Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2014-11-01

Artykuł opublikowany w numerze 11.2014 na stronie nr. 12.

Tekst i zdjęcia: Piotr Gaszyński,

Kontynent wiecznej bieli


Poczułem, że coś mnie skubie w nogę. Spojrzałem w dół. Młody pingwin białobrewy ciągnął dziobem nogawkę moich spodni. Był bardzo ciekawski, jak i inne pisklaki. Powinniśmy utrzymywać dystans kilku metrów od ptaków. Nie było to jednak możliwe w koloniach pingwinów, które liczyły setki, a czasami tysiące par.

Z asady nie dotyczyły pingwinów. One dreptały, gdzie chciały, nie zważając na bliskość ludzi. Często dochodziło do spotkań na ścieżce. Pingwiny zatrzymywały się i zastanawiały: przejść czy nie przejść. W ich ptasich móżdżkach ta myśl kotłowała się czasem dobrą chwilę. Trzeba było wtedy stać i czekać: co zrobi pingwin. Bo na Antarktydzie rządzą zwierzęta, to ich kontynent. I tak powinno zostać.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

WIELKI WĘDROWIEC

Albatros wędrowny szybujący za statkiem na wodach Cieśniny Drake’a. Gatunek ten ma największą rozpiętość skrzydeł wśród żyjących ptaków. Sięga ona 3,5 m.

NIEGOŚCINNE BRZEGI

Typowe wybrzeże Półwyspu Antarktycznego – lód i skały, które praktycznie uniemożliwiają lądowanie, z wyjątkiem dosłownie kilku miejsc.

ZWODNICZA WYSPA

Wędrówka po krawędzi krateru we wnętrzu Wyspy Zwodniczej, która cała jest drzemiącym wulkanem. Na wodach zatoki unosi się statek „Ushuaia”, dowożący turystów na Biały Kontynent.

 

PTAKI ZIMNYCH MÓRZ

 

Prawie wszystkie komercyjne ekspedycje zaczynają się i kończą w argentyńskim Ushuaia, najdalej na południe położonym mieście świata. Stąd do Antarktydy już tylko 1000 km w linii prostej. To może wydawać się niewiele, ale najpierw trzeba pokonać wzburzone wody Cieśniny Drake’a.
Potężne fale kołysały statkiem. Tak było przez dwa długie, męczące dni i dwie długie noce. Statek dzielnie znosił ciągłe bujanie, gorzej było z pasażerami. Jedni stosowali środki medyczne, inni leżeli w kajutach z przeświadczeniem rychłego zgonu, a jeszcze inni – jak ja – wychodzili na pokład, żeby odetchnąć morskim powietrzem. Byliśmy w strefie „wyjących pięćdziesiątek”, więc każde takie wyjście było nie lada wyzwaniem. Od czasu do czasu morze się uspokajało, a słońce wychodziło zza chmur. Można było patrzeć na lecące za statkiem ptaki.
Gatunki zmieniały się w miarę żeglugi. Na początku były to głównie albatrosy czarnobrewe i petrelce olbrzymie. Potem, na środku oceanu, zastąpiły je albatrosy wędrowne, o największej rozpiętości skrzydeł wśród żyjących ptaków, dochodzącej do 3,5 m. Czasem można było zauważyć albatrosa królewskiego albo szarogłowego. Niespodziankę sprawił nam oceannik żółtopłetwy. Ptaszek wielkości wróbla, nazywany „ptakiem Jezusem” od zwyczaju „podskakiwania” na wodzie w poszukiwaniu pokarmu, zwykle spotykany jest blisko lądu. Teraz, na środku oceanu, siedział skulony z zimna pod burtą. Ornitolog z ekipy przewodników ekspedycji ostrożnie wsadził go do pudełka, a kiedy ptaszek się ogrzał, został wypuszczony na wolność.
Przepłynęliśmy linię konwergencji antarktycznej, w której na krótkim dystansie temperatura wody gwałtownie spada. To jest granica Antarktyki, ogromnego obszaru obejmującego nie tylko Biały Kontynent, o powierzchni 14 mln km2, ale też wody i wyspy go otaczające. W sumie Antarktyka zajmuje aż 20 procent powierzchni półkuli południowej. Wreszcie zobaczyliśmy pierwsze zarysy wysp.

 

 

NA PÓŁKSIĘŻYCOWEJ WYSPIE

 

Odetchnęliśmy z ulgą – dopływaliśmy do lądu. Tak naprawdę nie była to jeszcze sama Antarktyda, lecz Szetlandy Południowe. Archipelag ten rozciąga się wzdłuż północnej części Półwyspu Antarktycznego, od którego oddziela go Cieśnina Bransfielda. Przybiliśmy do niedużej Wyspy Półksiężycowej. Załoga spuściła na wodę pontony i udaliśmy się na nasze pierwsze z wielu lądowań.
Zobaczyliśmy pingwiny. Najwięcej było maskowych z czarnym paskiem pod białą twarzą. Wyglądały, jakby miały czapki z paskiem pod brodą. Oprócz nich było kilka białobrewych. Poczuliśmy charakterystyczny zapach pingwinich kolonii. Był to „rybi smrodek” spowodowany przez odchody pingwinów, w których diecie dominują kalmary, ryby i kryl. To właśnie od barwnika zawartego w krylu odchody miały czerwonawy kolor. Po chwili nos się przyzwyczaił i można było poświęcić się obserwowaniu ptaków. Bo były też te latające: mewy południowe i petrelce olbrzymie, które pełnią rolę sępów Antarktyki.
W kolejnych koloniach pingwinów spotykaliśmy także pochwodzioby białe i wydrzyki antarktyczne. Te pierwsze mają niewinny wygląd białych gołąbków, ale nie są aniołkami, tylko zręcznymi złodziejami. Widziałem, jak pochwodzioby włóczyły się za pingwinimi rodzicami i kiedy ci, nagabywani przez swoje pociechy, otwierali dzioby, by zwrócić upolowanego kalmara lub rybkę prosto do dzioba pisklaka, pochwodziób podlatywał i starał się przechwycić zdobycz. Poza tym pochwodzioby żywią się też… odchodami pingwinów. Wydrzyki są jeszcze bardziej agresywne. Szczególnie gdy bronią gniazda. Odczułem to raz, kiedy przechodziłem blisko skał, wśród których musiało być ukryte ich gniazdo. Nagle ptak zaczął mnie atakować. Krążył i co chwila nurkował, celując w moją głowę.
Na Wyspie Półksiężycowej zobaczyliśmy też pierwsze antarktyczne ssaki. Byli to dwaj przedstawiciele płetwonogich – uchatka antarktyczna i foka Weddella. Uchatki bardzo różnią się od fok, nie tylko występowaniem szczątkowej małżowiny usznej, ale przede wszystkim grubym futrem i zdolnością podciągania tylnych płetw do przodu, dzięki czemu mogą zadziwiająco szybko „biec” skokami. To w połączeniu z ich pokaźnym uzębieniem jest potencjalnie groźnie dla człowieka. Nie wolno się zbliżać do nich na mniej niż 25 metrów, nawet do śpiących. Szczególnie niebezpieczne były grupki młodych samców, nabuzowane hormonami i jak łobuzy szukające pretekstu do bójki. Co innego foki – te na lądzie były zupełnie niegroźne. Mogły najwyżej pełznąć jak olbrzymie gąsienice. Foki Weddella były wśród nich najrzadsze. Obok fok Rossa to gatunek czysto antarktyczny, nigdy nieopuszczający Białego Kontynentu, nawet w środku zimy.

 

BYŁ SOBIE WIELORYB…

Jego szkielet na brzegu wyspy Wiencke.

LETNIA STACJA

Widok na argentyńską bazę naukową w Paradise Bay na Półwyspie Antarktycznym. Czynna jest wyłącznie podczas antarktycznego lata.

WARSZAWA ~15.400 KM

Drogowskaz w ukraińskiej bazie naukowej Akademik Vernadsky na wyspie Galindez, pokazujący odległości do różnych miast na świecie.

 

ROZGRZEWKA W BAZIE

 

W nocy przepłynęliśmy Cieśninę Bransfielda i rano ujrzeliśmy wreszcie Półwysep Antarktyczny. To najbardziej wysunięta na północ część Białego Kontynentu. Ma długość 1300 km, a jego wnętrze wypełniają góry z najwyższymi szczytami przekraczającymi 4000 m n.p.m., które pod względem geologicznym uznawane są za kontynuację południowoamerykańskich Andów. Poza ośnieżonymi, posępnymi górami najbardziej charakterystycznym widokiem są tam lodowce schodzące wprost do morza, ciągnące się prawie na całej długości półwyspu. Miejsca nadające się na lądowanie można policzyć na palcach jednej ręki, dlatego najpierw lądowaliśmy na wysepkach.
Tam oczywiście królowały pingwiny, ale już nie maskowe, tylko białobrewe. Na Wyspie Petermanna były też białookie, czyli słynne pingwiny Adeli. Obok nie mniej słynnych pingwinów cesarskich, które występują dalej na południe i w przeciwieństwie do innych wysiadują jaja w środku zimy, pingwiny Adeli są czysto antarktycznymi ptakami, niewystępującymi nigdzie indziej. Nie prezentowały się zbyt dobrze, gdyż właśnie przechodziły pierzenie. Nie mogą wtedy wchodzić do wody i głodują. Dlatego pierzą się właśnie latem, a Półwysep Antarktyczny doskonale się do tego nadaje, gdyż ze względu na swoje położenie charakteryzuje się łagodniejszym klimatem niż pozostałe części kontynentu. Między grudniem a marcem na wybrzeżu jest cieplej niż w tym samym czasie w Polsce. Temperatura zazwyczaj sięga 3-4°C.
Z powodu łagodniejszego klimatu na Półwyspie Antarktycznym i pobliskich wyspach znajduje się najwięcej stacji naukowo-badawczych. Na Antarktydzie jest 39 całorocznych (w tym polska – im. Arctowskiego na Wyspie Króla Jerzego), a 41 czynnych jest tylko latem. Antarktyda nie ma stałej ludzkiej populacji. Zimą przebywa na niej 1000 naukowców i personelu pomocniczego, latem ta liczba zwiększa się do 4000. Pracownicy zmieniają się co roku.
W Port Lockroy, brytyjskiej, nieczynnej stacji badawczej, którą zamieniono w jedyne na Antarktydzie muzeum, można zobaczyć, w jakich warunkach żyli i pracowali polarnicy pół wieku temu. Otwarta jest tylko antarktycznym latem. Podobnie tylko latem i to nie każdego roku działa argentyńska baza w Paradise Bay. Natomiast prawdziwą, czynną przez cały rok stacją, którą zwiedzaliśmy, była ukraińska Akademik Vernadsky na wyspie Galindez. Naukowcy zajmujący się badaniami meteorologicznymi, fizyki górnych warstw atmosfery, geomagnetyzmu, warstwy ozonowej, sejsmologii, glacjologii, ekologii, biologii i fizjologii mieszkają w budynku, w którym są miejsca dla 24 osób. Po pracy odpoczywają w salonie na piętrze, uważanym za najbardziej na południe położony na świecie publiczny bar. Za trzy dolary można wypić kieliszek domowej roboty wódki z ziemniaków.

 

 

ALEJA GÓR LODOWYCH

 

Przepłynęliśmy przez piękny kanał Lamaire, w którym skalne ściany schodzą pionowo do morza, a za nim wpłynęliśmy w Aleję Gór Lodowych. Załoga spuściła zodiaki na wodę, bo tylko tak mogliśmy zagłębić się w ten nieziemski labirynt. Tu i ówdzie natykaliśmy się na odpoczywające na lodzie foki. Największe wrażenie robiły lamparty morskie – bezlitośni zabójcy pingwinów i innych fok. Bestie długie na blisko 3 m i ważące niemal 400 kg były na lodzie zupełnie niegroźne. Co innego w wodzie. Przepływały pod nami i parę metrów dalej wynurzały się, żeby na nas popatrzeć. Mimo iż znany jest tylko jeden przypadek zabicia człowieka przez lamparta morskiego, nie czuliśmy się zbyt pewnie.
Widzieliśmy też ich potencjalne ofiary – foki krabojady. Wbrew nazwie odżywiają się one krylem, ich zęby mają specjalne wyrostki tworzące rodzaj sita, przez które krabojad odcedza pokarm. Niektóre z nich nosiły blizny, świadczące o spotkaniu z lampartem morskim.
W powietrzu latały rybitwy, można było wśród nich rozpoznać antarktyczne – trzymające się na stałe Antarktyki, a także popielate, zwane arktycznymi – będące największymi podróżnikami na świecie. Latem gnieżdżą się w arktycznej tundrze, na zimę zaś lecą na Antarktydę, gdzie akurat zaczyna się lato. Tylko 20 tysięcy km w jedną stronę…
Krążyliśmy już ponad godzinę wokół gór lodowych, gdy zobaczyliśmy niewielki wydmuch i ciemny kształt znikający pod powierzchnią. Wieloryb! Nie był to jednak żaden z dużych waleni, tylko płetwal karłowaty. Osiągają one maksymalnie 10 m długości i 10 ton wagi. Spośród waleni płetwale karłowate są najbardziej licznym gatunkiem w rejonie Antarktydy. Innym gatunkiem wieloryba, który najczęściej widziałem na Antarktydzie, był długopłetwiec, zwany humbakiem. Jest to wieloryb średniej wielkości: długości do 15 m i wadze do 50 ton. Zarówno humbaki, jak i płetwale karłowate, a zwłaszcza te ostatnie, musiały się strzec orek. Orki z Antarktyki są szczególnie agresywne i potencjalnie groźne także dla ludzi.

 

LAMPART NIE ZMIENIA CĘTEK

Wylegujące się na lodzie w Alei Gór Lodowych lamparty morskie wyglądają niegroźnie, ale w wodzie to bezlitośni zabójcy innych antarktycznych fok i pingwinów.

KOLONIE NA KONTYNENCIE

Neko Harbour na Półwyspie Antarktycznym – jedno z niewielu miejsc, w których można postawić stopę na kontynencie Antarktydy. Spotkać tu można kolonie pingwinów wielu gatunków – na zdjęciu białobrewe.

RDZEWIEJĄCA HISTORIA

Niszczejące budynki i urządzenia dawnej wielorybniczej bazy na Wyspie Zwodniczej.

 

RAJSKA ZATOKA I OKRUTNA PRZESZŁOŚĆ

 

Wreszcie nadszedł wyczekiwany moment – lądowanie na Antarktydzie. Już nie na żadnej wyspie, ale na samym kontynencie, w Neko Harbour. Wśród pingwinów weszliśmy na punkt widokowy, położony 150 m n.p.m. Stąd nasz statek wyglądał jak łupina. Następnego dnia znowu wylądowaliśmy na kontynencie, w miejscu nazywanym Rajską Zatoką. Wspięliśmy się na zbocze wzgórza. Widok był piękny, ale to, co nas najbardziej zainteresowało, znajdowało się… niemal pod naszymi stopami. Była to niezwykle krucha, antarktyczna roślinność. Na skałach wykwitały barwne porosty, a obok zielone poduszki mchów zdawały się zapraszać, żeby na nich usiąść, czego oczywiście nie mogliśmy zrobić. Flora Antarktydy jest bardzo uboga. Występuje tam ledwie 30 gatunków mchów i wątrobowców, tylko glonów i porostów jest więcej: trochę ponad 100 gatunków.
Po nocnej przeprawie przez Cieśninę Bransfielda skoro świt ujrzeliśmy wyłaniającą się z horyzontu tajemniczą wyspę. Jej skalne ściany wyrastały ze stalowych wód oceanu jak forteca. Po chwili jednak można było zauważyć przejście. Były to wrota – Miechy Neptuna. Wyspa zaś nosiła nie mniej tajemniczą nazwę: Zwodnicza. Powoli wpływaliśmy przez wrota, wymagało to wielkiej precyzji. Potem przestrzeń nagle się rozszerzyła i znaleźliśmy się we wnętrzu wyspy. Wyspa Zwodnicza to drzemiący wulkan. Gdy tylko wylądowaliśmy na czarnej plaży, poczuliśmy jego oddech. Plaża parowała.
Podziemne ciepło podgrzewało ją, tak że stykająca się z brzegiem woda też się podgrzewała, powietrze nasycało się wilgocią, a panujący w nim chłód wytrącał z niego parę. Woda wzdłuż brzegu była na tyle ciepła, że niektórzy zdecydowali się na jedyną w swoim rodzaju kąpiel antarktyczną. Zanurzali stopy, ale kiedy szli dalej, wpadali w lodowate wody i z krzykiem uciekali. Woda musiała być za ciepła dla kryla, duże jego ilości leżały wzdłuż brzegu, dając nam wyjątkową sposobność przyjrzenia się tym skorupiakom.
Dalej leżały tajemnicze, przerażające ruiny. Wielkie, pordzewiałe zbiorniki i piece z otwartymi paszczami przywołujące na myśl krwawy los, który człowiek zgotował tysiącom fok i wielorybów, aby wydobyć z nich olej. Dawne bazy, jak ta, straszą rdzewiejącymi szczątkami i trwają jako pamiątki okrutnej przeszłości. Są w przenośni i dosłownie eksponatami w muzeum, które chciały zniszczyć i które je przerosło. I które wciąż żyje.

 

 

POŻEGNANIE Z ANTARKTYKĄ

 

Ostatnia wyspa, ostatnie lądowanie – Wyspa Livingstone’a, największa w archipelagu Szetlandów Południowych. Żegnały nas pingwiny białobrewe i te, które nas powitały – maskowe. Do pingwinów byliśmy przyzwyczajeni, ale nie spodziewaliśmy się… trawy – pierwszej od niemal tygodnia. I to nie zwykłej trawy, a śmiałka antarktycznego. Jeden z zaledwie dwóch rodzimych dla Antarktydy gatunków roślin naczyniowych (drugi to kolobant antarktyczny). Zauroczeni patrzyliśmy, jak na zboczu rozlewała się zielona plama śmiałka, najodważniejszej z roślin.
Poszliśmy ścieżką między pingwinami. I wtedy zobaczyliśmy południowe słonie morskie, największe foki świata. Przechodziły linienie, nie mogły wchodzić do morza i oszczędzały energię, leżąc w stadzie.
Za fokami czekała ostatnia niespodzianka. Pożegnanie z Antarktyką. Na pozór nic takiego – kupa kamieni. Jednak nie były to zwykłe kamienie. Zawierały wiadomość, tajemnicę odciśniętą w skale – odciski liści, łodyg, dawno wymarłych roślin. Antarktyda nie zawsze była skuta lodem. Był czas, że rosły na niej bujne lasy, a w nich wędrowały dinozaury. Miliony lat temu. Potem, mniej więcej od oligocenu, klimat Antarktydy zaczął się ochładzać. Ginęły lasy, a na obszarach najwyżej położonych rozrastały się czasze lodowe. Powstał lądolód, którego grubość przekracza miejscami 4 km. Nastała Wieczna Biel. I to był już koniec.