Mieszkając od ośmiu lat blisko źródeł Białego Nilu, postanowiłem też zobaczyć źródła Nilu Błękitnego w Etiopii. Dotarłszy tam, zamarzyło mi się spotkanie dwóch Nilów w Chartumie oraz delta tej rzeki w Egipcie. Wybrałem się więc autobusem z Burundi do Kairu, podróżując trzy tygodnie przez Rwandę, Ugandę, Kenię, Etiopię, Sudan i Egipt. Wiele zobaczyłem i zrozumiałem.
Dostępny PDF
Siedzę na jednym z dworców w Nairobi w oczekiwaniu na autobus do Etiopii. Kozie mięso z plackiem indżera dobrze robi na wejście w kulturę Rogu Afryki. Potem buna ena tendana, kawa ze specjalnym ziołem – podobno najlepsze lekarstwo na długie podróże. W poczekalni pięć muzułmanek w burkach. Widać tylko oczy wbite w ekran. Otwarte kanały telewizji satelitarnej to ich okno na zachodni świat.
POSTY AFRYKAŃSKIEJ NOCY
Zauważam wzmożony ruch plastikowych siatek. Przyjechałem tu z Rwandy, gdzie jest prohibicja na ten antyekologiczny towar. Na przejściach granicznych tego kraju z toreb i bagaży wyrzucane są wszelkie ślady plastikowej obecności. W Nairobi natomiast towar to poszukiwany. Dlaczego? Wrzucam bagaż do luku pojazdu. Droga asfaltowa kończy się rychło po objechaniu Mount Kenya. Dalej już tylko półpustynne ścieżki. Czując wszechobecny piach, zrozumiałem! Pomyślałem o moich świeżo wypranych, lecz niezabezpieczonych koszulkach w bagażniku.
Dokładnie o 18.40 jeden z pasażerów wyciąga spod siedzenia kierowcy dwie zgrzewki wody mineralnej. Drugi, spod kierownicy – zestawy po pięć fig dla każdego. Czyżby w bilecie za 13 dolarów i na odległość 800 km mieściły się fundowane posiłki? Sąsiadka w podróży, chrześcijanka, ostudziła mój entuzjazm. To ramadan. O 18.45 muzułmanie mogą coś zjeść. Tym oto sposobem, jako chrześcijanin, który zapomniał kupić wody na drogę, zostałem napojony dzięki islamskiemu zwyczajowi. Woda i figi były dla wszystkich – tych z krzyżykami też.
Północ. Pełnia księżyca. Co godzinę jakaś osada, gdzie kobiety z rozświetlającymi czołówkami siedzą na matach przy herbacie. W autobusie większość śpi. W pewnym momencie trąca mnie młoda Etiopka: – Patrz – mówi zachwycona – chwyciło, połączyłam się. Weszła na Facebooka z białego nowiutkiego iPada. Wyrobionym ruchem muska ekran i otwiera najnowsze posty. Od przyjaciół otrzymała fotkę z papieżem w Brazylii. Tak oto w środku afrykańskiej nocy dowiedziałem się, czym żyje globalny świat.
Godzina 5.32, niedaleko granicy. Autobus raptownie hamuje. Przeląkłem się, bo kierowca prowadzi już szesnastą godzinę… Dookoła ciemno. Z pojazdu wybiegają ludzie. Po prawej stronie meczet i zaśpiew modlitw ramadanu. Wychodzę. Dookoła pustki, zaledwie kilka drzew, które przetrwały susze, i pięć domostw. I głośny śpiew muezina – poranna modlitwa skierowana w stronę Mekki.
SZCZYT PODRÓŻY
Imponujący Mount Kenia (5199 m n.p.m.) widoczny z trasy tuż po opuszczeniu Nairobi. Za górą skończyła się droga asfaltowa i zaczęła półpustynna, prowadząca aż do granicy z Etiopią.
ALLELUJA I DO PRZODU!
...czyli autobusem przez pół Afryki. Na zdjęciu – w drodze do wodospadów na Nilu Błękitnym w Bahir Dar w Etiopii.
PRZEMIJA POSTAĆ ŚWIATA
Cmentarne pozostałości po chrześcijańskim mieście Stara Dongola w Sudanie. Było ono stolicą Zjednoczonego Królestwa Nubii, istniejącego między VI a XIV w.
BLACK MARKET
Od granicy kenijsko-etiopskiej będę podróżować autobusem klasy secondo, bez zwierząt w środku! Droga daleka – 700 km. Na dworcu autobusowym w Moyale, już po etiopskiej stronie, mafia przejęła obsługę bagaży, co wiąże się z haraczem za dodatkowe walizki i miejsca w autobusie. To złoty interes, ponieważ autokar sukcesywnie wypełnia się setkami reklamówek z odzieżą i butami. Siedzę przy wejściu, by obserwować niebywały chaos, w którym może jest jakaś reguła. Pasażerowie poubierani jak na Alasce, spaliny przenikają przez wszystkie nieszczelności, do tego aromat podawanej kawy oraz perfumy przelewane do butelek po mineralnej. Bukiet niepowtarzalny! Jadę przecież autobusem „czarny rynek”. Sześćdziesiąt osób i każdy coś przemyca, ja również. Chowam buty Etiopki, z którą jedziemy z Nairobi. Kupiła je dla brata, po rocznej pracy w stolicy Kenii.
Jest ciasno, cicho i wyczuwa się napięcie, tylko dlaczego? Przecież haracz został już opłacony… Ale po 45 minutach wyjaśnia się. Stajemy. Przed nami blaszana buda i rozwinięty sznur z czerwonymi wstążkami, czyli checkpoint etiopskich służb celnych. Kontrola skupia się na dachu autobusu – tropi, wykrywa i błyskawicznie egzekwuje. Nikt nie pyta, co czyje – jak liście w huraganie spadają na dół opony do motocykla, zestawy chust, spodnie dresowe, buty sportowe… Po 25 minutach autobus wygląda jak baldachim na Boże Ciało, obsypany kolorowymi materiałami. Kierowca rusza. Na drodze resztki, a w autobusie cisza. Słychać tylko reggae i rasta – w końcu to autobus z Moyale do Shashemene, gdzie znajduje się centrum rastafarian, powstałe przy udziale Boba Marleya. Po dwóch godzinach zatrzymujemy się do „poprawki”. Ale nie jest już tak emocjonująco.
Jedziemy dalej. Tym razem narastające poruszenie. Nad głowami fruwać zaczynają koszulki i chusty, pod siedzeniami przesuwają się białe adidasy. To przygotowania do trzeciej i ostatniej kontroli celnej. Sąsiad z prawej, Mehmed, przyznaje się znajomej po lewej, że ma na sobie 12 koszulek i 12 par spodenek dla szkolnej ekipy piłkarskiej. Kobieta przede mną ściąga białe podkoszulki i rzuca w kierunku kierowcy, potrójną spódnicę zaś zwija i chowa do reklamówki wypełnionej miejscowym ziołem odurzającym shat. Zamyślony policjant oparty o kałasznikowa obrywa listki shatu, aby skutecznie przykryć kolorowe materiały pasażerki. Po spełnionej misji opiera się o broń jak ostoja praworządności i bezpieczeństwa w autobusie w południowej Etiopii.
Po 400 km jazdy zbliża się ostateczne starcie, które wzbudza najwięcej obaw, ponieważ ta kontrola jest osobista. Sąsiadka chrześcijanka poprawia brązową chustę (przypomniała sobie o tradycji okrywania głowy chustą maser). Jako jedyny egzemplarz białej rasy skupiam uwagę na sobie, a nie na butach w torbie, i przechodzę bez kontroli. Idę na herbatę z cynamonem serwowaną w blaszanym baraku gdzieś w polu na przedmieściach Ashwa.
W końcu ruszamy. Odprężenie i tradycyjna muzyka. Sąsiadka na siedząco tańczy iskesta, tradycyjny etiopski taniec ramion. Sąsiad z prawej strony zdjął zimową kurtkę i pozwolił mi zweryfikować 12 zestawów piłkarskich. Chrześcijanka Meniut na siedzeniu przede mną rozwija chustę na głowie, spod której pojawia się brązowa piżamka dla dziecka, czerwony sweterek dla czterolatka i jeszcze kilka pozycji konfekcji dziecięcej. Pobudziło to moją wyobraźnię: co też może się ukrywać pod szczelnie dopiętymi burkami muzułmanek?
Dojechaliśmy. Shashemene, noc. Nie mam ochoty na długie szukanie motelu, idę do pierwszego budynku obok dworca. Kobieta w recepcji zadaje tylko jedno pytanie: – Czy jesteś sam? Ja również zadaję tylko jedno: – Ile kosztuje? Po zadowalających odpowiedziach dostaję klucz. Piętro wyżej na schodach rozłożony materac, na nim trzech wychudzonych muzułmanów. Czuć zmęczenie ramadanu. Sprawdzam pokój i schodzę po bagaż. Trzech wymęczonych strażników na klatce budzi się z letargu na widok (jakiegoś innego) turysty w towarzystwie miejscowej piękności. Stanęli jak zapora bojowa. Turysta nie wie, o co chodzi. A to przecież proste – to hotel prowadzony przez muzułmanów, gdzie osobne musi być lokum dla mężczyzny i osobne dla kobiety. Skutecznie uświadomiony, cicho wchodzę do pokoju, by odprawić mszę świętą. Na szczęście strażnicy muzułmańskiej ortodoksji nie wyczuli wina w plecaku – to jeszcze nie ten stopień wrażliwości, to dopiero Etiopia. Do Sudanu ponad 1000 km.
MÓDL SIĘ I ŻYJ!
Zjazd z najwyższego płaskowyżu trwa kilkanaście kilometrów. Rozpędzony autobus nagle zwalnia, a w pojeździe gwałtowne poruszenie. Prawie wszyscy wyciągają z kieszeni po birze albo dwa. Biletowy precyzyjnie i na czas otwiera okno, kierowca zmienia pas na lewy, a z „blaszaka” spod lasku wybiega rozmodlony mnich z szerokim uśmiechem i rozłożonym parasolem. Ani na deszcz się nie zanosi, ani słońce szczególnie nie praży, ale parasol, i to odwrócony? Bo to parasol skarbonka na ofiary wrzucane z okien samochodów! Pobożne społeczeństwo ulega presji nowoczesności i nie ma już czasu na tradycyjny rytuał błogosławieństwa przy drodze, kiedy do autobusu wchodzi mnich z dzwonkiem i zwykłą skarbonką, odmawia modlitwy i daje krzyż do pocałowania.
Nie zdążyłem spojrzeć w lusterko, czy miał wystarczająco dużo czasu, aby nas pobłogosławić, czy też rytuał ograniczył się tylko do kwestii zapłaty. Tak czy inaczej, podziwiałem szybkość mobilizacji i wyczucie sacrum moich współpasażerów. Zapytałem sąsiada, dlaczego to robi – To przecież nakaz Pański – odpowiedział, zdziwiony zadanym pytaniem – przecież jesteś chrześcijaninem, to wiesz, o co chodzi. Rzeczywiście, tego dnia miałem na piersi duży etiopski krzyż.
Granicę z Sudanem przekraczamy około piętnastej. Następuje pielgrzymowanie od biura do biura. Ogólnie wszystko zwolniło. Wjeżdżam do kraju z obowiązującym szariatem w czasie ścisłego ramadanu, to wiele tłumaczy. Po godzinnej procedurze, zmęczony popołudniowym skwarem, znajduję etiopską chrześcijankę serwującą w namiocie herbatę. – Kiedy odjeżdża bus do najbliższego miasteczka? – dopytuję. – Jak skończysz swoją drugą herbatę – odpowiada kierowca, z zazdrością spoglądając na profana, który sobie używa w czasie postu, i to na oczach cierpiących.
W miasteczku Gedafer byłem około 20.00. I tutaj szok! Krótki spacer po mieście uzmysławia mi jedno – że brak nocnego życia w kraju szariatu to mit. Miasto, w dzień uśpione, zmęczone nieznośną temperaturą i obowiązkowym postem, wieczorem uderza we wszystkie zmysły. Słyszysz – nagłośnione modlitwy. Widzisz – wszystkie kolory wschodu i cały ten barwny arabski bałagan. Czujesz – zapach wieczornej baraniny i pieczonego kurczaka, aromat kawy i herbaty. Dotykasz – tłumu ludzi intensywnie przeżywających swoje rytuały.
Kolejne wrażenie to wspólnotowość wiary. Tutaj życie społeczne zorganizowane jest wokół jej rytmu. Modlitwy odprawiane są dosłownie wszędzie. Biletowy z minibusa wyciąga worek po mące i w pełnym korku, przy wyjeździe z przepełnionego dworca, odprawia swoje modły. Następnie wraca do autobusu i kontynuuje sprawdzanie biletów.
W autobusie do Chartumu zasiadłem jako jeden z pierwszych o przyzwoitej 5.30. Stopniowo dosiadają się pasażerowie, mężczyźni wyciągają swoje różańce i wpasowują się w tony dochodzące z radia. Modlitwa płynie niezależnie od wydarzeń, ale żadne większe poruszenie nie uchodzi uwadze modlących się. To modlitwa „w życiu”, a nie obok. Po godzinie zakończyłem swój, również rozproszony różaniec, a muezin niezmęczonym głosem powtarzał jak z zaciętej płyty. Przy drugiej godzinie jazdy nawet najwytrwalsi zabrali się za przeglądanie swoich komórek. W końcu kierowca uruchomił telewizor, aby w pełnym skupieniu można było obejrzeć dwugodzinną konferencję… jednego z mułłów Uniwersytetu w Chartumie.
Po krótkiej przerwie na pustyni ruszamy z nowym impetem. Ojcowie z dziećmi proszą o ciastko i napój dla swoich pociech – to szybka linia, więc w bilecie należy się każdemu. Ale że to czas ramadanu, więc dorośli poszczą. Nie wiem, co sąsiad z prawej zobaczył w moich oczach, bo poprosił i dla mnie o zestaw niepostny. Biletowy podał bez pytania, ale odczułem jego politowanie, że nie potrafię wytrzymać dnia bez picia i jedzenia.
HOTEL ZACISZNY
Przyjazny hotelik w północnej Kenii, w drodze do Etiopii...
PRZYJDZIE WODA I WYRÓWNA
Centrum Chartumu po całonocnej ulewie. Miasto jest skrajnym przykładem afrykańskiego bałaganu, ale pod wodą śmieci jakby mniej.
OSIOŁKOWI W ŻŁOBY DANO...
...no i w drogę go pognano. Podróż tej zabawnej pary odbywała się gdzieś przy granicy Sudanu z Etiopią.
MIASTO NA SKRZYŻOWANIU NILÓW
W Chartumie dwa niezależne nurty Nilu Błękitnego i Białego zlewają się w jeden. Nil Biały przybywa tu z terenów Burundi, Rwandy, Ugandy, zaś Błękitny z Etiopii. Dwa nurty – z krajów o tradycji zachodniego chrześcijaństwa oraz kraju o tradycji wschodniej, czyli Etiopii. Właśnie tutaj zamieniają się w jednorodny i nietolerujący już inności – nurt muzułmański Nilu zasadniczego.
To imponująca rzeka i liczne na niej mosty. Wzdłuż Nilu Błękitnego czteropasmowa arteria z dzielnicą administracyjną. Tam zaś pilnie strzeżony pałac prezydencki z jego gospodarzem, Omarem al-Bashirem, ściganym międzynarodowym listem gończym za zbrodnie ludobójstwa i czystek etnicznych w imię jednorodności Sudanu. Muszę skasować wszystkie zdjęcia z okolic pałacu. Policja sprawdza zawartość aparatu, wykrzykując bojowo: „Delete”. Wszystko kończy się jednak uśmiechniętym powtarzaniem słowa: usuń, usuń, usuń… Chyba spodobała im się muzyka polskiej wersji delete. Wzdłuż brzegu klasyczne budynki z czasów brytyjskich, dziś to ministerstwa i najdroższe hotele. A po środku reprezentacyjnej zabudowy – przedstawicielstwo chińskiej firmy zakładającej internet w tej części kontynentu. Poza tym Chartum prezentuje się jak jedno wielkie śmietnisko. Kolejna, wydawałoby się, nieprzekraczalna granica afrykańskiego bałaganu.
Wieczorem, przy temperaturze przekraczającej 40 stopni, chce mi się pić i jeść. Ale to nie takie proste, bo godzina posiłku w ramadanie jeszcze nie wybiła. Muszę zadowolić się kolejną herbatą i cierpliwym wyczekiwaniem końca pierwszych wieczornych modłów. W pewnym momencie ruch przed sklepikami gwałtownie narasta. Mężczyźni w kilku szybkich ruchach rozwijają na chodnikach zielone dywaniki. Zbierają się w grupy, a posiłek przybywa nie wiadomo skąd. Buty spadają z nóg i wszyscy zaczynają jeść. Wieczór spędziłem na wizytach, od jednej maty do drugiej, od soku pomarańczowego po cytrynowy i porzeczkowy. To już kolejny dzień, kiedy nie wydałem ani centa na jedzenie. W ciągu dnia wszystko zamknięte – wieczorem wszystko ofiarowane! Moja konsumpcja zakończyła się w gościnnym salonie fryzjerskim przy mocno słodzonej hibiskusowej herbacie.
MIĘDZY PIASKIEM A NIEBEM
Jestem już po egipskiej stronie Pustyni Nubijskiej. Gdy Abraham z namiotem wyruszał w długą podróż zbawienia, ludy Kuszytów budowały na tym terenie – między I a VI kataraktą na Nilu – fortece obronne. Gdy Abraham szukał nowych szlaków, te przez Pustynię Nubijską były już wytyczone – z południa Afryki, bogatego w kość słoniową oraz inne dobra, w kierunku Egiptu, później Grecji oraz Imperium Rzymskiego. Imperia rodziły się i upadały, a pustynnej ścieżki wzdłuż Nilu (przy dzisiejszej trasie A1 Kair-Kapsztad) nie zapominano.
Przez 950 kilometrów jazdy przyglądałem się jej z pytaniem – co zniknęło, a co pozostało niezmienne od tysiącleci? Dziś wije się tędy chińska asfaltowa wstęga. Nieczęsto, choć zdarza się, pustynia przypomina o sobie i podwiewa piasek na jej część, aby popsuć szybki przejazd i upomnieć się o swoje. O szacunek. Symptomatycznym zjawiskiem są mosty nad wyschniętymi rzekami, z pierwszymi pęknięciami i objazdami. Cała karawana pojazdów zjeżdża wtedy z zawalonej drogi i szerokim kołem okrąża feralne miejsce.
Zmęczony kierowca pozdrawia każdy samochód z naprzeciwka. Po dłuższym czasie zauważam, że to nie tylko grzeczność, ale swoisty rytuał pustynnej wędrówki przez setki kilometrów. Tutaj każdy z daleka daje znać o sobie światłami – że jedzie, zbliża się; że istnieje i jest prawdziwy, a nie z garażu o nazwie fatamorgana. To test na poczucie rzeczywistości.
Nie widać wielbłądów. Pustynnym piaskom brakuje owego szczególnego wyrazu twarzy dromadera, który jakby chciał coś powiedzieć, ale nie śmie, przepraszając za swój wygląd. Dobijam trzech tysięcy kilometrów podróży i nie widzę żadnego dromadera w akcji. Zauważyłem tylko kilka włóczących się gdzieś w nadrzecznych wioskach. To w końcu zwierzę domowe, będące nadal źródłem mleka, wełny, mięsa i skóry. Powoli jednak kończy się świetlana kariera tego mistrza optymalnego zarządzania zasobami wodnymi w ekstremalnych warunkach.
Woda, cień i palmy – tradycyjna oaza. Jej nowoczesna wersja spełnia niezmienną od wieków funkcję, tyle że w inny sposób. Cień zapewniony jest przez szeroki hangar przykryty blachą falistą. Każdy też może podejść do trzystulitrowej chłodziarki i sięgnąć po butelkę mirindy lub fanty. Palmy nie ma.
Oaza była magnesem dla odpoczywających, gdzie równocześnie spotykały się, wymieniały w niekończących się rozmowach, a następnie szły dalej przeróżne informacje. Spod palmy widać było więcej i szerzej. Dziś wystarczy usiąść na macie czy w plastikowym foteliku z napojem chłodzącym, by dowiedzieć się wszystkiego. Dzięki plazmowemu ekranowi z arabskimi kanałami informacyjnymi można zajrzeć za wszystkie wydmy. Do tego dochodzi paleta 50 gniazdek do ładowania telefonów. Reszta to tylko kwestia stylistyki, bo istota oazy pozostała ta sama – człowiek schował się przed słońcem, napoił oraz dowiedział, co słychać u innych.
Z okien dalekobieżnego autobusu widać pulsujące życie. Na horyzoncie piach, ale i nowoczesne palmy, czyli słupy wysokiego napięcia oraz wieże przekaźnikowe. Jedynie zdechłe uparte osły, z lekka przysypane piachem i z żałosnym uśmiechem leżące wzdłuż A1, przypominają, że choć pustynia się „unowocześniła”, to w istocie pozostaje sobą i potrafi zabić.
To, co w niej niezmienne, to na pewno stosunek ludzi do Boga. Dziś zdominowana przez islam, od zawsze była ziemią wiary. Od wielobóstwa czasu faraonów i religii naturalnych, przez stosunkowo krótką, choć intensywną erę chrześcijańską, po stan obecny. Na pustyni nie dyskutuje się nad zależnością człowieka od natury i jej potęgi. Zależność jest oczywista i mówi się o niej jak o wielbłądzie czy palmie – dosłownie i prosto. Tu, gdzie w piaskowych zadymkach można nie dostrzec granicy między niebem a ziemią, pojawia się jednak ryzyko pomylenia tak odmiennych rzeczywistości. Islam chce bowiem z ziemi uczynić siłą niebo, gdzie wszyscy mają śpiewać na jedną melodię. W niebie zaś widzi miejsce rekompensaty uciech, na pustyni często zakazanych lub niedostępnych.
Wiara pustyni… Temat ciekawy, ale na osobną rozprawę, i w temperaturze niższej niż w moim autobusie.