Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2014-09-01

Artykuł opublikowany w numerze 09.2014 na stronie nr. 10.

Tekst i zdjęcia: Marta Nowakowska,

Jak nie wjechać w słonia


Jeżeli ktoś podekscytowany krzyczy: „Tam!, Tam!”, a inni z desperacją w oczach pytają: „Gdzie?! Gdzie?!”, to jesteś na safari. Dostrzec zwierzęta w buszu lub sawannie jest niezwykle ciężko. Nawet tak duże jak słoń czy żyrafa.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Safari to słowo z języka suahili, oznaczające długą podróż. W XIX wieku była to wyprawa myśliwska do Afryki. Obecnie safari zostało „ucywilizowane” – w mniejszym lub większym stopniu. Jedzie się samochodem samemu lub z wynajętym przewodnikiem. To obowiązkowe podczas każdej afrykańskiej wycieczki. Lecz – podczas podróży samemu – nadal niebezpieczne. Czego doświadczyłam wielokrotnie na własnej skórze.

 

 

ONE CIĘ WIDZĄ

 

Są dwa rodzaje safari. Południowoafrykańczyk pakuje się do swojego bakkie czy 4x4 i sam wyrusza z mapą po śladach zwierząt. Safari dla turystów to podróż z przewodnikiem, który przez walkie-talkie porozumiewa się z innymi przewodnikami, dowiadując się, gdzie są zwierzęta należące do wielkiej piątki Afryki. Wiezie tam turystów, pokazuje je jak w zoo i jedzie dalej. Obydwa typy safari mają zalety – ale ja zawsze wybieram to pierwsze. Pozwala na bezpośredni, wyjątkowy kontakt z naturą.
Południowoafrykańczycy kochają busz. Afrykańską nazwą safari jest „game”. Bo tropienie zwierząt to wyzwanie, swoista gra, a także gra słów w języku angielskim, w którym „game” to również zwierzyna łowna. Jadą do buszu i spędzają tam weekend, ferie świąteczne, wakacje. Niektórzy chcą zobaczyć jak najwięcej różnych ssaków. Inni całymi dniami obserwują ptaki. Jeszcze inni podziwiają zmieniające się pory roku. Ale łączy ich jedno – miłość do przyrody i jej obserwowania, tutaj każdy tak wypoczywa.
Oczywiście każdy turysta musi pojechać na safari: to obowiązkowy punkt podróży do Południowej Afryki, która ma 23 parki narodowe i niezliczoną liczbę prywatnych. W 2010 roku w samej Zachodniej Prowincji Przylądkowej istniały 83 prywatne rezerwaty. W części z nich chroni się naturę. W innych do zwierząt i ptaków się strzela. Bo dla wielu Południowoafrykańczyków i turystów prawdziwe safari to takie, z którego wraca się z trofeum. I nie są to wspomnienia, zdjęcia lub filmy.
Trofeum przydaje się przede wszystkim na talerzu. – Ładne są elandy. A jakie smaczne! Springboki za to smakują jak baranina – okropieństwo. A próbowałaś kiedyś dobrze zrobionego krokodyla? – skomentowała tutejszą dziczyznę moja przyjaciółka. Kiedyś były specjalne farmy hodujące zwierzęta łowne. Teraz strzela się również w rezerwatach. Kiedyś było to karane wieloletnim pobytem w więzieniu. Obecnie karze się tę morderczą działalność wysoką grzywną. Co będzie dalej?
Parki narodowe – z czego turyści nie zawsze zdają sobie sprawę – są położone z dala od ośrodków ludzkiej cywilizacji. Dlatego np. nie ma tam zasięgu sieci telefonii komórkowej (i trudno umieszczać zdjęcia na Facebooku). Zasady zwiedzania są rozrysowane i rozpisane na licznych tabliczkach przed wjazdami do rezerwatów. Podstawową regułą jest: „Pozostań w samochodzie. Pamiętaj – jesteś pod ciągłą obserwacją! Ty ich nie widzisz. Ale one ciebie – tak!”.
Znajomy, który wybrał się pewnego razu na safari razem z rodziną, pamiętał o tej zasadzie, kiedy w wąwozie natknął się na stado lwów. Z zainteresowaniem śledziły jego samochód. Zatrzymał się i z zachwytem oglądał z bliska te drapieżniki. One zaś rozłożyły się przed samochodem i ze spokojem przegryzły wszystkie opony. Znajomego, który oczywiście nie opuścił samochodu, znalazł strażnik parku kilkanaście godzin później.

 

 

WIELCY CHULIGANI

 

Wjazd do każdego rezerwatu upstrzony jest różnymi tabliczkami. Dotyczą one dozwolonej prędkości (nie wyższej niż 40 km/h), zakazu spożywania alkoholu podczas prowadzenia samochodu czy uważnego patrzenia na drogę, by nie rozjechać np. żuków gnojowników, stanowiących ważną część afrykańskiego ekosystemu. Z tych tabliczek można wiele się dowiedzieć m.in. o słoniach. Zapamiętałam taką radę: „Gdy widzisz słonia z podniesioną trąbą i wachlującego się uszami – uciekaj na najbliższe drzewo. Tylko pamiętaj, że słoń dosięga do ośmiu metrów, a drzewa w buszu są wysokości dwóch.”
Dobrych rad jest więcej: „Traktuj słonie z szacunkiem. Są znacznie większe i silniejsze od Ciebie”. A później już konkretne wytyczne: „Słoń waży około siedmiu ton. Może zniszczyć samochód, a Ciebie zabić. Aby tego uniknąć, sugerujemy utrzymywanie bezpiecznej odległości od słonicy z młodymi oraz męskiej młodzieży.” (Uwaga bezcenna, ale trudna w realizacji. Zwykle widzisz słonia, który jest przed Tobą, ale nie tego, w którego wjeżdżasz tyłem, starając się zachować „bezpieczny dystans”.) „Nigdy nie przekraczaj ścieżki słoni – jak na nią wjedziesz, jest już za późno na jakikolwiek manewr.” (Taka trasa oczywiście nie jest oznakowana i nigdy nie wiadomo, kiedy się na nią wjeżdża.). „Nie jedź za słoniem – to go stresuje.” (A jak stresuje się człowiek, który musi jechać za słoniem, bo nie ma jak zawrócić?).
W latach 1970. założono w Afryce Południowej nowy park narodowy – Pilanesberg. Następnie rozpoczęto operację „Genesis”, czyli jedyną na taką skalę w historii akcję przeniesienia zwierząt z innych rezerwatów do parku. W sumie przetransportowano ich ponad 6 tysięcy. Wszystko zakończyłoby się sukcesem, gdyby nie słonie, a ściślej – brak znajomości socjologii słoni. Do Pilanesbergu przywieziono stado młodych, które bez nadzoru starszyzny szybko zaczęły sprawiać kłopoty. Ich ulubionym zajęciem stała się zabawa samochodami, polegająca na przewracaniu ich, turlaniu i deptaniu. Dopiero sprowadzenie starych osobników zapobiegło chuligańskim igraszkom młodych. Jak w innych wspólnotach, starszyzna wychowuje młodzież do życia w społeczeństwie i poprawnych zachowań.
Te wszystkie nakazy, zakazy i opowieści mogą wydawać się absurdalne – bo czy można nie zobaczyć czy nie usłyszeć słonia? Przecież ziemia drga! Otóż nie: słonia wcale nie widać. A tym bardziej nie słychać. Zasłaniają go krzewy i dopóki nie zechce z nich wyjść, nikt go nie zobaczy. Słoń ma okrągłe stopy zawierające warstwę amortyzacyjną zbudowaną z tkanki chrzęstnej i tłuszczowej, więc trudno go usłyszeć.
Kiedyś minęło mnie stado, ponad czterdzieści sztuk, w odległości na wyciągnięcie ręki. Zorientowałam się, że jestem obok, bo niesforny młodzik wpadł na drzewo. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, jak były blisko.

 

 

CO WIE TYLKO HIPOPOTAM

 

Przy wjazdach do niektórych parków są tabliczki: „Prosimy zamknąć okna. Drapieżniki”. Zawsze to ignorowałam. Pewnego dnia obserwowałam młode lwice, które bawiły się patykiem – jak wielkie kocięta. Wystarczył ułamek sekundy, żeby jedna z lwic zaatakowała intruza, czyli mnie. Łapa z pazurami przejechała po moim odbiciu w tylnej szybie. Od tej pory zamykam okna.
Nie tylko ja byłam ofiarą tego dnia. Na parkingu przy kawiarni zatrzymał się czerwony opel. Całe przednie drzwi miał podrapane pazurami. W środku siedziały dwie roztrzęsione przyjaciółki, szeptem tłumacząc, że to były najgorsze chwile ich życia. Też szybko nauczyły się zamykać okna.
Najwięcej ludzi w Południowej Afryce zabijają hipopotamy. Nie można dać się zmylić: to nie są spokojne, dobroduszne zwierzęta. Hipopotam wpada w szał, gdy ktoś obcy wejdzie na jego terytorium. Kłopot w tym, że tylko hipopotam wie, gdzie są tego terytorium granice. Czasami jego teren może obejmować kawałek drogi. Problem rozwiązano tak, że przy jezdni pojawiają się znaki: „Uwaga – chodzące hipopotamy”. Wjechanie w hipopotama to groźny wypadek samochodowy. Zwierzę zresztą często go przeżywa – i zranione może jeszcze chcieć ukarać obcego, który wszedł na jego terytorium i zaatakował.
Kiedyś pewna Kanadyjka pojechała na safari i z ambony zobaczyła hipopotama. Takie wielkie dobroduszne zwierzę. Zdecydowała się wyjść z ambony i poklepać hipcia po zadzie. Ułamki sekund później pokonała swój rekord życia w sprincie, a reszta przerażonych turystów wciągała ją do ambony, pod którą już sapał rozjuszony zwierz.

 

PODCHODY I ODCHODY

 

O tym, jak groźna jest natura, przekonali się japońscy turyści w prywatnym Parku Lwów. Wysiedli z samochodu, bo chcieli zrobić sobie grupowe zdjęcie z leżącymi w cieniu drzew lwami. Po wycieczce został jedynie jedwabny szaliczek jednego z nich.
Lew należy do wielkiej piątki Afryki, którą podczas safari obowiązkowo każdy musi zobaczyć. Tę nazwę wymyślili pod koniec XIX wieku myśliwi polujący w Afryce na „grubego zwierza”. To nie największa, ale najbardziej niebezpieczna zwierzyna, której upolowanie wymagało wielkich umiejętności myśliwskich i wiązało się z ryzykiem utraty życia. Do wielkiej piątki zalicza się słonia, czarnego nosorożca (obecnie, z powodu wybicia ich w dużej mierze na zlecenie chińskich producentów afrodyzjaków, do listy dołączono również białego nosorożca), lwa, lamparta i bawoła.
Istnieje też mała piątka – zwierzęta, które w swych nazwach mają wielką piątkę, czyli: mrówkolew, bawolik czarnodzioby, rohatyniec boreański, żółw lamparci oraz słoniowy ryjoskoczek skalny.
Każdy amator safari ma na wyprawie swoją „biblię”. Jest to zwykle mocno zniszczona i brudna księga zawierająca opis wszystkich zwierząt, na jakie można się natknąć w danym rejonie Afryki. Ze zdjęciem, charakterystyką, rysunkiem śladu (łapy czy kopyta) oraz zdjęciem czy rysunkiem odchodów. Odchody są bardzo ważne! Kiedy je widzimy, dowiadujemy się, jakie zwierzę było w tej okolicy i kiedy. Rozpoznajesz odchody? Jesteś już prawie profesjonalnym tropicielem!
Samotne wyjazdy do buszu to chwile, które zapisują się na zawsze w pamięci. Nie tylko te groźne. To mama borsuk, przenosząca przez drogę swoje dziecko, które przez pomyłkę uznało za rodzinę stojące w okolicy zebry. To turlający się w jeziorze mały hipopotam, usypiający później na głowie mamy. To stado impali, biegnących przez sawannę w niesamowitych akrobacjach. To zaloty żyrafie, odbywające się jakby w zwolnionym tempie. To szczeniak hieny, kradnący telefon komórkowy. To zimorodek, próbujący połknąć większą od siebie rybę. Małe gnu, brykające w promieniach zachodzącego słońca. Lwica, obserwująca ze skały bawiące się lwiątka. Młody słoń, który rozrabia w wodopoju, i rodzina, która doprowadza go do porządku. Tygodniowy nosorożec, wyglądający jak dinozaur, zupełnie niepasujący do XXI wieku. I wiele innych momentów, których nawet nie uwiecznimy aparatem, bo delektujemy się niepowtarzalną chwilą.