Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2014-09-01

Artykuł opublikowany w numerze 09.2014 na stronie nr. 48.

Tekst i zdjęcia: Jan Ignacy Czempiński, Zdjęcia: Dariusz Małkowski,

Paleta Pana Boga


Wyjątkowa przyroda tej wyspy przyprawia o zawrót głowy. Polacy, przyzwyczajeni do horyzontu zamkniętego lasami czy wzgórzami, mogą być oszołomieni nadmiarem wrażeń. Wśród licznych tras przecinających islandzkie pustkowia szczególnego polecenia wart jest szlak turystyczny Laugavegur.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Islandia może pochwalić się tylko jedną długą drogą o asfaltowej nawierzchni. Jest nią Ring Road, opasujący wyspę ponadtysiąckilometrowym pierścieniem, bez którego funkcjonowanie tego kraju byłoby niemożliwe. Droga ta, wraz z nielicznymi i krótkimi odgałęzieniami, łączy ze sobą wszystkie miejscowości leżące w wąskim, zamieszkanym pasie wybrzeża. Nic nie zmusi człowieka do zasiedlenia tutejszego interioru. Jęzory zastygłej lawy, poszarpane wiatrem górskie szczyty, bajora cuchnące siarkowymi wyziewami i żwirowe płaskie pustkowia wypełniają tysiące kilometrów kwadratowych niegościnnej krainy. Ale właśnie to stanowi o jej wyjątkowym i pociągającym pięknie.
Zamiast świerkowych lasów, dębowych czy bukowych puszcz napotyka się pustkę, mech i karłowate brzozy. Zamiast pogórza przechodzącego w wyższe grzbiety – pionowe ściany wyrastające z morza, często zasłonięte nisko wiszącymi chmurami. Te urwiska ciągną się kilometrami i nie sposób odmówić im piękna. Czerń skał, głęboka zieleń traw i mchu, obleczonych w perłowe naszyjniki strumieni i wodospadów, rozkochają w sobie najbardziej nieczułą duszę.

 

W PLENERY NA WEEKEND

Dziewicze górskie doliny: Landmannalaugar (po lewej) i Thórsmörk. Mimo że położone dość daleko od stolicy, są popularnymi miejscami weekendowych wypadów mieszkańców Reykjaviku.

UWAGA, CZŁOWIEK!

Surowa i dzika przyroda wyspy kusi amatorów samotnych wędrówek – na obszarze równym jednej trzeciej powierzchni Polski mieszka zaledwie 320 tysięcy ludzi.

 

U WRÓT PUSTKI

 

Pięćdziesiąt cztery kilometry szlaku Laugavegur łączą Thórsmörk i Landmannalaugar – dwa dziewicze fragmenty górskich dolin. Na wspomnianym odcinku poprzestaje większość wędrowców. Warto jednak wydłużyć trasę na południe, aż do Skógar i wodospadu zrzucającego wody rzeki Skogi 300 metrów od Ring Roadu. Ten odcinek jest jednym z najbardziej malowniczych, jakie przyjdzie nam oglądać podczas marszu.
Skógafoss uchodzi za jeden z najpiękniejszych wodospadów na Islandii. Rzeka Skoga kończy tutaj niespokojną górską podróż rozpoczętą poniżej przełęczy Fimmvörduháls, by po spadku z sześćdziesięciu metrów leniwie pokonać ostatnie kilka kilometrów pozostałych do Oceanu Atlantyckiego. Ścieżka, biorąca swój początek przy tarasie widokowym koło wodospadu, długo będzie podążać w górę jej biegu, jak gdyby chcąc sprawdzić, co mogło tak wzburzyć jej wody. Na rozwiązanie zagadki nie trzeba długo czekać: początkowy odcinek trasy Skógar – Thórsmörk bywa również nazywany „szlakiem dwudziestu trzech wodospadów”. Jak dobry film grozy, rozpoczyna się trzęsącym ziemią wodospadem Skógafoss, aby potem pobudzać zmysły coraz mocniej.
Szlak, minąwszy mostek nad Skogą, niestrudzenie pnie się w górę, stopniowo strząsając z siebie ostatnie skrawki zieleni. Ich miejsce zajmują kamienie, żwir i płaty wieloletniego śniegu. Tutaj, na szarym niegościnnym pustkowiu rozciągającym się aż do przełęczy, postawiono skromne chatki prowadzone przez Islandzkie Towarzystwo Turystyczne (FI) – rozsądne miejsce na nocleg w przypadku nagłego załamania pogody, o co na Islandii nietrudno.
Przełęcz Fimmvörduháls jest wąziutkim przesmykiem między lodowcami Eyjafjallajökull i Mýrdalsjökull. Erupcja wulkanu drzemiącego pod pierwszym z nich była przyczyną problemów z komunikacją lotniczą nad Europą w 2010 roku. Jeden z kraterów znajdował się zresztą tuż obok szlaku, a jęzor wypływającej z niego lawy pokrył jego fragment, wymuszając ponowne wyznaczenie trasy. W niektórych miejscach powierzchnia ziemi jest wciąż rozgrzana. Stając w wąskim przesmyku, w kleszczach dwóch lodowych gigantów, nie sposób nie odczuć, że wkracza się do zaginionego świata.
Po kilku godzinach mozolnej wspinaczki dociera się do granicy oddzielającej zamieszkaną, cywilizowaną część wyspy od pustej i tajemniczej. Takie myśli towarzyszą wędrowcowi, kiedy postawi pierwszy krok na ścieżkach wiodących do słynnej wśród Islandczyków doliny Thórsmörk. Tutaj, w krainie kwitnącej zielenią podlewaną setkami strumieni zasilanych przez lodowe giganty, zaczyna się główny odcinek szlaku Laugavegur. Tutaj też znajdują się kolejne chaty Islandzkiego Towarzystwa Turystycznego. Niestety, nie można już liczyć na darmowy nocleg, a kto chce spędzić noc pod dachem, powinien wcześniej zgłosić Towarzystwu swoje zamiary, bo chętnych nie brakuje.

 

ZIMNA WYSPA JAK WULKAN GORĄCA

Klimatycznie chłodna Islandia to najmłodszy pod względem geologicznym obszar Europy – dlatego pełen jest gejzerów, wulkanów (jest ich ponad 140) i gorącej ziemi.

ZIELONA GÓRA NA KSIĘŻYCU

Widok tuż za bazą turystyczną Emstrur jest zupełnie księżycowy. Widać nawet ślady kosmiczego łazika. Tylko skąd ten zielony stożek?

ICE-LAND

Na najwyżej położonych odcinkach Laugavegur śnieg i lód leżą przez cały rok.

 

LODOWCE DRESZCZOWCE

 

Opuszczając Thórsmörk, mija się drogowskaz z napisem „Landmannalaugar 50 km”. Za chwilę zacznie się kręta ścieżka wśród skał i zarośli. Przez kolejne dni marszu towarzyszyć jej będą bezludne pustkowia, położone coraz bliżej wnętrza Islandii. Pierwsze kilka kilometrów prowadzi jednak laskiem karłowatych brzózek, porastającym zbocza Thórsmörk i okolicę. Warto nasycić oczy zielenią i dobrze zapamiętać zapach kwiatów opuszczanej doliny.
Wkrótce dociera się do brodu na rzece Thröngá, za którym ukaże się prawdziwe oblicze dzikiej wyspy. Ścieżka stopniowo zbliża się do głębokiego wąwozu. Jego dna jeszcze nie widać, ale już słychać, że coś tam kipi i wściekle wre. Trasa nieubłaganie biegnie ku krawędzi wąwozu i w końcu można zobaczyć, co wypełnia okolicę potwornym hałasem. W dole, w kłębach pary i kropel, spienione fale rzeki pędzą, wciśnięte między dwie skalne ściany. Wąwóz spina kruchy śmieszny mostek… Nie sposób nie pochylić głowy przed nieskończoną siłą przyrody, stojąc pośrodku tej kładki, ze śmiercionośną kipielą pod stopami. A jest ona stopniałym cielskiem odległego o parę kilometrów Entujökull – jednego z jęzorów lodowca Mýrdalsjökull.
Ten wodny kipisz to zasługa raptem kilku słonecznych dni. Ale zdarza się przecież, że pod którymś z islandzkich lodowców budzi się wulkan i w mgnieniu oka wytapia kilometry sześcienne lodu! Masy wody muszą znaleźć wtedy ujście i z niewyobrażalną siłą wypływają spod czoła lodowca, niszcząc wszystko na swojej drodze. Zdzierają asfalt i glebę, ciskają bryłami wielkości domów i zabierają ze sobą mosty. Jadąc na wschód Ring Roadem, kilka kilometrów przed Parkiem Narodowym Skaftáfell można zobaczyć jedno z takich zniszczonych przęseł, pozostawionych na pamiątkę Jökulhlaup (wielkiej powodzi lodowcowej) z 1996 roku.
Od przeprawy przez Sydri-Emstruá niedaleko już do noclegu. Emstrur, czyli pierwsza z baz FI, położona jest w mało atrakcyjnym miejscu. Gdyby nie to, że całodniowy marsz był uświetniany nieziemskimi panoramami, można by poczuć się nabitym w butelkę. Wśród czerni i szarzyzny nad strumykiem przycupnęły drewniane chatki, otoczone ciemnymi potężnymi wzgórzami…
Zaraz po opuszczeniu bazy ścieżka wdrapuje się na niewielki pagórek i odsłania widok, który porusza każdą duszę. Czarna żwirowa pustynia ciągnie się aż po ograniczony odległymi wzgórzami horyzont. Dwie wąziutkie wstęgi – ślady samochodowych opon – przecinają ją jak blizna na dziewiczym obliczu krainy. A na środku pustkowia – pomnik postawiony niszczycielskim siłom czasu i przyrody, czyli wysoki na kilkaset metrów stożek, którego zwieńczeniem jest… fragment zielonej łąki. Wyobraźnia podpowiada, że to pozostałość pradawnych czasów, kiedy była tu rozległa równina, morze traw, strumienie, wodospady… Gdzie teraz to wszystko? Jaka siła zdarła i zniszczyła tamtą krainę?
Pustkowia ciągną się w nieskończoność i dopiero przeprawa przez bród na Bratthálskvísl jest w stanie poruszyć myśli przytłoczone księżycowym krajobrazem. Wkrótce potem ścieżka opuszcza martwe pejzaże i zaczyna pojawiać się coraz więcej zieleni, aż w końcu wkracza się do rajskiej doliny ciągnącej się aż do jeziora Álftavatn. Miejsce poszarpanych skał zajmują łagodne wzgórza. Żwir i piach znikają pod dywanem traw i mchu, a każdą dolinką ciurkają strumyczki krystalicznej wody. Wkrótce zza zbocza otwiera się widok na taflę Álftavatn i stojące na jego brzegu chatki FI, zbudowane na niewielkich palach, między którymi poprowadzono drewniane pomosty. Trudno o piękniejsze miejsce na nocleg lub odpoczynek.

 

BYŁ SOBIE LODOWIEC

Rzeka niosąca wody topniejącego lodowca wygląda niegroźnie. Kiedy jednak topnieje on gwałtownie w wyniku erupcji wulkanu, woda potrafi zniszczyć wszystko na swojej drodze.

WSZYSTKIE PORY ROKU

Z lewej wiosna, z prawej zima i jesień, a na niebie lato.

OPOWIEŚCI Z MCHU I POROSTÓW

Mchy i porosty zwyciężają. Stopniowo pokrywają one miękką i sprężystą warstwą twarde bryły zastygłej lawy. Chodzi się po nich jak po materacu, szkoda tylko, że trochę nierównym.

 

KOLOROWE CIEPŁO

 

Od Álftavatn ścieżka biegnie pod górę, zbliżając się do stromego grzbietu Jökultungur. Tam czekają nagrody. Jedną z nich jest oszałamiająca panorama okolic Álftavatn. Przy dobrej widoczności można sięgnąć wzrokiem gór oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów. Podejście wprowadza szlak na ostatni, kolorowy etap, który da się pokonać w jeden dzień. Krajobraz zmienia się całkowicie. Do wszechobecnej wcześniej zieleni dołączają wszystkie barwy tęczy, a do szumu wiatru – syk gotującej się wody i woń siarkowych wyziewów. Różnokolorowe plamy podziemnych reakcji chemicznych, absurdalna zieleń mchu i białoszare płaty wieloletniego śniegu tworzą nieprawdopodobną mozaikę. A to tylko przedsmak cudu. Po chwili marszu otwiera się bowiem widok na rozległą przestrzeń rozpostartą u stóp stoków ReykjafjÖll. Stwórca postanowił zgromadzić tu wszystkie barwy świata. Z baśniowej doliny utworzył paletę, do której będzie sięgał, kolorując inne zakątki ziemi.
Marsz przez dolinę kończy się podejściem pod SÖdull, na którego zboczu stoi chata Hrafntinnusker. Dzięki ciepłu geotermalnemu jest ogrzewana przez cały rok (nawet zimą, kiedy stoi pusta). Stąd do słynącej z gór kolorowych Landmannalaugar zostało już tylko kilka godzin. Niewielki dystans i bajeczne widoki przyciągają tutaj turystów, którzy nie mając czasu na pokonanie całego szlaku, w ciągu jednego dnia mogą bez problemu przejść w tę i z powrotem jego ostatni odcinek. Bliskość cywilizacji nie powinna jednak uśpić niczyjej czujności. Islandzka pogoda potrafi zmienić się w mgnieniu oka, o czym przypomina tablica stojąca nieopodal grzbietu, gdzie jeden z turystów zmarł latem na skutek hipotermii.
Od Hrafntinnusker schodzi się powoli w dół. Ten fragment bywa zasnuty nisko wiszącymi chmurami, które utrudniają znalezienie kolejnych tyczek wyznaczających przebieg ścieżki. Na początku tego odcinka fantastyczne kolory gdzieś znikają, ale to tylko przerwa na nabranie oddechu przed kolejną porcją cudów, bo niezwykłe barwy skał i siarkowych wykwitów powracają.

 

 

PIEKIELNIE CIEKAWIE

 

W końcu dociera się do miejsca, gdzie Laugavegur łączy się z siatką tras spacerowych rozrzuconą po kolorowych pagórkach na południe od Landmannalaugar. To miejsce, zwane Stórihver, jest jedną z wizytówek całego szlaku. Wśród zatrutych, pozbawionych roślinności wzgórz, w kłębach gryzącego dymu spowijającego okolicę widać niewielkie błękitne oczko wodne, które swoim urokiem kusi łatwowiernego przechodnia. Biada temu, kto zamoczy stopę w jego wodzie! Trudno to dostrzec, ale jeziorko niemal wrze. Ze zdradliwego zbiornika wypływa strumyk wrzątku o jaskrawozielonym dnie, które jest dowodem na obecność siarkowej trucizny. Naokoło powierzchnia ziemi pozapadała się, a z powstałych otworów bucha siarkowodór i wrzące błoto. Cała okolica syczy, paruje i kaszle, brak tu tylko diabła z widłami.
Niedaleko już do końca wyprawy. Kilka kilometrów, parę górskich grzbietów, i oto za siedmioma górami, za siedmioma chmurami (śmierdzącego dymu) widać upragnione Landmannalaugar. Trzeba jeszcze tylko przedrzeć się przez ogromny jęzor zastygłej lawy Laugahraun. Kilkanaście minut marszu wśród labiryntu powykręcanych czarnych skał jest, niestety, pożegnaniem z dziwami i cudami szlaku Laugavegur.
W Landmannalaugar – tłum turystów, gwar, hałas i krzyki dokuczające odzwyczajonym zmysłom. W basenikach przy geotermalnym źródle tłok. Tak samo w kuchni na polu biwakowym i przy stołach. Chce się stąd uciekać. Wrócić do dziczy, znów poczuć tę pustkę, urzekającą i chwytającą za serce.