Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2014-07-01

Artykuł opublikowany w numerze 07.2014 na stronie nr. 100.

Tekst i zdjęcia: Anna Sobotka,

Rower w wielkim mieście


Jest jak Mona Lisa. Intryguje i przyciąga ludzi z całego świata. Uśmiecha się do każdego tajemniczo, nie ujawniając, co się za tym kryje. Wiele lat wędrowałam jego ulicami z uczuciem niedosytu. Mieszkając tu, nie czułam się turystką, ale nie potrafiłam też stać się tubylcem. I pewnie nie zmieniłabym statusu biernego obserwatora, gdyby nie rower.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Nowy Jork jest jak gigantyczny kocioł. Wchłania turystów i ludzi biznesu, zwolenników tradycji i miłośników awangardy; ludzi dojrzałych, akceptujących świat takim, jaki on jest, i młodych zapaleńców pragnących go zmienić. Przeplata wiary, sztuki i obyczaje, tworząc unikalny końcowy produkt zwany nowojorską kulturą. Składają się na nań rozmaite idee oraz sposoby na życie. Ludzkie marzenia, szybujące w kierunku Broadwayu gdzieś z restauracyjnych kuchni, i wyrachowane kalkulacje biznesmenów z oszklonych wieżowców.
Manhattan tętni życiem i twórczą energią. Na ulicach mijają się zagonieni w walce o byt tubylcy oraz turyści zaliczający kolejne atrakcje. Miesza się pewność siebie ludzi sukcesu i desperacja tych, którym się nie wiedzie.

 

 

NA ŚCIEŻCE NUMER JEDEN

 

Bez planu i celu, pomijając – o zgrozo! – wszystkie główne atrakcje, wyruszyłam przed siebie na rowerze. Nawet nie spodziewałam się, jaką swobodę mi to przyniesie. Jak wyzwoli z rutyny poruszania się utartymi szlakami… Współczesny Manhattan jest dziś prawdziwym rajem dla rowerzystów. Całe miasto poprzecinane jest imponującą siecią tras. Część z nich to całkowicie odizolowane od ruchu samochodowego ścieżki, które ciągną się niczym rowerowe autostrady; część to wydzielone pasami tory wzdłuż ulic, na których uczucie lekkiego zagrożenia wynagradzają zazdrosne spojrzenia kierowców.
Wiele lat temu, w okresie amerykańskiego boomu motoryzacyjnego, kiedy galon benzyny kosztował 69 centów, rowerzystów na ulicach traktowano tutaj jako plagę. Od tamtych czasów wiele się zmieniło, a rowery stały się nadzieją miasta na rozwiązanie problemów komunikacyjnych. Tanią, szybką i atrakcyjną dla ludzi, z dodatkowym bonusem w postaci ochrony środowiska i odchudzenia społeczeństwa. Rowerowy „przelot” po Manhattanie przynosi satysfakcję i wyzwala uczucie wolności. Pozwala choćby na spenetrowanie samego serca Harlemu, a następnie przerzucenie się w zielony spokój parku lub nadbrzeżnego bulwaru.

 

ROWER WSZYSTKO ZMIENIA

Z perspektywy zalanej słońcem rowerowej ścieżki wzdłuż rzeki Hudson nawet drapieżny budynek centrum finansowego nie wydaje się taki bezduszny.

NIE DLA MNIE SZNUR SAMOCHODÓW

Na rowerze szybko mijają kilometry. Nad rzeką Hudson można również przesiąść się na jacht lub kajak.

TAŃCZĄCE WODY

...przyniosą przyjemną ochłodę nie tylko dzieciom. W nowojorskim letnim upale ubranie szybko wyschnie.


Jako wyspa, o długości 21,6 km, Manhattan szczyci się wieloma kilometrami wybrzeża. Po stronie rzeki Hudson, praktycznie przez całą jego długość, ciągnie się moja ulubiona, a jednocześnie najbardziej uczęszczana ścieżka rowerowa w Stanach. Jej początek stanowi Battery Park na południowym krańcu wyspy, gdzie rzeka łączy się z oceanem. Miejsce, gdzie prawie 400 lat temu zaczęli osiedlać się przybysze z Holandii, współcześnie opanowane jest przez wielki świat biznesu. Z zalanej słońcem rowerowej trasy skupisko wieżowców finansowego serca Ameryki, a pewnie i reszty świata, wygląda gościnnie. Przyciąga wzrok imponującą architekturą, niezwykłymi kształtami i kolorami. Budzi podziw dla ludzkiego geniuszu. Ale gdy podjeżdżam bliżej, ogarnia mnie lekka zgroza – ciemne i wietrzne ulice, jak tunele aerodynamiczne, tworzą specyficzny, bezduszny świat. Zdają się wciągać w mury potężnych budynków złudną obietnicą fortuny i sukcesu. Podświadomie naciskam na pedały i uciekam w przeciwnym kierunku.
Na moment kieruję wzrok w stronę Statuy Wolności, symbolu miasta, po czym ruszam na północ, w górę rzeki. Gdy wjeżdżam na teren nieistniejącego World Trade Center, przystaję na moment, obserwując nowy najwyższy budynek USA, Freedom Tower. Przed oczami mam wciąż sylwetki dwóch charakterystycznych wieżowców i myślę o nowojorskiej, nieugiętej woli przetrwania i odrodzenia. Ślad po ranie zabliźnił się już prawie całkowicie. Finansowe centrum jest jeszcze piękniejsze, a luksusowe osiedla nad rzeką otoczone zostały wspaniałymi terenami rekreacyjnymi, po których przejazd sprawia wielką przyjemność. I choć nie dla mnie imponujący splendor domów czy jachtów zacumowanych na przystaniach, to przecież w pełni korzystam z tego widoku skomasowanej urody i bogactwa.
Nikt i nic nie zabroni mi położenia się na soczystej, gęstej trawie w cieniu kwitnących drzew lub odpoczynku na ławce wśród kolorowych kwietników. Mogę też skorzystać z kajaków, opalać się wśród intrygujących rzeźb, usiąść na posiłek przy stoliku wśród rzymskich kolumn czy ochłodzić spocone ciało, przejeżdżając przez strumienie wody, rytmicznie wytryskujące z ziemi na różną wysokość. Długo przyglądam się dzieciom szalejącym w tym wodnym balecie i myślę, jak bardzo zmienił się Manhattan od czasów, kiedy tylko nielegalnie otwarte hydranty zapewniały im podobną zabawę.

 

 

ZIELONA DEMOKRACJA

 

Władze miasta poważnie podchodzą do samopoczucia mieszkańców. Po Nowym Jorku rozrzucone są liczne tereny rekreacyjne, zielone oazy pozwalające ludziom na kontakt z przyrodą i odpoczynek. Pięknie i „demokratycznie” zaprojektowane, stoją otworem dla wszystkich – bogatych i biednych. Kojarzą ze sobą rasy i kultury, tradycję z najnowszymi trendami, sztukę z kiczem (który kiedyś przecież za sztukę może zostać uznany). Wprowadzają ożywienie i uczą tolerancji. Jedną z najnowszych zielonych atrakcji Manhattanu stał się park utworzony na wąskim paśmie byłego wiaduktu kolejowego ciągnącego się po zachodniej stronie, pomiędzy 14. a 30. ulicą. I choć nie mogę przejechać po nim na rowerze, to z daleka widzę masę zieleni wyrastającą ze stalowej konstrukcji. Podziwiam genialny pomysł dwóch zapaleńców z Manhattanu, którzy potrafili przekonać władze miasta, że rozbiórka wiaduktu będzie znacznie droższa niż jego zagospodarowanie.
W środkowej części miasta ścieżka rowerowa prowadzi wzdłuż zabudowań kolejnych przystani byłego portu. Część z nich wciąż funkcjonuje, obsługując statki rejsowe i linie wycieczkowe, ale większość została zamieniona na hale handlowe i rozrywkowe, na boiska i restauracje. Mogłabym tu zostawić rower i załadować się na statek wycieczkowy kursujący wokół Manhattanu lub też na przystani 66 skoczyć na piwo serwowane na pokładzie zacumowanego na stałe, pięknie odmalowanego holownika lub statku strażackiego.
Zatrzymuję się obok przystani numer 86 zamienionej na muzeum z lotniskowcem USS „Intrepid” i promem kosmicznym „Enterprise”, a potem wjeżdżam na najbardziej zieloną i odciętą od miasta część ścieżki, prowadzącą praktycznie do końca wyspy. Mogłabym tu odpocząć na kamieniu, słuchając plusku wody, i zarzucić wędkę, gdybym ją miała. Mogłabym pograć w piłkę lub obserwować graczy, bo akurat latynoska kombinacja piłki nożnej z siatkówką jest prawdziwie fascynująca. Mogłabym również poddać się beztroskiemu lenistwu.

 

ŻYCIE NA WIADUKCIE

Bezużyteczną estakadę kolejową zamieniono w zielony ogród. Na peronach wciąż stoją ławki, ale tory zastąpiła ścieżka wśród kwiatów i egzotycznych krzewów.

BYĆ PONAD

Słynny Most Brookliński – w dole sześć pasów jezdni dla samochodów, a ponad nimi kładka dla pieszych i rowerzystów.

Podobna ścieżka rowerowa ciągnie się też po wschodniej stronie wyspy, wzdłuż rzeki East River, choć nie jest aż tak ciekawie zagospodarowana i wciąż nie w pełni wykończona, co zmusza rowerzystów do kilkakrotnego przebijania się przez ulice miasta. A pedałowanie jego ulicami po wydzielonym pasie to zupełnie inna bajka. Wymaga większej uwagi, ale jednocześnie pozwala znaleźć się w samym sercu fenomenu zwanego życiem nowojorskiej ulicy. Zjawiska niepowtarzalnego – czy będzie to chłodne królestwo wieżowców z betonu, szkła i stali; czy zatłoczone i głośne dzielnice podupadających kamienic, w których emigranci z całego świata starają się rozpocząć nowe życie; czy też spokojne ulice dostatnich domów o fasadach z brązowego kamienia.
Gdy nieustanny warkot samochodów i dźwięk klaksonów zaczyna mi przeszkadzać, uciekam do spokoju jednego z licznych manhattańskich parków. Moim ulubionym jest Bryant Park, gdzie siadam na wolno stojącym krzesełku. Mam możliwość ustawienia go w dowolnym punkcie parku, co – według współczesnych teorii planowania terenów publicznych – powinno „wyzwolić mnie ze stresu i przywrócić sens kontroli nad życiem”. Wprawdzie podobny wpływ ma na mnie jazda na rowerze, ale zawsze czerpię wielką przyjemność z zielonego splendoru parku i jego położenia w samym sercu miasta. Przestawiam więc swoje krzesło na różne strony świata i podziwiam widok, który uważam za klasycznie nowojorski. Widzę, jak pierwsze manhattańskie wieżowce o cokolwiek gotyckich kształtach kontrastują z nowoczesnymi kolosami, a nad centralnym trawnikiem ukazuje się skrawek otwartego nieba.

 

 

MOST EMILII

 

Punktem kulminacyjnym rowerowej wycieczki po Manhattanie jest dla mnie przejazd najsłynniejszym, i przeszło stuletnim, mostem Brooklyn Bridge. Najbardziej atrakcyjny jest on wczesnym rankiem lub o zachodzie słońca. Niezwykła budowla niezmiennie napawa podziwem dla zdolności i geniuszu projektanta Johna Augustusa Roeblinga.
Budowa mostu nie była łatwa i bez końca prześladowały ją tragiczne wypadki. Pochłonęła życie wielu robotników, przedwcześnie zakończyła też życie projektanta. Zabił go tężec, który wdał się w ranę odniesioną właśnie na tej budowie. Most nie okazał się łaskawy również dla syna projektanta, Washingtona Roeblinga, którego przykuła do łóżka choroba kesonowa, i zmusiła do przekazania nadzoru nad budową żonie, Emilii.
Wytrwałość i inteligencja oraz stała pomoc męża, obserwującego budowę z okien brooklińskiego mieszkania, pozwoliły jej na doprowadzenie sprawy do końca. I to Emilia pierwsza przeszła po tym moście!
Pokonując go na rowerze, wyobrażam sobie tamten pionierski czas. Tak samo wyglądały wtedy kamienne pylony i rozciągnięta pomiędzy nimi gigantyczna pajęczyna kabli. Nie zmieniło się ponadczasowe piękno tej wyjątkowej konstrukcji. Zmieniło się tylko miasto po obu stronach mostu. Miasto, o którym trudno zapomnieć. Miasto zmuszające do powrotów po nową porcję energii.