„Mauritius został stworzony, zanim powstał Raj, i posłużył jako model jego budowy”. Te słowa Marka Twaina, pochodzące z wydanej w 1897 roku powieści „Wzdłuż równika”, zdobią etykietę rumu „Green Island”. Sącząc trunek zmieszany z mleczkiem kokosowym i świeżo wyciskanym sokiem z ananasa, przyznaję pisarzowi całkowitą rację.
Dostępny PDF
Przybyłam tu z okazji ślubu. Dla Pana Młodego, Maurytyjczyka, była to pierwsza od lat wizyta w rodzinnych stronach. Dla Panny Młodej, Polki, rzadka sposobność, by zintegrować się z nową rodziną. Dla mnie – niepowtarzalna okazja, by poznać tę wyspę od podszewki dzięki mieszkaniu i zwiedzaniu jej w towarzystwie miejscowych. Wszystkie te okoliczności dawały powody do radości. Oraz częstych toastów.
ZA TYCH, CO NA MORZU!
Leżący w południowo-zachodniej części Oceanu Indyjskiego, ok. 900 km na wschód od Madagaskaru, Mauritius do czasów jego odkrycia przez Portugalczyków w XVI w. pozostawał niezamieszkany. Na początku służył jako przystanek w drodze do Indii, dając schronienie rozbitkom i uszkodzonym statkom spychanym w te okolice przez nieprzyjazne cyklony. Podobno zainspirowało to Daniela Defoe do napisania historii o Robinsonie Crusoe. Pod koniec XVII w. obecną stolicę, Port Louis, nazywano gniazdem piratów – trafiały tu liczne zdobyczne statki, z których łupy sprzedawano przybyszom zawijającym na wyspę.
Kolejne epoki kolonializmu – holenderskiego, francuskiego i brytyjskiego – oraz transporty niewolników i imigrantów z Madagaskaru, Indii i Chin sprawiły, że Mauritius znalazł się pod wpływem kultur Europy, Afryki i Azji. Ta etniczna i obyczajowa mieszanka widoczna jest na każdym kroku, nadając wyspie niepowtarzalny charakter.
W odróżnieniu od odkrywców i kolonizatorów, przybyłam tu samolotem. Na lotnisku wdycham ciepłe, wilgotne powietrze, pachnące ziemią, oceanem i bujną roślinnością rozlewającą się po wyspie. W moim paszporcie ląduje w formie pieczątki stwór dodo, legendarny nielot, którego nazwa pochodzi od holenderskiego określenia oznaczającego „okrągły tyłek”. Dodo przetrwał tylko na rycinach i w relacjach spisanych przez dawnych podróżników. Ptak wyginął w XVII w. z powodu sprowadzonych na wyspę świń oraz szczurów, które wyjadały składane przez niego jaja. Choć dodo jest martwy, pamięć o nim wciąż żyje i napędza pamiątkarski interes.
BĘDZIE RODZINA
Kobieca integracja przy okazji egzotycznego ślubu. Od lewej: Polki – mama i córka oraz Mauretyjki – mama i ciocia Pana Młodego.
OPIEKUŃCZA RAFA
Mauritius ma turkusowe laguny, białe plaże i bujną roślinność. Otoczony jest pierścieniem rafy koralowej, dzięki której korzystanie z kąpieli jest bezpieczne. Chroni ona przybrzeżne wody przed wysokimi falami i drapieżnikami.
TANI KURORT FLIC EN FLAC
Mauritius to szeroki pas białych plaż, łagodnie ścierających się z turkusowymi wodami oceanu. Bezkres wybrzeża oswajają malownicze zielone wzgórza i palmowe zagajniki, tworzące kameralne zakątki, w których można się schronić. Wyspa otoczona jest niemal nieprzerwanym pierścieniem rafy koralowej, który dostarcza wspaniałych podwodnych widoków i chroni przybrzeżne wody przed morskimi drapieżnikami. To dzięki rafie powstały tutejsze rajskie laguny, wymarzone do nurkowania i leniwego dryfowania na materacu.
Z miejscowych kurortów o dźwięcznie brzmiących francuskich nazwach, będących pamiątką po czasach kolonialnych, wybieramy Flic en Flac. Na szczęście „kurort” to w tym przypadku nazwa umowna. Na ziemi w kolorze ochry, zajmowanej dawniej przez plantacje trzciny cukrowej, powstała niewielka miejscowość, popularna zarówno wśród turystów, jak i tubylców. Jest tu przyjemny, choć nieco dziurawy bulwar z barami i sklepikami oraz kilka luksusowych hoteli ukrytych wśród palm.
W „ekonomicznej” części Flic en Flac można wynająć przytulne mieszkanko. Zamiast drogich restauracji mamy do dyspozycji stragany, z których przynosimy świeże owoce, skorupiaki, ryby i lokalne przysmaki. Przy odrobinie fantazji i kulinarnej pomocy miejscowego konsultanta stół zastawiony curry z suszonej ryby, krewetkami w cieście, tuńczykiem z grilla, ryżem z warzywami i deserem z guawy w niczym nie ustępuje temu hotelowemu.
STWORY Z MASKARENÓW
Archipelag Maskarenów, do którego należy Mauritius, powstał w wyniku działalności wulkanicznej. Obecna postać wyspy to krater z poszarpanymi krawędziami, które tworzą malownicze, stożkowate wzgórza zatopione w tropikalnym gąszczu. Spod aromatycznego zielonego kobierca wystają trójkątne skalne czubki.
Na czas zwiedzania wyspy rodzina Pana Młodego zorganizowała sympatyczny, choć nieco rozklekotany van. Każdy postój to kilka minut wysiadania i ponownego układania się warstwami w środku. Nie szkodzi. Najważniejsze, aby być razem. Ruszamy w głąb lądu. W ciepłej mżawce suniemy po parującym asfalcie, raz po raz dając nura w falujące pola wszechobecnej trzciny cukrowej.
Na wyspie znajduje się kilka parków pełnych egzotycznej fauny i flory. Park Casela, położony 5 km od Flic en Flac, posiada hodowlę ok. 150 gatunków ptaków. Można się tu wybrać na samochodowe mini-safari, spacer w towarzystwie dzikich kotów lub przechadzkę po linowych mostach zawieszonych nad kanionami.
Atrakcją La Vanille Crocodile Park na południu wyspy są tutejsze krokodyle oraz hodowla żółwi olbrzymich, których karapaks (pancerz) osiąga 150 cm długości, ich waga dochodzi do 360 kg, a długość życia przekracza nawet 250 lat. Występowały one na Maskarenach naturalnie, ale niemal wyginęły za sprawą żeglarzy, traktujących je jak żywe konserwy. Na żółwiach wolno przysiąść, pozując do zdjęcia. Zdarza się wtedy, że zwierzę niespodziewanie rusza z kopyta razem ze zdumionym pasażerem, na którym żółwia siła zawsze robi wrażenie.
HEJ, MASKARENY
Nie tylko miękki piasek i płaskie plaże, ale także twarde skały i ostre klify... Cały Archipelag Maskarenów zaskakuje różnorodnym krajobrazem.
NA POCZĄTKU BYŁ WULKAN
Wyspa narodziła się w wyniku jego erupcji. Na zdjęciu, najwyższy (83 m n.p.m.) wodospad na rzece St. Denis, wpadający do głębokiego krateru. Z prawej, w głębi, jeden z charakterystycznych stożków powulkanicznych.
WSZYSTKIE ODCIENIE RUMU
W południowej części wyspy znajduje się region Chamarel słynący z najwyższego na Mauritiusie wodospadu (83 m), powstałego na rzece St. Denis, spływającej do głębokiego krateru. Niedaleko stąd można podziwiać intrygujące zjawisko geologiczne – ziemię w siedmiu barwach – powstałe w wyniku nierównomiernego stygnięcia wulkanicznej lawy. Pamiątką z tego miejsca są słoiczki wypełnione różnokolorowymi warstwami piasku, które można ze sobą wymieszać poprzez wstrząsanie. Jeśli jednak wieczorem odstawimy pojemniczek na półkę, rano kolory w tajemniczy sposób znowu będą rozdzielone…
Warto odwiedzić pobliską Rhumerie de Chamarel, gdzie można dowiedzieć się wszystkiego o produkcji rumu. Trunek może mieć od 37 do 80 proc. mocy, a odcieni posiadać więcej niż okoliczna ziemia. Jest rum biały, klarowny lub ciemny, zawiesisty, długo leżakowany w dębowych beczkach. Jest rum złoty, jak piasek tutejszych plaż, i ostry, zaprawiony pikantnymi przyprawami overproof. Może być też aromatyzowany wszystkimi dobrodziejstwami Mauritiusa: kokosem, wanilią, kawą, mandarynką oraz tajemniczo brzmiącym „afrodyzjakiem”. Po degustacji drzemka w cieniu szumiących palm staje się słodką koniecznością.
PŁYWANIE I FRUWANIE
Garściami czerpiemy z uroków wody i słońca. Z pomocą licznych wujków i kuzynów Pana Młodego wynajmujemy katamaran i od rana do późnego popołudnia snujemy się niespiesznie między plażą, rafą i niezamieszkanymi wysepkami. Leniwie unosimy się na powierzchni wody, obserwując misterne rozety koralowców, przemykające pod nami pasiaste rybki i wijące się między kamieniami nakrapiane węże. Zdarza się, że tuż obok przemknie stado białobrzuchych delfinów.
Na bezludnych wyspach, których u wybrzeży Mauritiusa jest sporo, urządzamy pikniki. Po godzinach spędzonych na morskich i słonecznych kąpielach własnoręcznie złowione ryby przyrządzone na ognisku smakują niebiańsko. Na deser są pieczone banany i soczysty, szczypiący w język ananas. Pan Młody kilkoma ruchami patyka wykopuje kraby z ich norek na plaży. Na zupę trzeba by jednak takich sporo, więc dajemy spokój i wypuszczamy zaniepokojone stwory.
Najsłynniejszą z licznych wysepek u wybrzeży Mauritiusa jest Île aux Cerfs. Mieszczą się na niej knajpki, kawiarnie, sklepiki z rękodziełem, pole golfowe i park żółwi. Spośród dostępnych tam atrakcji wybieramy parasailing – lot ze spadochronem ciągniętym przez motorówkę. Ruch jest spory, co kilka minut wzbijają się kolorowe parasole. Fruwać każdy może, nie przeszkadzają w tym nawet łopoczące na wietrze hidżaby niektórych klientek. Z lotu ptaka przybrzeżne wody mienią się różnymi odcieniami turkusu i błękitu, a słońce jest na wyciągnięcie ręki.
AD RUM
Etykieta rumu Green Island cytuje Marka Twaina, zachwycającego się urodą zielonego Mauritiusa.
HOLUJEMY WYSPĘ
„Pływająca” Crystal Island to jedna z wielu bezludnych wysepek, które przycupnęły w otaczających wodach.
PERŁY OCEANU
Mali Kreole z Mauritiusa. Pośród Oceanu Indyjskiego żyje, kształtowana przez wieki, rasa ładnych ludzi – czarujących oliwkową skórą, burzą ciemnych loków i perłowym uśmiechem.
WEEKENDY W GRAJDOŁKU
Mauritius zamieszkują głównie Hindusi, Pakistańczycy i Kreole. Miejscowi słyną z życzliwości i łagodności. Na każdym kroku otaczają mnie uśmiechy: niewymuszone, naturalne i olśniewająco białe. W połączeniu z mleczno- czekoladową skórą i kolorowymi jak ptasie pióra strojami stanowią balsam dla duszy.
W sobotę i niedzielę Flic en Flac przechodzi przemianę. Plażę oraz dzielący ją od drogi pas drzew zapełniają dziesiątki namiotów i rodzinnych grajdołków. Koce, plastikowe krzesełka, rozkładane stoliki, tobołki, wałówki, zabawki. Dla mieszkańców Port Louis i miejscowości w głębi wyspy to pora na weekend za miastem. Od rana do wieczora nad brzegiem oceanu unosi się gwar rozmów i zapach posiłków przygotowywanych nad ogniskiem. Całe rodziny odziane w kolorowe stroje kąpielowe, wśród okrzyków radości, pluskają się w lazurowych wodach. Ciekawe, że wszyscy zgodnie trzymają się blisko brzegu. Bo tutejsi wyspiarze, o dziwo, niezbyt dobrze pływają…
Nocą niebo nad oceanem jest rozgwieżdżone. Krzyż Południa pyszni się na tle ciemnej otchłani. Wybrzeże tętni życiem, rozmowami i muzyką. W niektórych restauracjach można trafić na pokaz segi, tradycyjnego tańca wywodzącego się od afrykańskich niewolników. Po całym tygodniu ciężkiej pracy na plantacjach gromadzili się oni przy ognisku, żeby napić się rumu, śpiewać i tańczyć, przygrywając sobie na instrumentach sporządzonych z tego, co akurat było pod ręką: garnków, koźlej skóry, nasion. Sega jest rytmiczna i bardzo zmysłowa, a słowa towarzyszących jej piosenek nie pozostawiają złudzeń, co taniec ten ma obrazować.
Przyjezdni z miasta przed swoimi namiotami rozluźniają się po pracy, a tańce i śpiewy w ich wydaniu niewiele mają wspólnego z ugrzecznionymi pokazami w tutejszych knajpkach. Bębny i klaskanie są donośniejsze, a śpiew przypomina godowe pohukiwania. W ciemnościach żarzą się węgle, tlą kadzidełka i lśnią białka oczu.
Następnego dnia, żegnając się z morzem przed wyjazdem na lotnisko, znajdujemy na plaży pozostałości nocnej zabawy kończącej weekend. Ślady po paleniskach, łódeczki z liści bananowca wypełnione kwiatami i kokosy przemalowane na kolorowe główki. Fale turlają je i porywają gdzieś w głąb oceanu.