Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2014-07-01

Artykuł opublikowany w numerze 07.2014 na stronie nr. 60.

Przepłynął go dwa razy. W najwęższym i – ostatnio – najszerszym miejscu. Tegoroczna wyprawa była trudniejsza. Gdy po 167 dniach i 12.578 kilometrach na Atlantyku szczęśliwie wylądował, z radości ucałował amerykańską ziemię. A wycelowane w niego kamery pokazały napis „Polska”, który miał na koszulce. Tak kajakarz Aleksander Doba, mieszkaniec Polic, zapisał się w historii świata.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Najpierw szło jak z płatka. Z mariny Doca do Bom Sucesso w Lizbonie wystartował 5 października 2013 roku o godz. 15.08. Ledwie zerknął na Padrao dos Descobrimentos, pomnik upamiętniający największych portugalskich odkrywców i żeglarzy, a już minął latarnię Farol do Torre do Bugio i ruszył na otwarte wody. Obok kajaka baraszkowały delfiny, pod nim falował Atlantyk, wiatr go oszczędzał. Tylko raz zdmuchnął mu czapkę, jakby chciał przypomnieć, kto tu rządzi.
Parę dni później zaczęło wiać mocniej. A odsalarka, która miała produkować słodką wodę, zbuntowała się.
– Jestem inżynierem mechanikiem, dużo potrafię, zastąpiłem więc zawór awaryjną złączką z… długopisu, i na jakiś czas pomogło – relacjonuje Aleksander Doba. – Gdy człowiek jest na środku oceanu, to ciągle musi kombinować, bo różne awarie się zdarzają. Nawet jeśli sprawdzi wszystko sto razy. Jak trzeba więc, to skonstruuje lampę z pojemnika po soku albo samoster z kawałka skrzynki.

 

TU WSZYSTKO SIĘ ZACZĘŁO

Lizbona, 5 października 2013 roku – Aleksander Doba przepływa obok Pomnika Odkrywców.

HISTORYCZNA WYPRAWA

Stylizowana mapka Drugiej Transatlantyckiej Wyprawy Kajakowej, z zaznaczoną także trasą Pierwszej Wyprawy (kolor zielony).

OCEAN NIEZGODY

Atlantyk nie polubił wyprawy. Przeważały przeciwne wiatry i niespokojne prądy.

 

TWARDY OLO

 

Twierdzi, że jego kajak, o imieniu „Olo”, jest niezatapialny. Powstawał na jego oczach w szczecińskiej stoczni Andrzeja Armińskiego, według projektu właściciela, też żeglarza, późniejszego stratega eskapady. To było ponad cztery lata temu, przed Pierwszą Transatlantycką Wyprawą Kajakową z Senegalu do Brazylii.
– Przed Drugą Transatlantycką Wyprawą Kajakową trochę go podrasowaliśmy i usprawniliśmy, ale to był wciąż ten sam kajak – oświadcza Aleksander Doba.
Niektórzy nie dowierzali, że taka łupina, bez żagli i silnika, przepłynie z kontynentu na kontynent jedynie dzięki sile ludzkich ramion. A dała radę! „Olo” ma siedem metrów długości, metr szerokości, kadłub z laminatu węglowo-aramidowego, kilka komór wypornościowych, wypełnionych spienionym polichlorkiem winylu, który nie nasiąka wodą. Miał też specjalne pałąki zapobiegające pływaniu do góry dnem.
– Wywrotki nigdy mi się nie przydarzyły, pałąki uważałem za zbędne – wyznaje Doba. – Nie lubiłem ich także z tego powodu, że utrudniały wiosłowanie. Kajak miał mniejszą stateczność poprzeczną, częściej się przechylał. I pewnego dnia, zupełnie nieoczekiwanie, je straciłem. Ale o tym opowiem później.
W małej kabinie na dziobie, dusznej i ciasnej jak trumna, umęczony kajakarz mógł się przez kilka godzin zdrzemnąć. Oczywiście na raty, mając oczy i uszy dookoła głowy. Zresztą nawet gdy nie działo się nic złego, nieregularne fale nie pozwalały pospać dłużej. Co rusz któraś waliła w kadłub, wybijając ze snu.
– Kładłem się tylko w nocy, w dzień nie miałem czasu – uściśla kajakarz.
„Olo” był samowystarczalny. Panel słoneczny ładował akumulator potrzebny do wytwarzania słodkiej wody oraz oświetlenia. SPOT co dziesięć minut wysyłał sygnał do satelity, wskazując pozycję. W magazynku były dwa zapasowe wiosła, sporo liofilizowanej żywności i konfitury od Gabrieli, żony Olka…
– Czasami menu urozmaicały latające ryby, które wyglądały jak małe ptaszki – wspomina podróżnik. – Patrzyłem, jak uciekając przed drapieżnymi rybami mahi-mahi, zwanymi złotymi makrelami, unosiły się na wysokość jednego metra i nieoczekiwanie rozbijały o kadłub albo o mnie. Robiłem z nich filety i zjadałem na surowo.
Na kajaku znajdowały się też dwa telefony satelitarne. A mimo to przez 47 dni nie było z Dobą kontaktu.
– To splot różnych nieporozumień, nie warto do tego wracać – kwituje krótko. – Coś tam przeoczyłem, czegoś nie dopilnowałem, jeden telefon przestał działać, drugi nie został włączony. Ale ludzie wiedzieli, że płynę i żyję, bo nadajnik SPOT wskazywał wszystko, co trzeba.

 

 

PODRÓŻ Z CIEKAWYM CZŁOWIEKIEM

 

Aleksander Doba podkreśla, że do tej wyprawy przygotowywał się całe życie. Nie lubi, gdy ktoś go teraz poklepuje po ramieniu i mówi: „Udało się!” W tym, że dopłynął, nie było przypadku. Nie liczył na to, że się uda… To wbrew prawu Murphy’ego. Zadbał o wszystko, co trzeba. O sprzęt, logistykę, pozytywne nastawienie. Ma doświadczenie kajakowe, żeglarskie, szybowcowe i życiowe. Dlatego się nie bał.
– Samotności też nie?
– Samotności to się trochę bałem przed moją pierwszą oceaniczną wyprawą. Rozważałem, czy psychika nie siądzie, nie pojawią się omamy, a syreny nie zaczną namawiać do wspólnej kąpieli. Na szczęście podczas tych 99 dni samotności z Senegalu do Brazylii nic złego się nie działo. Podczas 167 dni samotności z Portugalii do USA też syreny nie kusiły. Może dlatego, że w kajaku byłem z ciekawym człowiekiem? Bo ja, proszę pani, siebie lubię…
Ale ta druga wyprawa była trudniejsza, choć ocean ten sam. Podczas pierwszej – gnębiło go ponad pięćdziesiąt burz tropikalnych, ich seria trwała najdłużej siedem godzin, potem było raczej spokojnie. Podczas drugiej – miał jedynie kilka dni flauty i może z trzydzieści ze słabymi wiatrami. Pozostały czas to były nieustające morskie atrakcje, z awariami włącznie.
Wiatry mu nie sprzyjały. Gdy chciał na północ, to spychały go na południe, gdy chciał na południe, to zmieniały kierunek i wiały prosto w twarz. Próbował ustawiać się w dryfie, bokiem do fali, ale one pokazywały, kto na tym oceanie jest ważniejszy, i kajak zaczynał się cofać. Wiele razy tak miał – zataczał pętle, tracił kolejne mile i czas. Życzliwi na lądzie usiłowali pomóc. Patrzyli na pozycję sygnalizowaną przez nadajnik i wysyłali komunikaty: „Źle płyniesz! Musisz do przodu!”. Tłumaczył więc, że te piruety kręci nie z fantazji czy niewiedzy, tylko pod naciskiem wiatru, który robi, co chce.
– Na pokrętną niekiedy trasę mego rejsu, odzwierciedloną na mapie, wpływały też prądy – uściśla.

 

CHCIAŁ SIĘ PODRAPAĆ

Metrowej średnicy żółw poszorował skorupą o dno kajaka, po czym zadowolony odpłynął.

POLICJA WODNA

Kapitan Doba sprawdza ster. Na burcie jednostki napis, który najbardziej zainteresował amerykańskich policjantów.

OLO W TARAPATACH

25 marca 2014 roku – wodowanie „Ola” na środku oceanu. Kapitan Karen z żaglowca „Spirit of Bermuda” próbuje ustabilizować kajak, zatroskany podróżnik chroni ster, załoga ma operować linami... Niechybna katastrofa zakończy się szczęśliwie: kajak popłynie dalej.

 

TRÓJKĄT Z PRZESZKODAMI

 

Nie nudził się. Gdy nie walczył ze sztormem i nie obłaskawiał fal, patrzył w niebo. Nocą obserwował gwiazdy, o brzasku – chmury. Na oceanie nawet z twardziela robi się romantyk. Czasem odwiedzały go ptaki, czasem przypłynął żółw albo kaszalot, długi na 20 metrów. Gapił się na niego zdumiony.
Na Morzu Sargassowym, w Trójkącie Bermudzkim, czar natury prysł, bo podczas kolejnego sztormu urwał się ster. Próbował go jakoś poskładać, ale nie wyszło. Potrzebował spawarki i elektrod kwasoodpornych. Wiatry wiały przeciwnie do kierunku, w którym chciał płynąć, trzymały go w miejscu ponad miesiąc. Za sobą miał 4500 mil, do Florydy było jeszcze z tysiąc. Bez steru, zwłaszcza przy niesprzyjających wiatrach, po Atlantyku płynąć się nie da. Przyjaciele namówili, żeby przerwał rejs i skierował się na Bermudy. To był najtrudniejszy moment wyprawy.
Do brzegu miał jakieś 200 mil, czyli ok. 370 km. Ale w tamtej sytuacji nawet taka odległość wydawała się nie do pokonania. Zwinął dryfkotwy – takie hamulce wypuszczane za kajak – i skierował się w odpowiednią stronę. Pomyślał, że ten niekorzystny wiatr, który nie pozwalał płynąć na Florydę, teraz będzie jego sprzymierzeńcem. Ale znowu padł ofiarą żywiołu.
– Po trzech dobach wiatry zorientowały się, że wieją w kierunku, jaki ja sobie życzę – relacjonuje. – Zaczęły więc skręcać, by uderzać mi prosto w twarz. Ależ musiał się z nimi szarpać!

 

 

SZCZĘŚLIWE POŁAMANIE

 

Wiedział, że na Bermudach czeka na niego przyjaciel, Piotr Chmieliński, słynny kajakarz i amerykański opiekun wyprawy. Szuka ratunku dla uszkodzonego steru, załatwia stosowne formalności.
– Piotr zrobił mi niespodziankę – opowiada Doba. – Postanowił sprawdzić, jak sobie na tym oceanie radzę. Wypożyczył więc kuter, wziął na pokład ekipę telewizyjną i po 13 godzinach dotarł do miejsca wskazywanego przez SPOT. W pewnym momencie zobaczyli kajak, ale kajakarza nie dostrzegli. Potem Piotr przyznał, że trochę się przestraszył. A ja po prostu czmychnąłem do kabiny, żeby coś na siebie włożyć. Bo na co dzień to raczej nie używałem garderoby. Przez pięć miesięcy byłem sam, nie widziałem człowieka! I takiego, na wpół ubranego pokazała mnie potem polska telewizja. Pojęcia nie miałem, że sympatyczna reporterka, Dorota Wysocka-Schnepf, jest żoną polskiego ambasadora w USA. Zaprosiłem ją do kajaka, poczęstowałem czekoladą…
On sam żadnych łakoci nie przyjął. Przecież postanowił, że nie będzie korzystać ze wsparcia, dopóki nie dotrze do mety. Te Bermudy miały być tylko krótkim niezaplanowanym przystankiem w drodze na Florydę.
Do Ely’s Harbour na Bermudach dobił z wielkim trudem, wiosłując między rafami koralowymi i wrakami statków. Szalała burza, silny boczny wiatr spychał go w niepożądanym kierunku. Gdy wysiadł z kajaka, z trudem utrzymywał równowagę.
To było 24 lutego 2014, a 25 marca żaglowiec „Spirit of Bermuda” wywiózł sprawny już kajak w miejsce, z którego miesiąc wcześniej zboczył. Jego wodowanie okazało się dosyć niefortunne. Zwłaszcza dla osławionych pałąków.
– Dwumetrowa fala uniosła kajak, pałąki uderzyły w burtę, nie przeżyły zderzenia i spadły mi na kolana – opowiada Doba. – Wszyscy zamarli, a ja tylko przez chwilę miałem wątpliwości. Zdecydowałem, że płynę dalej. Bez pałąków. Przecież tak zawsze chciałem, tylko nie mogłem przekonać producenta.
Potem zdemontował z pałąków aktywną antenę radarową i lampę, obciął nożem przewody, które były wewnątrz, podłączył wszystko od nowa. Ponieważ podczas wodowania klosz od lampy został stłuczony, musiał go czymś zastąpić. Zrobił więc kolumnę z przezroczystego dzbanka, nad nim zamontował żarówkę, a jej osłonę stworzył z dolnej części butelki po coca-coli. Z dwóch połówek wioseł zbudował maszt, na którym umieścił antenę.

 

PRZYPŁYNĘŁA TELEWIZJA

Wynajęty przez polsko-amerykańskich przyjaciół kuter „Frog Cutter” wypłynął na spotkanie kajakarza głęboko w morze i przywiózł nawet ekipę telewizyjną.

ALEKSANDER ZWYCIĘZCA

Intracoastal Waterway w New Smyrna Beach na Florydzie. Ostatnie kilometry do mety z honorową asystą.

Chwila relaksu na rzece Hudson w Nowym Jorku. W tle Statua Wolności i południowy Manhattan.

 

KOSMICZNY DRYF

 

U wybrzeży Florydy emocje po raz kolejny wzrosły. Sprawił to Golfsztrom – Prąd Zatokowy, płynący z Morza Karaibskiego na północ, który w Cieśninie Florydzkiej osiąga prędkość nawet pięciu węzłów.
– Żeglarze z Bermudów ostrzegali mnie, że najgorzej jest, gdy wieją wiatry z północy, czyli przeciwne do prądu – mówi Doba. – A ja właśnie na takie trafiłem. Były północno-wschodnie i wiały z siłą 20-25 węzłów. Fale były szybkie i krótkie. Czułem się, jakbym jechał na dzikim mustangu. Wielka frajda, ale też coś bardzo męczącego
Cały czas zmierzał do New Smyrna Beach na Florydzie, gdzie czekał Piotr Chmieliński i jego partner biznesowy Hugh Granger. Ale pchało go na tereny zakazane, czyli wprost na Centrum Lotów Kosmicznych – Cape Canaveral. I to akurat w przeddzień startu rakiety! Musiał więc wpłynąć do Port Canaveral. Przy pomoście restauracji, z którego wypatrywali go przyjaciele, dziennikarze i przedstawiciele tamtejszej Polonii, zacumował 17 kwietnia.
– Nawet nie wysiadłem z kajaka – podkreśla. – Nie przyjąłem też jedzenia. Powiedziałem, że to nie koniec mego rejsu. Meta jest w New Smyrna Beach, i ja, wodami wewnętrznymi, muszę tam dotrzeć.
Najbardziej było przykro pewnemu polskiemu góralowi, który z niedowierzaniem pytał: „Jak to, ze mną się nie napijesz???”.

 

 

DZIEŃ DOBY

 

Na mecie wylądował dwa dni później, 19 kwietnia o godz. 20.18. Na uroczyste powitanie spóźnił się półtorej godziny, choć wiosłował 30 godzin bez ustanku, w dodatku pod prąd. Miał za sobą 12.578 km na oceanie. Zanim opuścił kajak, założył swoją reprezentacyjną koszulkę: z przodu orzeł, z tyłu napis Polska. Objął rękami ziemię, ucałował. Potem pokazały tę scenę różne telewizje. A burmistrz New Smyrna Beach oficjalnie oświadczył, że 19 kwietnia został ustanowiony w mieście Dniem Powitania Aleksandra Doby.
Aleksander Doba jako pierwszy w historii po raz drugi przepłynął kajakiem z kontynentu na kontynent przez Ocean Atlantycki. Trzej kajakarze, którzy próbowali tego dokonać przed nim, startowali z wyspy i kończyli na wyspie. Dlatego Doba czasami pyta z przekąsem: „Od której wyspy zaczyna się Atlantyk? Na Kanarach czy na Karaibach?”.
Bez fałszywej skromności przyznaje, że dokonał rzeczy wielkiej, pomimo tego przystanku na Bermudach. I wyjawia, że czasem pomagał mu Anioł Stróż. Znają się przecież jak łyse konie, już od 68 lat.