Zerknąwszy na mapę, statystyki oraz Wikipedię, sądziłem, iż wpadnę tam na dwa lub trzy dni i wrócę do Gwatemali penetrować dalej wszechświat Majów. Ale się przeciągnęło. Bo choć w Belize na niewielkiej przestrzeni żyje niewielu ludzi, to jego różnorodnością można by obdzielić cały kontynent.
Dostępny PDF
Powierzchnia tego małego kraju należącego do brytyjskiej Wspólnoty Narodów porównywalna może być z zachodniopomorskim, a liczba ludności (327 tysięcy) ze Szczecinem. Po kilku godzinach jazdy z dobrze poukładanych belizeńskich „Niemiec”, z centrum kraju, przejeżdża się na południe do Dangrigi, czyli w sam środek „czarnej Afryki”. Zachodni dystrykt, Cayo, to z kolei mała Anglia, a w niej bogaci Amerykanie niewystawiający nosów ze swych eleganckich willi. Na północnym wschodzie, w błocie i komarach, mieszkają Majowie Kekczi, zaś w Punta Gorda karaibscy Garifuni, sąsiadujący z Mennonitami. A na to wszystko z kanciastej monety spogląda głowa państwa, czyli królowa Elżbieta II.
JĘZYK HISZPAŃSKI, TRAWNIKI ANGIELSKIE
Granica Belize z gwatemalskim regionem Peten ciągnie się ponad 200 km i jest prosta jak od linijki. Droga z Flores, stolicy Petenu, do Belize, początkowo przyjemna, bliżej granicy zamienia się w szeroki, błotnisto-kamienisty trakt, którym ciągną miniaturowe busy oraz motory, a także… mój rower. Zaraz za poboczem mur gęstej puszczy, poprzetykanej stojącymi w błocie ludźmi oraz ich chatami. Nieczęsto tu zdarzają się wydarte ekspansywnym lasom pola czy papajowe gaje. Jest ciasno, biednie i mokro. Ale w przeciwieństwie do północnego Petenu mają tu prąd. Brnę więc przez tę gęstwinę drzew, błota i mgły. A że geograficznie za tą arbitralną, prostą granicą niewiele może się zmienić, to i na nic nie liczę. Ale przychodzi zmiana…
Jej preludium odczuwalne jest już na granicy. Zaraz po drugiej stronie poważnie wypytują o plany, ilość potrzebnych dni w stosunku do ilości posiadanych pieniędzy. – 30 dolarów? – kontrolerka patrzy na mnie z niedowierzaniem. – Karen, gość ma tylko 30 dolarów! – woła koleżankę, z mieszaniną zdziwienia i chęcią błyskawicznej deportacji w głosie. – I jedziesz do Belize City samochodem, wiesz, ile to kosztuje… – Nie, rowerem – przerywam. – Acha… – patrzy na mnie jak na dobrego wariata i wbija pieczątkę.
Przez całą drogę od granicy do Belmopanu mam tak zwany opad szczęki. Po pierwsze: przestrzeń! Dżungli wycięto dość sporo, a w jej miejscu ciągną się uprawne pola, sady i pastwiska. Wielkie, ceglane domy grodzone są eleganckimi, białymi płotami. Znalazłem się w miejscu, gdzie przystanki autobusowe wyglądają lepiej niż budynki mieszkalne w dopiero co opuszczonej Gwatemali. Ba, w miejscu, gdzie w ogóle są przystanki autobusowe! I te trawniki… Przebywszy niewielki dystans, wjechałem do czegoś w rodzaju kopii Wielkiej Brytanii, z tą tylko różnicą, że jest tu o 20 stopni cieplej. Ale gdy rozmawiam z ludźmi, zmienia się niewiele, bo dalej używamy hiszpańskiego – połowa ludności Belize mówi w tym języku, choć w szkołach panuje angielski.
WITACZ WITA WAS
Wjazd do portowego miasteczka Punta Gorda, stolicy dystryktu Toledo na południu kraju.
WYJŚCIE NA PROSTĄ
Błotnista gwatemalska puszcza jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zamieniła się w trawiaste i często strzyżone pobocza niezłej belizeńskiej drogi.
PODWYŻSZONY STANDARD
Klimatyzowany, choć typowy karaibski dom na palach.
COŚ Z HARLEMU, COŚ Z BONDA
Do Belize City (70 tysięcy mieszkańców) jeździ się tylko wtedy, gdy to konieczne. Problemem tego miejsca są bowiem Murzyni. Nie wszyscy oczywiście. Ale jak już ktoś obsiada krawężniki, schodki i werandy w tych swoich bejsbolówkach, złotych łańcuchach i koszykarskich koszulkach, łypiąc złowrogo na przechodniów, to nie są to ani Latynosi, ani Majowie czy biali – tylko czarnoskórzy. Sheida, która mieszka w Belize City od sześciu lat, obrabowana została już trzy razy, w tym dwa razy, mając przystawiony pistolet do skroni. I choć byłem już w niejednym kraju, to właśnie tutaj po raz pierwszy czułem się niepewnie i dlatego dość szybko ruszyłem dalej, na północ.
Rodzinę Chan (wcale nie Chińczycy, tylko Majowie Kekczi) poznaję w Santa Martha, w połowie drogi między Belize City a Orange Walk. Alberto, Sandro i Eduardo pracują głównie przy ścinaniu trzciny cukrowej: ręcznie, za pomocą maczety. Wiele z tego nie ma, ale w sezonie wystarcza na niezłe jedzenie i nie najgorszy byt. Ernesto chciał się uczyć na organistę, ale rodziny nie było na to stać. Kupił więc plastikowy flet i czasem grywa na nim w kościele. Ponieważ dzień mojego przyjazdu pokrył się z wypłatą ostatniej transzy za zeszłoroczne żniwa, była buteleczka rumu i niezły nastrój, a do jedzenia kukurydza z fasolą w różnych kombinacjach, nawet w formie puddingu. Do Chanów zawitałem z prośbą o możliwość rozbicia namiotu koło domu, a skończyło się na hamaku na werandzie, kolacji, śniadaniu i zaproszeniu na urodziny następnego dnia.
Całkiem odwrotnie było w mennonickim Blue Creek. Pieniędzy, co widać, mają tam dosyć – na białe domki, strzyżone trawniki i równy asfalt, natomiast kontakt z ludźmi żaden. Minęło mnie tylko kilka wypucowanych pick-upów i dodge’ów. Za Blue Creek jedyną drogą w regionie próbuję przebić się do centrum Belize, czyli do Belmopanu. Okazuje się jednak, że ta jedyna droga jest… prywatna. W tym malutkim kraju teren o długości 80 km, wraz z drogą, należy do trzech właścicieli! Ich gigantyczne posesje zaopatrzone są we własne granice ze szlabanami i uzbrojonymi strażnikami, a pozwolenie na zarejestrowany przejazd wymaga wcześniejszych uzgodnień. Dzięki temu, że jechałem rowerem (no i korzystając też z uprzejmości strażników), udało mi się przejechać. Ale kierowca samochodu podążający z północnego dystryktu Orange Walk do zachodniego Cayo musi jechać okrężnie przez Belize City na wybrzeżu, czyli przez wschód kraju.
Z trzech terenów prywatnych uwagę przyciąga drugi: Gallon Jug. Po długich kilometrach przez gęstą puszczę wjeżdża się nagle między idyllicznie zielone pastwiska z pagórkami jak w Nowej Zelandii, wszystkie ogrodzone białymi płotkami. W środku kilka domów, czyli właśnie prywatna wioska Gallon Jug. Na pastwiskach dorodne krowy, a wzdłuż drogi hasające jelonki, niektóre już oswojone, bo nie uciekają przed byle rowerzystą. To zdaje się w takich miejscach w filmach z Jamesem Bondem mieszka szalony naukowiec / polityk / szef mafii (wariant do wyboru) i obmyśla plany przejęcia władzy nad światem, więżąc przy tym uroczą niewiastę.
Za tymi atrakcjami miasteczko Spanish Lookout, gdzie mieszkają Mennonici, trzeba dodać – postępowi, bo używają tu wszelkich dobrodziejstw techniki (ortodoksyjni wszak dalej jeżdżą powozami konnymi). Spanish Lookout jawi się jako wyspa dobrobytu i postępu technologicznego. W całym regionie, wliczając w to gwatemalski Peten i kawał południowego Meksyku, nie widziałem salonów Volkswagena, fabryki kanadyjskich domów, silosów na zboże i tak idealnego asfaltu. A ludność jest tak biała, jakby przywędrowała tu z Niemiec w zeszłym tygodniu.
BLUES NA PUSTEJ PLAŻY
Tego dnia przypadało akurat święto Garifunów, więc popędziłem do Dangrigi, miasteczka zamieszkanego głównie przez nich. Wylądowałem w kotłowisku chyboczącym się w takt muzyki. Ze sceny schodził właśnie zespół młodzieżowy, odziany w kostiumy z muszelek, kostek, piór i masek. Teraz występ miała dać znana tutaj wokalistka, z zespołem bębniarzy, saksofonem, gitarą i basem. Koncert zaczął się od pogaduch z publicznością, następnie bębniarze zainicjowali prosty rytm, potem nieśmiało zasyczał saksofon i w końcu wokalistka, współpracując z chórem, rozkręciła transowy śpiew. Rytm wzmacniał się i wszystko stawało się piękną improwizacją, w której czuć było pradawne korzenie bluesa. Kiedy zmęczony całym dniem pedałowania po dwudziestu minutach poszedłem na plażę rozłożyć namiot, ze sceny dudnił ten sam utwór, przechodzący niekończące się modyfikacje.
Południe Belize to pustkowie i, mimo że kraj to niewielki, jest tu wystarczająco dużo miejsca, aby jadąc kilkanaście czy nawet więcej kilometrów, widzieć jedynie drzewa objęte rezerwatem. Przestrzeni jest dość, pieniędzy gdzieniegdzie również. Przyciąga to sąsiadów: jak komuś nie uda się wyemigrować do Stanów, jedzie do Belize. Zarobki trochę mniejsze niż w USA, ale wjechać łatwiej. Cała Ameryka Środkowa tu jeździ, nawet ci z bogatej Kostaryki.
Pustkowie poprzetykane jest nielicznymi osadami. Z gęstej puszczy wystają strzechy chat Majów, jak w okolicach Deep River, przy której Indianki piorą, myją się i plotkują. W odróżnieniu od Majów z północy nie mówią po hiszpańsku – tylko w swoim kekczi. Rozstawiłem namiot obok małego katolickiego kościółka, gdzie było trochę trawy niezajętej puszczą, a nawet betonowy podest z daszkiem. Z całej wioski zleciały się zaraz dzieciaki, bardzo zainteresowane, szczególnie namiotem. Ich rodzice pracują przeważnie na farmach. Noc była spokojna, a rano to samo: zlecieli się znów w komplecie na opowieści, jak to w Polsce zimno i że nie ma jaguarów. I grzechotników też nie? I bananów? – To co wy tam macie? – Jabłka – odpowiadam.
TYSIĄC LAT SAMOTNOŚCI
Altun Ha – pozostałości starożytnego miasta niedaleko Belize City. Istniało do końca epoki Majów, ok. 900 roku naszej ery. Opuszczone na wieki, odkryte zostało dopiero w 1963 roku.
WESOŁE MIASTECZKO
W Święto Garifunów, czyli Czarnych Karaibów, bawi się cała Dangriga!
KUMPLE ZNAD DEEP RIVER
Autor z grupką dzieci Majów przy wejściu do katolickiego kościółka.
RYBKA U GARIFUNKI
Ostatni przystanek to Punta Gorda, znów nieduże miasteczko (nawet stolica dystryktu), z filigranowym portem granicznym. Bierze się tam motorówkę do Puerto Barrios w Gwatemali, bo dróg lądowych przez granicę brak (podobno pierwsza taka jest na ukończeniu). Do PG, jak mówi się w Belize, warto jechać nawet wtedy, gdy nie wybieramy się za granicę. Urzeka tutejszy leniwy klimat. Uliczka idąca wzdłuż morza oferuje zarówno elegantsze, skierowane do turystów restauracje, jak i lokalny targ rybny oraz rząd kramików z jedzeniem.
Pożywiam się w jednym z nich za 5 dolarów belizeńskich, czyli dokładnie 2,5 dolara amerykańskiego. Dzień gorący, ruch mizerny, więc kucharka, Garifunka, zaprasza aż do środka swego mikroskopijnego lokalu. Jest kurczak, wołowina i ryba, co sobie życzę? Rybę, oczywiście – skoro już jestem nad morzem. Kobieta otwiera zamrażarkę, wyjmuje niebieskie wiadro i stawia przede mną: – Wybierz sobie coś. Chwytam wielkie dzwonko niewiadomego gatunku, które za chwilę skwierczy na patelni. Ona z Garifunów, więc podkreślam, że byłem dopiero co w Dangridze. – Taaak? To wspaniale, a jadłeś bananowe placki? – No nie… – A to nic nie szkodzi, bo mi zostało jeszcze dużo, musisz spróbować, ja ci dołożę do tej ryby! Otwiera lodówkę i już zaraz wędruje na patelnię masa z tartych, zielonych bananów, do złudzenia przypominająca tę na placki ziemniaczane. Smakuje zresztą podobnie.
Namiot rozbijam na boisku przed miasteczkiem. Rano przybywają tu trzej adepci zdrowego stylu życia, odbywający poranne biegi i skłony. Silne słońce budzi mnie wcześnie rano, a że łódź do Gwatemali odpływa dopiero o dziewiątej, więc zdążę jeszcze popływać w morzu.
W portowym biurze migracyjnym, ogrodzonym wysokim płotem, tak by nikt niepowołany nie wydostał się poza granice Belize, znudzona życiem kontrolerka bierze ode mnie 37,50 belizeńskich dolarów opłaty wyjazdowej. W niewielkiej motorówce mieścimy się: ja z rowerem, elegancki Anglik z równie eleganckim zestawem walizek oraz swoją azjatycką przyjaciółką, a do tego sześciu lokalsów, worki cukru i dwie przenośne lodówki, z których handluje się napojami czy lodami. Dwa potężne silniki szybko oddalają nas od brzegu i za pół godziny jesteśmy w Gwatemali. Na pomoście czeka już tłumek oferujący taksówkę lub banany w czekoladzie. Słychać śmiechy, czuć zapach smażonego kurczaka. Powrót do zwykłej Ameryki Środkowej.