Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-01-01

Artykuł opublikowany w numerze 01.2015 na stronie nr. 12.

Tekst i zdjęcia: Oktawia Kromer,

Po obrzeżach Państwa Środka


Autostopem, bez pośpiechu i bez planu. Tak przejechałam w Chinach ponad pięć tysięcy kilometrów. Korzystałam z couchsurfingu, spałam w najtańszych hostelach, jadałam tylko tam, gdzie miejscowi, często zapraszana przez kierowców. Najmilej wspominam Junnan, malowniczą prowincję z dala od gwaru i smogu chińskich metropolii.

Junnan to mroźne i suche wyżyny przedgórza Tybetu (na północnym zachodzie) oraz tropikalne dżungle i plantacje herbaty (na południu). Między tymi dwoma biegunami – niezwykłe formacje skalne, przepiękne górskie jeziora oraz zabytki architektury i sztuki. Przede wszystkim jednak olbrzymie zróżnicowanie kulturowe regionu, licznie zamieszkanego przez mniejszości etniczne.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

 

HIPISI Z DALI


Niewysoka, kamienna zabudowa, szmer górskich strumieni poprowadzonych środkiem deptaków, kolorowe stragany, a na nich warzywa i przedziwne grzyby, ryby z pobliskiego jeziora i ręcznie barwione tkaniny, wyszywane w tradycyjne wzory. I mnóstwo staroci – milczących świadków długiej historii Chin. Ulicą Renmin Lu, moją ulubioną w Dali, ciągnie ludność najróżniejszej proweniencji. Widać barwne ludowe stroje kobiet przybyłych na targ z okolicznych wiosek, granatowe mundurki uczniów; są też przybysze z zagranicy bądź innych prowincji Chin – zwiedzający miasto lub ci, których urok tego miejsca skłonił do zatrzymania się tu na dłużej, może na stałe. Wśród tych ostatnich panuje moda na luźne ubrania ręcznej roboty z naturalnie barwionych tkanin i proste, skórzane trzewiki. Zarabiają na życie grą i tańcem na bulwarach, sprzedają też stroje i ozdoby. Współcześni hipisi, artystyczna bohema.
Miałam okazję poznać kilkanaście takich osób, a wśród nich silną reprezentację rodaków. Zaczęło się od Hani z Krakowa, która pracuje w designerskim sklepie z polską biżuterią, prowadzonym przez chińsko-polską parę. Właściciele zaczynali od straganu na ulicy i dorobili się pięknego lokalu w kamieniczce przy Renmin Lu, bo polski bursztyn jest wśród Chinek w modzie! Hania zaprosiła mnie na urodziny męża, gdzie mogłam poznać jej przyjaciół. Wśród nich znalazła się para rowerzystów z Argentyny, która przejechawszy najpierw całą Amerykę Południową, a potem z Hiszpanii do Chin, zdecydowała się osiąść tu na jakiś czas. Poznałam też Polaka i jego chińską dziewczynę, podróżujących z pokazami ogni po całej Azji Południowo-Wschodniej.

 

CZASEM PALI W DALI

Centrum uroczego Dali. Miasteczko leży na wysokości ponad dwóch tysięcy metrów n.p.m., ale lato bywa tu gorące, więc chińskie elegantki szukają ucieczki przed opalenizną pod parasolkami.

LU JAK LUDOWA

Na ulicy Renmin Lu (Ludowej), jednym z deptaków Dali. Za uśmiechniętą damą, która właśnie kupiła ciasto, widoczna jest charakterystyczna kamienna zabudowa, kryta dachówką i porośnięta trawą.

AUTOSTOP PO CHIŃSKU

Młodzi Chińczycy coraz częściej podróżują po kraju autostopem. Przyłączając się do nich, można trafić w miejsca niedostępne zachodnim turystom i zasmakować życia miejscowych.

 

BIAŁA NAD JEZIOREM LUGU


W hostelu poznałam pierwszą chińską autostopowiczkę, Danę, i tej znajomości zawdzięczam kolejny cel mojej podróży. Dana zaproponowała wspólną jazdę do Lijiangu, który miał być tylko przystankiem w drodze gdzieś dalej – tam, gdzie mieli do nas dołączyć jej znajomi. Potem mieliśmy jechać nad górskie jezioro, o którym mi opowiadała, wprawdzie szczątkową angielszczyzną, ale za to w samych superlatywach. Wyjazd z Dali był dość trudny, czekałyśmy na wylocie przeszło półtorej godziny, ale za to załapałyśmy się na bezpośredni przejazd.
Wraz ze znajomymi mojej towarzyszki zatrzymaliśmy się w Lijiangu, w hostelu, w którym nocleg kosztował 15 juanów (7,5 zł). Była to regularna cena za łóżko w czystym, kilkunastoosobowym pokoju z dostępem do Wi-Fi i łazienki. Od właściciela wyraźnie uradowanego moją obecnością dowiedziałam się, że jestem drugim obcokrajowcem w historii hostelu (poprzednio był pan po pięćdziesiątce z Ameryki Południowej).
Zostawiliśmy w hostelu duże plecaki, bo mieliśmy do przejścia 20 km po górzystym, leśnym terenie. W drodze okazało się jednak, że Dana pomyliła liczebniki i jezioro jest odległe nie o 20 km, lecz o 200. Szczęśliwie nie musieliśmy wędrować pieszo. Była nas siódemka, czterech chłopaków i trzy dziewczyny, ale pierwszą podwózkę zaliczyliśmy wszyscy razem – chłopaki na pace (skuleni pod peleryną, bo zaczęło padać), my zaś w środku. Droga ciągnęła się zapierającymi dech serpentynami, wiodąc aż na granicę prowincji. Było malowniczo – z jednej strony niebezpieczne przepaście, z drugiej wielkie skalne ściany.
Jezioro Lugu leży na granicy Junnanu i Syczuanu. Na nocleg wybraliśmy miejsce po stronie syczuańskiej, w dzikszej i piękniejszej części, nieodkrytej jeszcze przez turystów. Zatrzymaliśmy się u wiejskiej rodziny, w tradycyjnej, drewnianej zagrodzie z podwórzem, chlewikiem dla świń i wychodkiem. Dzieci gospodarzy bały się mnie – byłam pierwszą cudzoziemką, jaką widziały, istotą dziwacznie wysoką, białą, inną – nie do wyobrażenia!

 

 

W WĄWOZIE SKACZĄCEGO TYGRYSA


Po kilku dniach zatęskniłam za ludźmi, z którymi mogłabym swobodnie porozmawiać. Z naszej siódemki tylko Dana mówiła po angielsku, a i to na poziomie niewiele wyższym niż ja po mandaryńsku. Tłumaczyła, co mogła, a z pozostałych kwestii rozumiałam bardzo mało, bo moi chińscy kompani mówili szybko i niewyraźnie. Czując, że głowa mi pęka, pożegnałam się i ruszyłam do Wąwozu Skaczącego Tygrysa. Usłyszałam o nim od mojej dawnej towarzyszki podróży, Aileen, osiemnastoletniej Niemki poznanej jeszcze w prowincji Guilin. Spodziewałam się na trasie zachodnich backpackerów, ale było prawie pusto. I kolejny raz miałam szczęście, bo w pierwszym schronisku spotkałam dwie przesympatyczne dziewczyny, Włoszkę i Tajwankę, z którymi maszerowałam następne trzy dni.
Szłyśmy wąską, kamienistą ścieżką, po prawej ręce mając przepaście, po lewej skalne ściany. Drugiego dnia w wąwozie rozpostarła się mlecznobiała mgła i widoczność spadła do dwóch metrów. Tego dnia spotkałyśmy parę sympatycznych chirurgów plastycznych z Los Angeles. Do końca wędrowaliśmy więc razem, rozmawiając dużo i ciekawie.

 

DALEKO OD TURYSTÓW

Jezioro Er Hai, drugie co do wielkości w Junnanie, położone 1974 metry n.p.m. Trasa wokół niego świetnie nadaje się na wycieczkę rowerową. Po drodze mija się nieodkryte przez turystykę wioski, pola ryżowe i góry. Jest tu cicho, spokojnie, pięknie.

W SŁOŃCU JUNNANU

Do wynajętego pokoiku w Shaxi, u gospodarzy z mniejszości etnicznej Bai (1,8 miliona ludzi), prowadziła nasłoneczniona galeria, na której suszono świeżo zebrane kolby kukurydzy i czerwone papryczki.

SKACZĄCY TYGRYS, NIEPEWNY TURYSTA

Wzdłuż głębokiego na 3790 metrów Wąwozu Skaczącego Tygrysa biegnie malownicza, ale niezbyt bezpieczna trasa trekkingowa. Pokonuje się ją w dwa-trzy dni, nocując po drodze w jednym ze schronisk.

 

TRZEBA MI NA POŁUDNIE


Carlottę, Włoszkę, udało mi się namówić na wspólne „stopowanie” do następnej miejscowości, czyli Shangri-La. Cała reszta towarzystwa postanowiła jechać dalej autobusem. Shangri-La leży na 3300 metrach n.p.m., na przedgórzu Tybetu. Administracyjnie jest częścią Junnanu, ale tak naprawdę wszystko jest tu tybetańskie – architektura, ludzie, kuchnia, krajobrazy. Suche, rozrzedzone powietrze i straszne zimno. Po upałach, w których podróżowałam poprzednio, 4 stopnie Celsjusza i to okropnie suche powietrze były nie do wytrzymania. Momentalnie się rozchorowałam.
W przeciwieństwie do Carlotty nie byłam przygotowana do dalszej wyprawy w góry, więc musiałam zawrócić ku cieplejszym stronom. Rozdzieliłyśmy się, wcześniej jednak uczestniczyłyśmy wraz z młodymi Tybetańczykami w zajęciach szkoły rysunku buddyjskiego. Odbywały się w absolutnej ciszy, w wyłożonej dywanami salce, ogrzewanej blaszanym piecykiem. Było magicznie, nawet zatkany nos nie mógł tego zepsuć.
Na początku powrotnej drogi trafiłam do malowniczej górskiej wioski Shaxi. Był początek października, a w Chinach to czas jednego z największych świąt państwowych, a zarazem rzadki pretekst do powszechnego, kilkudniowego urlopu. Wszystkie atrakcje turystyczne są wtedy oblegane, a ceny noclegów szybują w górę. W żadnym z hosteli w Shaxi nie znalazłam miejsca. Jak zwykle trzeba było zdać się na szczęście i życzliwość miejscowych. Rzeczywiście, w krótkim czasie znalazłam nocleg u rodziny właściciela jednego z hoteli – w domu charakterystycznym dla mniejszości etnicznej Bai, porozumiewającej się w języku odmiennym od mandaryńskiego.
Drewniana, atrialna zabudowa skupiona do wewnątrz, a tam: zagródka dla krowy, kurnik, wychodek, grządki z warzywami i kwiatami. Dostałam pokoik na piętrze, do którego szło się zewnętrzną galerią, gdzie suszono świeżo zebrane kolby kukurydzy i czerwone papryczki. Domostwo mieściło się obok centrum, a jednak w labirynt uliczek prowadzących tutaj turyści się nie zagłębiali. Miejscowi przecierali oczy ze zdumienia na mój widok.
Spacerując labiryntami starych murów Shaxi i przyglądając się podniszczonym kamiennym bramom i mostom, wyraźniej niż gdziekolwiek w Chinach poczułam tchnienie historii. Centrum to ryneczek z zabytkową, drewnianą konstrukcją tradycyjnego wiejskiego teatru oraz świątynią. W niedzielę stara scena ożywa, użyczając miejsca dziesiątkom miejscowych zespołów w bajecznie kolorowych kostiumach. Rynek pokrywają plastikowe zydelki, a na nich pod parasolami kuli się widownia, w dużej mierze żeńska. Panie są w różnym wieku, a łączy je krzykliwość strojów, makijaży i rekwizytów (wachlarze, szarfy, laski) oraz ogólne zaaferowanie. W trakcie pokazów byłam jedyną nie-Chinką w całej okolicy. Kilku fotoreporterów zaczęło mi nawet robić zdjęcia. Moja obecność najwyraźniej nadała występom światowego splendoru!

 

CHIŃSKI CHEŁMOŃSKI

Pasterz ze swoją trzodą, w dali pobłyskująca woda i odległe góry... To sielski pejzaż z okolic Lugu, jeziora na granicy Junnanu i Syczuanu.

ALE ZA TO NIEDZIELA...

Przed sceną starego teatru w Shaxi. W niedzielę scena ta ożywa, stając się miejscem występów zespołów w barwnych kostiumach. Ogląda je zawsze zaangażowana publiczność.

MODLITWA SIĘ ROZKRĘCA

Młyn w Shangri-La to największy „młynek” modlitewny na świecie. Obracanie urządzenia zgodnie z ruchem wskazówek zegara jest równoznaczne z symbolicznym odmawianiem modlitwy, czego właśnie próbują młodzi chińscy turyści.

 

CO ROBIĆ W NUODENG?


W Shaxi poznałam Briana, chińskiego biznesmena, który dorobiwszy się małej fortuny w Kanadzie na handlu granitem, postanowił żyć „w drodze” – podróżować oszczędnie, prosto i jak najdłużej, nie martwiąc się koniecznością powrotu. Pod wpływem moich opowieści postanowił spróbować autostopu. I to właśnie Brian zaproponował nowy cel – Nuodeng.
Przejechanie bocznymi, górskimi drogami sprawiło nam sporo zachodu, ale warto było! Nuodeng to ponadtysiącletnia, doskonale zachowana wioska, piętrząca się na stromym zboczu, cała z surowego kamienia, drewna i gliny zmieszanej ze słomą. Wrażenie, że czas stanął w miejscu, jest tu dojmujące. Autentyczna, bogato zdobiona zabudowa – świątynie, stary budynek szkoły, bramy, domy mieszkalne… Turystów na szczęście ledwie kilkoro i żadnych poza mną obcokrajowców. Co można robić w Nuodeng? Najlepiej po prostu pobyć, przypatrywać się miejscowemu życiu, bez pośpiechu penetrując jego zaułki. Posiedzieć z miejscowymi, posłuchać ich historii. W Nuodeng mówi się specyficzną gwarą. To, co Brian rozumiał, tłumaczył mi na angielski. Reszta zawierała się w uśmiechach, mowie ciała oraz przyjaznych gestach, które wszędzie są podobne – częstowanie herbatą, kieliszkiem ryżowej wódki czy wspólne popalanie papierosów.
U góry nad wioską stoi kompleks zabytkowych świątyń. Mieliśmy okazję spędzić tam wieczór w chatynce strażnika, wydającego się nie mniej starym niż pilnowane przez niego obiekty. W zwykłym szkolnym zeszycie, służącym za księgę gości, który z dumą nam podsunął, znalazłam kilka zagranicznych wpisów, w tym jeden polski, sprzed paru miesięcy. Ucieszyłam się i wzruszyłam. Gdy przeglądaliśmy „księgę”, a potem wpisywaliśmy się do niej, „strażnik pamięci” promiennie się uśmiechał. Potem przystawił do ust drewnianą fujarkę i zagrał prostą, tęskną melodię.

 

GOTOWANIE Z BABCIĄ

Scenka na jednym z podwórek w starej górskiej wiosce Nuodeng. Obie panie szykują właśnie obiad, z zaciekawieniem spoglądając na turystkę z aparatem.

CZYM CHATA BOGATA

Kolejne spotkanie u gościnnych Chińczyków, tym razem u plantatora herbaty w okolicach Jingtong. Gospodarz spontanicznie zabrał autorkę i czterech miejscowych autostopowiczów do siebie na posiłek.

HERBATKA U PLANTATORA


Jechałam w stronę Laosu. Zza szyb kolejnych aut obserwowałam zmiany w mijanych krajobrazach – stawało się coraz bardziej tropikalnie, pojawiały się pierwsze bananowce i ostrzeżenia o możliwości wtargnięcia na jezdnię słoni.
Zhang, poznany wcześniej w drodze, autostopowicz dał mi wizytówkę nowo otwartego hostelu w Jingtong, w rejonie Xishuangbanna, gdzie noc miała kosztować tylko 4 złote. Rzeczywiście, a do tego było czysto, szybkie Wi-Fi i bardzo sympatyczna, domowa atmosfera. Niestety brak jakichkolwiek angielskich oznaczeń. Hotel mieścił się w zwyczajnym bloku mieszkalnym, ukryty na jednym z wyższych pięter. Wszyscy się dziwili, jak tam trafiłam – ja, pierwszy gość z zagranicy!
W hostelu poznałam kolejnych chińskich autostopowiczów i wraz z nimi ruszyłam w drogę, ku polom herbacianym rozciągającym się za miastem. Region słynie z aromatycznej czerwonej pu-erh. Gdy wydostaliśmy się z miasta, zatrzymała się elegancka terenówka z szeroko uśmiechniętym kierowcą, właścicielem plantacji! Krętymi, błotnistymi ścieżkami zawiózł nas na swoje włości, gdzie oglądaliśmy herbaciane drzewka (w tym jedno aż stuletnie). Potem pojechaliśmy do zakładu produkcyjnego, gdzie liście suszy się i prasuje do postaci charakterystycznych dysków.
Na koniec gospodarz zaprosił nas do rodzinnego domu. Tam zostaliśmy przedstawieni siostrze i bratu, a następnie podjęci obiadem. Była degustacja herbaty, także takiej szczególnie cennej, poddanej jedenastoletniemu okresowi dojrzewania, i wspaniały, wielodaniowy obiad. Pysznie, wesoło, rodzinnie. Na pożegnanie otrzymaliśmy serdeczne uściski i po wielkiej paczce liściastej pu-erh dla każdego z naszej piątki – na pamiątkę z tej magicznej krainy.