Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2014-11-01

Artykuł opublikowany w numerze 11.2014 na stronie nr. 54.

Tekst i zdjęcia: Robert Gondek,

Ósmy w koronie


Mało kto wie o ich istnieniu. Większość turystów zapytanych o nazwy gór w Afryce wymieni Kilimandżaro w Tanzanii, Mount Kenya w Kenii, Atlas w północnej oraz Góry Smocze w południowej części kontynentu. Może jeszcze Góry Księżycowe w Ugandzie. O Mlandżi na terenie Malawi nie wie prawie nikt. A tam właśnie zdobyłem swój ósmy szczyt afrykański!

Malawi zajmuje 118 tysięcy km2 i położone jest w południowo-wschodniej Afryce. Graniczy z Tanzanią, Zambią i Mozambikiem. Ten kraj nazywany jest również Gorącym Sercem Afryki, choć ze względu na swoje wyżynne położenie nie jest aż taki gorący. Zamieszkuje go prawie 17 milionów ludzi, z których blisko dwie trzecie to lud Chewa, posługujący się językiem chichewa. Stolicą jest miasto Lilongwe.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

WYJŚCIE NA BRZEG

Targowy poranek w jednej z setek wiosek nad olbrzymim jeziorem Malawi, zajmującym jedną piątą powierzchni kraju o tej samej nazwie.

REJSY BEZ LIMITU

Podobnie jak w lokalnych autobusach (matolach) w komunikacji wodnej limity pasażerów też nie obowiązują. Chwała Bogu (to właśnie znaczy w miejscowym języku „Vitumbiko”), ostatnio nikt tutaj nie utonął.

OBŁOKÓW FANTASMAGORIA

Gdy chmury rozwiewają się, w „oknie pogodowym” ukazują się Mlandżi, z doliną Thuchila w tle.

 

JEZIORO ŻYCIA

 

Malawi rozciąga się wzdłuż Wielkiego Rowu Zachodniego, będącego częścią Wielkich Rowów Afrykańskich. Powierzchnię kraju pokrywają liczne płaskowyże, leżące na wysokości ponad 1000 m n.p.m. Dzięki temu panujący tu podrównikowy klimat nie jest dokuczliwy. Malawi nie należy do popularnych kierunków wakacyjnych, mimo że bogactwem swojej przyrody może naprawdę zachwycić. Znajdziemy tu nieczęsto odwiedzane parki narodowe i rezerwaty (Liwonde, Majete Wildlife Reserve, Nkhotakota Wildlife Reserve), pełne słoni, antylop, hipopotamów, krokodyli i pięknych ptaków. Przede wszystkim jednak kojarzone jest z trzecim pod względem wielkości afrykańskim jeziorem Malawi (zwanym również Niasa), którego wody pokrywają aż 20 proc. powierzchni kraju.
Jezioro jak morze ma ogromne znaczenie w życiu codziennym Malawijczyków, głównie ze względu na obfitość ryb, stanowiących podstawowy składnik tutejszego menu. Ten ogromny akwen jest również popularnym miejscem wypoczynku. Ma piękne, piaszczyste plaże i znakomite warunki do uprawiania snorkelingu. Wody jeziora przyciągają także pasjonatów akwarystyki, znajdujących tu wiele endemicznych gatunków ryb, m.in. pielęgnic. Na jego południowym krańcu znajduje się Lake Malawi National Park. To pierwszy park narodowy na świecie obejmujący swoim obszarem wody zbiornika słodkowodnego. W 1984 roku wpisany został na listę światowego dziedzictwa.

 

 

TROCHĘ KWACHU, I PO STRACHU

 

Jest jeszcze jeden powód, dla którego warto odwiedzić Malawi. To mało znane góry Mlandżi – masyw leżący w południowo-wschodniej części kraju, w pobliżu granicy z Mozambikiem, zajmujący około 600 km2. Dla mieszkańców Afryki, szczególnie tych, którzy pasjonują się wspinaczką, Mlandżi nie są obce. Na ich terenie jest kilka wierzchołków powyżej 2500 m n.p.m., ale przede wszystkim jest góra Chambe, na której ścianie zachodniej znajduje się najdłuższa afrykańska droga wspinaczkowa.
Najlepszy okres na wędrówkę po Mlandżi to przełom września i października, który poprzedza nadchodzącą z początkiem listopada gorącą porę deszczową. Dni są wtedy ciepłe, a deszcz pojawia się rzadziej. Podczas wędrówki znajdziemy dobrze przygotowane szlaki i doskonałą bazę noclegową – osiem górskich chatek rozmieszczonych wysoko w górach. W każdej z nich jest drewno na opał i piecyk typu koza, zapewniający ciepło podczas chłodnych nocy. Do dyspozycji turystów jest też zawsze kilka materacy. I co ciekawe, w chatkach można dostać nawet coca-colę (zresztą w Afryce można ją dostać prawie wszędzie). Chatki rozmieszczone są tak, aby można było spędzić w górach kilka dni, wędrując pomiędzy nimi, a wieczorami cieszyć się wspaniałymi widokami okolicznych szczytów. Każde z tych miejsc ma też swojego stałego gospodarza.
Marszrutę najlepiej rozpocząć w miejscowości Mlandżi lub w niewielkiej wiosce Likhubula. Z obu miejsc prowadzi w góry kilka alternatywnych szlaków. Podobnie jak podczas trekkingów po innych, bardziej znanych ścieżkach Afryki, w Malawi rekomenduje się wynajęcie przewodnika i tragarza. Pomimo że góry te nie są masowo odwiedzane, w okolicy znajdziemy wiele osób zarabiających w ten sposób. Warto skorzystać z ich ofert, unikając ewentualnych przykrych niespodzianek w trakcie wędrówki.
To, co odróżnia malawijskie góry od Kilimandżaro, to koszty tragarzy, przewodników i organizacji trekkingu – są po prostu dużo niższe. Oficjalne ceny obowiązujące na terenie rezerwatu można znaleźć przy jego bramach lub na stronach Mountain Club of Malawi (www.mcm.org.mw). Mnie wynajęcie przewodnika kosztowało 3500 kwacha dziennie (około 9 USD), a tragarza – 3000 kwacha (7,5 USD); koszt noclegu to 1000 kwacha (2,5 USD), a opłata wejściowa do rezerwatu 100 kwacha.

 

WARUNKI CIEPLARNIANE

Wnętrze dobrze wyposażonej turystycznej chatki Chisepo, gdzie ogień z kominka uprzyjemnia wędrowcom chłodne wieczory.

FIRE BLOCKADE

Widoczne wszędzie na stokach wykarczowane pasy ziemi zapobiegają rozprzestrzenianiu się pożarów.

CO MI MÓWISZ, GÓRSKI STRUMIENIU?

Jeden z licznych, malowniczych i zachęcających do zadumy górskich strumieni – ten na szlaku prowadzącym z wioski Likhubula.

 

SAPITWA PEAK – NIE IDŹ TAM!

 

Mlandżi znalazły się na trasie mojej podróży jako jeden z etapów prowadzonego przeze mnie projektu „W drodze na najwyższe szczyty Afryki”. Tym razem celem było zdobycie najwyższego szczytu Sapitwa Peak, mierzącego 3002 m n.p.m. Nazwa tej góry w dokładnym tłumaczeniu to „miejsce, do którego ludzie nie chodzą”. Malawijczycy wierzą, że bóstwa, które dawniej zamieszkiwały jej okolice, w dalszym ciągu są tam obecne. W ich opowieściach wciąż powtarzane są relacje o zaginionych w rejonie szczytu ludziach, a spotkani na szlaku przewodnicy opowiadają takie historie ku przestrodze – ludzie nie przestrzegają obowiązujących zasad, i bóstwa ich za to karzą. Wędrowcy giną w gęstej mgle, spadają w przepaść albo umierają z wycieńczenia. Miejscowi szczerze wierzą w te opowieści, i dlatego na Sapitwa Peak nie chodzą.
Nie przejmując się tym, postanawiam górę zdobyć. Trekking nie zapowiada się ciężko, nie przewiduję większych trudności technicznych. Mocno dziwię się więc, gdy na umówionym spotkaniu mój przewodnik, George, pojawia się z liną wspinaczkową. Okazuje się, że jest jedno takie miejsce, w niewielkiej odległości od wierzchołka, gdzie przy deszczowej pogodzie może być bardzo ślisko. Trekking rozpoczynamy w wiosce Likhubula. Planuję spędzić w górach trzy dni. Na szczyt zamierzam wejść drugiego dnia.
Trasa prowadzi początkowo przez kolorowy, nieco wyschnięty las, w którym robi się raptem bardzo głośno. To cykady. Musi ich być wyjątkowo dużo, bo aż uszy bolą. Nie jest stromo. Ścieżka przeplata się z zapomnianą drogą, po której już dawno nie jeżdżą pojazdy. W kilku miejscach mijamy strumyk, tworzący urocze wodospady i oczka wodne. W wodzie bawią się dzieci, które przyszły tu z rodzicami na piknik. To dobre miejsce, aby odpocząć od wzmagającego się upału i nieco się orzeźwić w chłodnej wodzie.
Po ponad trzech godzinach dochodzimy do przełęczy, z której rozpościera się wspaniały widok na mierzące ponad 2000 m n.p.m. szczyty: Nandalanda, Khuto i Dzole. Zauważam też wyraźne linie na zboczach gór. To wykarczowane pasy ziemi, zapobiegające rozprzestrzenianiu się ognia w przypadku ewentualnego pożaru. Cel dzisiejszej wędrówki – Chisepo Hut, znajdujący się na wysokości 2219 m n.p.m., osiągamy po sześciu godzinach niezbyt intensywnego marszu. Ładnie usytuowany domek nad rozległą doliną Thuchila stoi dobrze osłonięty od wiatru.
Wieczorem nad górami zbierają się chmury. W promieniach zachodzącego słońca tworzą niesamowite kształty i kolory. Potem zaczynają się błyskawice. Nocą pogoda jeszcze się pogarsza. Podmuchy wiatru targają chatką. Pada deszcz.

 

TOWARZYSZE Z BRONIĄ (JEDNĄ)

Ekipa pięciu miejscowych przewodników, którzy towarzyszą w podróżach po mało znanych górach Mafinga, leżących na terytorium Malawi i Zambii.

TY NAD POZIOMY WYLATUJ

Wędrówka ponad chmurami uskrzydla i dostarcza niezapomnianych wrażeń. Z prawej – autor na Sapitwa Peak, najwyższym miejscu w Malawi i zarazem swoim ósmym szczycie afrykańskim.

 

WSZEDŁEM, SPOJRZAŁEM, ZWYCIĘŻYŁEM!

 

Zgodnie z planem wstajemy o piątej rano. Wszystko tonie we mgle i leje deszcz. Nie można iść. O godzinie szóstej sytuacja się nie zmienia. Godzinę później też nie. W takich warunkach granitowe skały są zbyt śliskie. Pozostajemy w Chisepo Hut przez cały dzień. Zaczynam się zastanawiać, czy rzeczywiście wchodzić na ten zakazany Sapitwa Peak… Płynący w pobliżu niemrawy strumyk, który pokonywałem dzień wcześniej suchą stopą, jest teraz szerokim, wartkim potokiem. Wspólnie z Georgem myślimy, co zrobić, gdyby następnego dnia było tak samo. Postanawiamy oszczędzać jedzenie na dodatkowy, nieplanowany dzień pobytu w górach. Wieczorem jednak pogoda nieco się poprawia. Nad doliną rozstąpiły się chmury. To dobra wróżba na kolejny dzień.
Rano nieśmiało wyglądam przed chatkę. Słońce! I nie ma wiatru. Nie przejmuję się przesądami i przestrogami, idę! Początkowo szlak prowadzi po stromej skale. W kilku miejscach pomagam sobie rękoma. Dalszy odcinek to przesuwanie się pomiędzy gigantycznymi głazami, uschniętymi gałęziami i korzeniami. Jest ślisko. Niesiona przez nas lina nie jest jednak konieczna. Pokonujemy z Georgem bez jej pomocy labirynt pomiędzy ogromnymi głazami. Przeciskamy się pod nimi, a na koniec wchodzimy do tunelu, który tworzą skały. Podciągając się na rękach, wdrapujemy się wyżej i jesteśmy na szczycie!
Sąsiednie wierzchołki toną w chmurach. Sapitwa Peak jest jak wyspa wystająca ponad nimi. Wygląda jednak na to, że zaraz nadciągną one również i na nas. Schodzimy, aby jak najkrócej wracać we mgle. Ale zejście jest trudniejsze niż podejście. Ześlizguję się po stromej skale. Na tyłku. Tak jest bezpieczniej. Nogi zaczynają drżeć ze zmęczenia. Ręce są poobcierane od szorstkich skał. Ale wreszcie docieramy do Chisepo Hut. Wszystko we mgle. Nie ma jednak wiele czasu na odpoczynek. Przed nami jeszcze długa droga do Likhubuli, a nie chcemy przecież wędrować w deszczu. Pakuję plecak i w drogę. Mijają nas mężczyźni niosący pnie drzew. Biegiem, na bosaka śmigają w dół, jakby niesiony ciężar nie był żadnym problemem. Niosą na głowach dwudziestokilogramowe drągi, a ja ledwo utrzymuję równowagę. Ale do Likhubuli już niedaleko…
To było jedenaście godzin intensywnego odwrotu. Jestem szczęśliwy – Sapitwa Peak jest mój! Mimo nieżyczliwych bóstw, spuszczających na nasze głowy – to deszcz, to błyskawice, to mgłę. Zdobyłem już ósmy afrykański szczyt! Czas uczcić ten sukces. George organizuje świeżutką i słodką trzcinę cukrową. Gryzę jej patyk, a po wyssaniu pysznego soku wypluwam trociny na ziemię. Popijam colą i przywiezioną specjalnie na tę okazję polską wiśniówką.