCO.
Przez stulecia mieszkańcy wyspy porozumiewali się gwizdem, który jest donośniejszy od głosu. W ten sposób, bez konieczności pokonywania górskich przełęczy, mogli przesłać wiadomość, wezwać lekarza, powiadomić o ślubach czy pogrzebach. Gwizd był słyszalny na odległość pięciu kilometrów. Porozumiewali się nim partyzanci podczas hiszpańskiej wojny domowej w 1936 r., co wprawiało we wściekłość policję nieznającą tego języka. Zdarzały się zabawne sytuacje, jak wspomina Eugenio, kiedy po La Gomerze podróżował pewien francuski antropolog, mający za przewodnika miejscowego chłopca. Francuz nie mógł się nadziwić, że wszędzie witają go gromady ludzi. Nie wiedział, że chłopak uprzedzał ich wizytę gwizdem.
Z czasem tradycja gwizdania zanikła, ale dość niedawno naukę silbo ponownie wprowadzono do szkół. Porozumiewają się nim kelnerzy w niektórych restauracjach, co stało się atrakcją turystyczną. – Gwizd ma własną melodię i przypomina trochę śpiew ptaków. Na początku zawsze jest ton „wstępny”, potem wygwizduje się imię tego, z którym chce się rozmawiać, i treść komunikatu. Silbo jest jednak dość ubogi w samogłoski, więc jedno słowo może mieć do 40 różnych znaczeń – tłumaczy Eugenio. Razem ze Stefanią, która nauczyła się tego języka w szkole, coś do siebie wygwizdują, po czym wybuchają śmiechem. Pytam o tłumaczenie.
Eugenio: – Chciałbym napić się czerwonego wina, daj mi butelkę tinto.
Stefania: – Nie mam wina, mam tylko wodę.
Eugenio: – Wodę piją tylko żaby.

 

 

ROMEO Z TENERYFY, JULIA Z GOMERY

 

Gdyby malarz chciał przenieść piękno La Gomery na płótno, byłby w dużym kłopocie. Co wybrać – niemal pustynne pejzaże czy zbocza pokryte zielonym gajem? Rude torsy gór czy palmowe doliny i plantacje bananowców nad samym oceanem? Niegdyś osady i miasteczka łączyła sieć dróg z kamienia. Dziś służą one za szlaki turystyczne, na których widuje się grupki francuskich i niemieckich piechurów. Piesze wędrówki, podobnie jak rowerowe, są tu ostatnio bardzo modne.
Jedziemy krętą drogą do San Sebastian, stolicy wyspy, malowniczo położonej w zatoce. W 1492 roku zatrzymał się tu Krzysztof Kolumb w drodze do Nowego Świata. Od tej pory mieszkańcy Gomery mówią o swojej wyspie Isla Colombia, Wyspa Kolumba. Jest nawet studnia w pobliżu portu, z której załoga Kolumba czerpała wodę na wyprawę i którą prawdopodobnie ochrzczono Amerykę.
Stąd już niedaleko do Parku Narodowego Garajonay. Zresztą blisko jest wszędzie – średnica wyspy wynosi zaledwie 25 kilometrów. Jednak liczne serpentyny znacznie wydłużają drogę. Zapuszczamy się na szlaki Garajonay, które przypominają tunele wśród drzew – wiele z nich to ponad 20-metrowe okazy endemiczne. Jesteśmy w sercu tropikalnej puszczy. Marina, nasza wspaniała przewodniczka, zapewnia jednak, że nie spotkamy tu ani węży, ani jadowitych jaszczurek. Jedyne niebezpieczeństwo to… trujące, czerwone liście spadające z drzew.
W ciszy słychać tylko śpiew ptaków i szmer strumyka, który zasilany jest wodą z mgieł często unoszących się nad Gomerą (opadów nie ma tu w ogóle). Marina z lekkością kozicy pnie się pod górę, czasem zarządza postój w punktach widokowych, skąd podziwiamy malownicze górskie doliny. La Gomera ma więcej zieleni niż wszystkie Wyspy Kanaryjskie.
Najwyższy szczyt nazywa się tak samo jak park – Garajonay (1487 m n.p.m). Legenda głosi, że skoczyła z niego para kochanków, którą próbowano rozdzielić. Dziewczyna pochodziła z Gomery, a chłopak z Teneryfy. Ich rodziny sprzeciwiały się związkowi – Teneryfa to wyspa wulkanów i ognia, La Gomera zaś to wyspa wody. Tych dwóch żywiołów nie da się pogodzić. Czy tak naprawdę wyglądały sceny dramatu? Ważne, że Gomera ma swoją wersję historii Romea i Julii na miarę dzieła Szekspira.
W wysokich górach najlepiej zachowała się tradycja i język gwizdów. Tutejsi aborygeni, zwani Gomeros, nie przemieszali się z Kastylijczykami, którzy podbili wyspę. Świadczą o tym szerokie twarze, typowe dla Gomeros, wydatne usta, głęboko osadzone oczy i krępe sylwetki. Rodziny Gomeros żyły w matriarchacie, kobiety miały po kilku mężów. Wszystko po to, aby ograniczyć przyrost naturalny w warunkach biedy i braku żywności. – Coś z matriarchatu pozostało, bo w północnej Gomerze do dziś rządzą kobiety i świetnie prowadzą rodzinne interesy – śmieje się Marina.

 

ZIELONE KANARY

Niewielka Gomera ma dużo więcej zieleni niż wszystkie Wyspy Kanaryjskie razem wzięte.

NA JEDNEJ FALI

W czystych wodach zatoki Playa Santiago i Valle Gran Rey aż roi się od delfinów, które chętnie podpływają do łódek.

 

HIPISI I TAŃCZĄCE DELFINY

 

Nazwa La Gomery prawdopodobnie pochodzi od Gomeras, plemienia w północnej Afryce, które dotarło na wyspę, lub od Gomera, jednego z synów Noego. Wyspy Kanaryjskie jakieś 40 milionów lat temu zostały wyniesione z dna oceanu przez erupcje wulkanów i trzęsienia ziemi, w tym samym czasie, kiedy tworzył się Ocean Atlantycki i góry Atlas w północnej Afryce.
Przewodnicy chętnie przytaczają legendę, według której mieszkańcy Atlantydy próbowali odebrać Herkulesowi jabłko wiecznego życia. Wtedy on tak mocno uderzył mieczem o ziemię, że aż się zatrzęsła i zapadła, a wszystko, co pozostało, to siedem wierzchołków gór. Tak doszło do powstania siedmiu Wysp Kanaryjskich: Teneryfy, Lanzarote, Gran Canarii, Fuerteventury, La Palmy, maleńkiego El Hierro i właśnie La Gomery.
Jedziemy Doliną Wielkiego Króla, Valle Gran Rey, schodzącą w dół, do morza. Widok szmaragdowozielonych wzgórz po obu stronach zapiera dech. To najpiękniejszy szlak na wyspie. Gdzieś tutaj, w jaskiniach żył król Gomeros, którego rzeźba zdobi teraz jedną z plaż.
W roku 1970. pojawili się tu amerykańscy hipisi, poszukujący rajskich miejsc na ziemi i nieskrępowanej wolności. – Tubylcy byli zszokowani wyglądem zarośniętych osobników, którzy nago paradowali po kamienistych plażach – śmieje się Marina. W ślad za nimi zaczęli przyjeżdżać Europejczycy. U wylotu doliny wybudowano wkrótce kilka niedużych hoteli i restauracji.
Codziennie zasiadamy w Restaurante Charco del Conde, kilka kroków od naszego hotelu, aby skosztować pysznej merluzy, świeżutkich kalmarów, krewetek prosto z patelni… Jednak prawdziwa uczta kulinarna dopiero czeka nas w Cesar Manrique. Restauracja zawieszona na skale, tuż nad przepaścią, robi niesamowite wrażenie. Widać w tym rękę Manrique’a, słynnego kanaryjskiego artysty. Można podziwiać przez panoramiczne okna cuda natury, jednocześnie sącząc Coctel de vino, wyborną mieszankę słodkiej mistelli i kwiatów pomarańczy.
Cała wyspa słynie z doskonałej kuchni. W Hermigua, szczycącej się najlepszym klimatem w świecie, o czym informuje stosowna tablica (średnia roczna temperatura wynosi 20°C.), w restauracji Las Chacaras serwują świetne ośmiorniczki. W niewielkiej miejscowości Vallehermoso podają pyszną kawę za jedyne 60 centów. Znajduje się tu sześć źródeł wody. Istnieje przesąd, że jeśli kobieta pije wodę z nieparzystych źródeł, mężczyzna zaś z parzystych, to mogą spotkać miłość swojego życia.
W poszukiwaniu lokalnych atrakcji docieramy do El Cercado, gdzie o palmę pierwszeństwa walczą dwie słynne garncarki Rufina i Maria, które na naszych oczach wyczarowują w glinie pękate dzbany z finezyjnymi uszkami. Zwiedzamy Agulo, malowniczą wioskę nad oceanem, a potem zaglądamy do Chipude, które latem zamienia się w miejsce nieustających festynów – stąd ruszają barwne procesje na cześć Matki Boskiej z Candelarii, patronki Wysp Kanaryjskich. Ale największe emocje przed nami – wycieczka morska i spotkanie z delfinami.
Bacznie wypatrujemy ich z pokładu niedużego statku. Nagle są, na wyciągnięcie ręki. Baraszkują w wodzie, rozpędzają się jak torpedy, nurkują, by znów się wynurzyć. W czystych wodach zatoki Playa Santiago i Valle Gran Rey jest ich bardzo dużo. Nie są groźne dla ludzi, jak zapewnia kapitan statku, choć niektóre okazy np. delfiny butlonose mają ponad półtorej tony. Cała La Gomera z wodami przybrzeżnymi jest chronionym rezerwatem biosfery, gdzie można spotkać też sympatyczne żółwie morskie. Ale patrząc na taniec delfinów, wiemy, że to one będą odtąd dla nas symbolem tajemniczej, zielonej wyspy.