Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2011-04-01

Artykuł opublikowany w numerze 04.2011 na stronie nr. 42.

Tekst i zdjęcia: Mirosław Osip-Pokrywka,

Pasja wciąż na nowo


Kilkunastu rosłych mężczyzn podnosi z wysiłkiem masywny drewniany krzyż, na którym wcześniej rozpięli człowieka. Na obnażonym torsie ukrzyżowanego widać ślady po biczowaniu. W przebitych stopach i dłoniach tkwią olbrzymie gwoździe.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

DLACZEGO?

Głębokie przeżycie, religijny ferwor, mołojecka żądza sławy, czy… spektakl dla turystów?

KAŻDEMU SWÓJ KRZYŻ

Wśród pokutników nie brak kobiet, uginających się pod brzemieniem krzyża.

 

Na śniadej twarzy mężczyzny, pod opadającymi na nią mokrymi włosami, rysuje się grymas bólu. Zgromadzony wokół krzyża tłum gapiów wiwatuje. Taką scenę, niczym wyjętą z filmu Pasja Mela Gibsona, można na żywo zobaczyć co roku na wyspie Luzon w północnej części Filipin.
Ten kraj Dalekiego Wschodu rozciąga się na archipelagu liczącym ponad 7 tysięcy wysp. Atrakcji przyrodniczo-turystycznych jest tu tyle, że starczy na kilkumiesięczny pobyt. Najpopularniejsze miejsca wycieczek po archipelagu to: tarasy ryżowe w Banaue, symetryczny wulkan Mt Mayon, czekoladowe wzgórza na Boholu, dzika wyspa Palawan i jeszcze wiele, wiele innych. Jednak turystyczna sława tych miejsc nieco blednie, gdy nadchodzi czas Wielkiego Tygodnia. Okres szczególny w kulturze mieszkańców Filipin. Jest to jedyny kraj w muzułmańskim tyglu Dalekiego Wschodu, gdzie chrześcijaństwo jest wyznaniem dominującym. Katolicy stanowią tu ponad 80% populacji. To, co można zobaczyć w Wielki Piątek na wyspie Luzon przechodzi wszelkie wyobrażenie.

 

 

KIERUNEK - SAN FERNANDO

 

Po 16 godzinach lotu z dwiema przesiadkami – najpierw w Londynie, a potem w Hongkongu – ląduję na lotnisku w stolicy Filipin – Manili. Jest środek Wielkiego Tygodnia, a dokładnie: tuż przed północą rozpoczynającą Wielki Piątek. Mimo późnej pory temperatura oscyluje w granicach 30°C. W mieście panuje świąteczna atmosfera. Idąc ulicą, co pewien czas napotykam zaaranżowane stacje drogi krzyżowej. Przystrojone ołtarze oświetlone są tlącymi się wokół wotywnymi świecami. Co chwila ktoś zatrzymuje się na krótką modlitwę.
Centrum tradycyjnych obchodów Wielkiej Nocy znajduje się dwie godziny drogi z Manili – w miasteczku San Fernando, w prowincji Pampanga. Aby tam dotrzeć, trzeba w mieście znaleźć dworzec odpowiednich linii autobusowych (polecam Victory Liner, które w czasie świąt uruchamiają swoje autobusy już od godziny 2 rano). Gdy docieram do celu – San Fernando wygląda raczej na opustoszałe. Próba znalezienia jakiegoś lokum na kilka godzin snu kończy się niepowodzeniem. W Wielki Piątek nikt tu już nie pracuje. Dwa tutejsze hoteliki są również nieczynne. Pasażerowie autobusu, którym przyjechałem rozchodzą się po domach swoich krewnych. Do świtu jakoś przeczekam przy ulicznym stoliku.
Próbę drzemki przerywa krzykliwe pianie koguta. Za chwilę słychać już cały koguci chór, prawie tak, jakby obok mieściła się kurza ferma. Nie ma się co dziwić – kogut to narodowy ptak Filipin, więc obowiązkowo w każdym domu musi być ich kilka sztuk. Poza tym, dobry ptak może być źródłem niezłych przychodów z popularnych tu walk kogutów.
Zaczyna świtać. Z miękkiego porannego światła wyłania się przed moim stolikiem jakaś postać. Ta senna mara to litościwy Filipińczyk. Musiał mnie zauważyć wcześniej, a widząc moje zmęczenie przyniósł mi filiżankę gorącej i mocno przesłodzonej kawy. Mimo widocznej na każdym kroku dużej biedy, tubylcy są bardzo gościnni i przyjacielscy. Po krótkiej wymianie zdań dowiaduję się, że mój dobroczyńca jest właścicielem kogutów i – co dla mnie najważniejsze – że centralne uroczystości wielkopiątkowe rozpoczną się w południe na wzgórzu za miastem.

 

CIERPIENIE

Każdą ze stóp przebito wielkim gwoździem.

PRZYRODA I LUDZKIE RĘCE

Środkowa Kordyliera kojarzy się głównie z ryżowymi tarasami. Te na górskich zboczach w rejonie Banaue to unikatowy zabytek przyrody. Zostały wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

 

KRWAWY SPEKTAKL

 

Ku wzgórzu ruszają pierwsze grupy biczowników. W większości są to kilkunastoletni chłopcy. Twarze zakryte chustą, na głowach – symboliczna korona z palmowych liści. Odkryte torsy są rytmicznie smagane łańcuchami lub wielopalczastymi „dyscyplinami” z bambusa. Efekt biczowania jest bardziej widowiskowy, jeśli wcześniej plecy i ramiona zostaną ponacinane delikatnie żyletką lub szkłem, a następnie rozdrapane! Tak przygotowany biczownik tryska krwią na publikę.
W miasteczku emocje rosną. Procesje przybywają z różnych stron i kierują się na dziedziniec, przed katedrę. Poza biczownikami w procesjach biorą udział pokutnicy (są wśród nich kobiety!) ubrani w długie, purpurowe szaty. Na plecach dźwigają duże drewniane krzyże. Co pewien czas ulicami przechodzi szczególnie liczny orszak inscenizujący drogę krzyżową Chrystusa. Poprzedza go straż przednia składająca się z postaci przebranych za rzymskich żołnierzy, za którymi podąża Chrystus dźwigający krzyż i raz po raz odbierający cięgi od swoich oprawców.
Wszyscy podążają w kierunku katedry. Ci z biczowników, którzy tam docierają, cali skąpani są we krwi. Przed katedrą grupują się w czwórki i czekają na końcowy akt ceremonii. Liczba biczowników jest tak duża, że przed południem na przykatedralnym dziedzińcu tworzą się zatory. Gdy przyjdzie pora, umartwiający się klękają i ostatnią część drogi odbywają na kolanach. Tuż przed świątynią padają krzyżem, modląc się żarliwie. Wówczas towarzyszący im pomocnicy obijają solidnie bambusową pałką – od stóp po ramiona – każdego leżącego, co ma wypędzić złe duchy z ciała biczownika…

 

 

WYWIAD POD KRZYŻEM

 

Druga część wielkopiątkowych obchodów odbywa się na wzgórzu za miastem, w miejscu symbolizującym biblijną Golgotę. Trudno tam nie trafić, bo ze wszystkich stron ciągną rzesze gapiów. Podążam w upale za milczącym tłumem i po pół godziny drogi za przedmieściami ukazuje się na horyzoncie niewielkie, zwieńczone trzema krzyżami, wzgórze. Miejsce ogrodzone jest pasem podwójnej metalowej siatki i chronione przed napierającym tłumem przez kilkudziesięciu ochroniarzy. Na szczęście ochrona jest przekupna i za kilkadziesiąt peso mogę dostać się w samo centrum wydarzeń, gdzie na straceńców czeka telewizja i tłum fotoreporterów.
Gdy wybija dwunasta w południe, na wzgórzu pojawiają się ochotnicy do ukrzyżowania. Dla niektórych to nie pierwszyzna. Są wywiady i pozowanie do zdjęć. Upał robi się nie do zniesienia. Już samo stanie bez parasola w tym ukropie jest dużym wyczynem. W razie zasłabnięcia, nie ma co liczyć na pomoc medyczną.
Minęło południe. Środkowy krzyż zostaje opuszczony i rozpoczyna się przybijanie pierwszego „męczennika”. Najpierw rozpostarte ręce w dwóch miejscach (okolice nadgarstka i przed łokciem) trzeba mocno przywiązać sznurami do poprzecznej belki krzyża. Gdy dłonie przebije miedziany gwóźdź, sznury będą pełnić rolę opasek uciskowych tamujących krwawienie.
Teraz czas na stopy. Są wsparte na specjalnie umocowanej do krzyża podstawie; każdą z nich trzeba obwiązać sznurem nad kostką. I każdą przybić gwoździem. Potem, tak rozpiętego i przymocowanego człowieka – podnosi się wraz z krzyżem do pionu. Na twarzy nieszczęśnika widać grymas cierpienia. Tłum wiwatuje. Ukrzyżowanych – wiadomo – musi być trzech, tak jak w Jerozolimie, więc po chwili na krzyżach rozpiętych jest tyluż mężczyzn.
Ochronna siatka w wielu miejscach nie wytrzymuje naporu tłumu. Każdy chce być bliżej, zobaczyć krew, dotknąć szat. Po pięciu minutach męczeństwa (w czasie których do ukrzyżowanych podchodzi centurion, by włócznią zadrasnąć każdemu bok) krzyże zostają opuszczone z powrotem na ziemię.
Chętnych do ukrzyżowania jest więcej i cała ceremonia będzie powtórzona jeszcze kilka razy. Nie uda się już jednak uzyskać tak podniosłego nastroju. Ludzie powoli rozchodzą się, szukając odrobiny cienia pod pobliskimi drzewami. Podobne ceremonie, choć o mniejszej randze, odbywają się jeszcze w kilku innych miejscach w San Fernando, między innymi na boisku do koszykówki.
Widząc moją nietęgą minę, jeden z ochroniarzy zapewnia, że od krzyżowania na Filipinach nikt jeszcze nie umarł. Mimo to, mam mieszane uczucia. Nie wiem czy to fanatyzm, poświęcenie, czy może tylko zwykły teatr? Opryskany krwią i zlany strugami potu wracam do centrum miasta.

 

BLIŻEJ NIEBA

Trumny mocuje się na skalnej ścianie. Stąd do raju trafić łatwiej?

PODNIEBNY CMENTARZ

 

Główny cel mojej podróży mam już za sobą. Nadarza się jednak okazja, aby z poznanym w czasie ceremonii góralem zabrać się na północ wyspy, w rejon górskiego pasma Centralnej Kordyliery. Mimo że to tylko 250 kilometrów – korzystając z publicznego transportu jechać tam można nawet dwa dni (z powodu częstych przesiadek). Nie zastanawiam się więc długo nad zaproszeniem i wskakuję do wysłużonego jeepneya. Ten samochód to chluba filipińskiego transportu. Nieco zmodyfikowany model amerykańskiego jeepa, których sporo tu zostało jeszcze z czasów, gdy Amerykanie wyzwalali Filipiny spod japońskiej okupacji. Standardowo jeepney zabiera do środka 30 osób, nie licząc tych na dachu. Według opinii mojego towarzysza podróży, auto po regeneracji silnika może przejechać nawet 500 tys. km. Trudno to jednak zweryfikować, bo samochód nie posiada licznika…
Szczęśliwie docieramy do Środkowej Kordyliery. Kraina ta turystom kojarzy się głównie ze słynnymi ryżowymi tarasami. Te na górskich zboczach w rejonie Banaue zakwalifikowano jako unikatowy zabytek przyrody i w 1995 r. zostały wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Warto tu jednak przyjechać z zupełnie innego powodu.
Zbaczając kilkadziesiąt kilometrów w głąb górskiego pasma, można dotrzeć do osady Sagada. Mała, zamieszkana przez trzy tysiące ludzi miejscowość, przycupnęła na wysokości 1500 m n.p.m. Mieszkańcy tych terenów to interesująca grupa etniczna. Wywodzą się oni w prostej linii z plemienia Igorot – rdzennych mieszkańców tutejszych gór. Obecnie tylko niektórzy noszą tradycyjne stroje: ręcznie tkane kostiumy z dominantą czerwieni oraz charakterystyczne czapki z kogucimi piórami.
Wspólnota kultywuje jednak wiele dawnych zwyczajów swoich przodków. Najbardziej oryginalny jest sposób chowania zmarłych. Trumny nie są – tak jak praktykuje większość chrześcijańskich kultur – zakopywane w ziemi, lecz… zawieszane wysoko na skalnych ścianach.
Najwięcej wiszących trumien można odnaleźć wybierając się na trekking po pobliskiej dolinie Echo Valley. Nietypowy rodowód takiego pochówku jest równie tajemniczy jak sposób, w jaki żyjący mocują trumny na niedostępnych klifowych zboczach.
Siedząc wieczorem przy lampce rumu pytam o to znajomego już górala.
-A czego to człowiek nie zrobi, by dusza mogła łatwiej trafić do nieba.