Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-01-01

Artykuł opublikowany w numerze 01.2015 na stronie nr. 34.

„Mora mora” – grasejują mozolnie Francuzi i, jak większość przyjezdnych, zapisują ów zwrot na pierwszej stronie malgaskiego glosariusza. Ale „mora mora” to nie tylko refren dnia codziennego. To synteza tutejszej mentalności.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Jeszcze niedawno w Polsce co rano otwierałem w biurze niebieski pulpit komputera. Teraz co rano otwieram niebieskie okiennice skromnego pokoiku i spoglądam na podwórze misji w Mampikony. Zamieszkałem w sercu rolniczego miasteczka na suchej, omijanej przez turystów północno-zachodniej prowincji Czerwonej Wyspy, należącej do ludu Tsimihety. Zaproszony przez zaprzyjaźnionych zakonników z Bydgoszczy, będę uczył języka francuskiego, szkolił nauczycieli i przez osiem miesięcy z całych sił wrastał w lokalną społeczność.

 

 

CODZIENNE ACHY I ECHY

 

Pośpiech i Madagaskar to przeciwieństwa. Wystarczy, że minę o krok spiczaste rogi zebu ciągnących wózek saretti, a już zza pleców słyszę: – Mora mora, powolutku! – Dlaczego? Przecież szybciej załatwię sprawy! Najwyraźniej jednak woźnica uznał, że należy mnie przywołać do malgaskiego porządku. Szybko zadomowię się w Mampikony, ale nieprędko zacznę rozumieć ludzi. Najpierw będę musiał rozszyfrować mora mora. We wszystkich aspektach.
Spod liściastego migdałecznika wstał siwiejący mężczyzna i spytał, czy mógłby już odebrać gazetki, które miał mu przynieść stażysta. Pięć godzin temu. Pierwszy zapomniał, drugi spokojnie czekał. Inni nie pomogli, bo akurat wyjechali do Antananarywy. Wracając, przejechali przez żelazny most z epoki kolonialnej, z którego od lat wypadają kolejne płyty. Na naprawę kiedyś przyjdzie czas, a na razie dostawiono tablicę z wymalowanym odręcznie ostrzeżeniem „Uwaga! Ryzyko śmierci!”. Ech, ta niefrasobliwość!
Podrzucony na misję młodziutki krokodyl, pomieszkujący wcześniej w ogromnym rondlu, przeprowadził się do nowej klatki. Szybko jednak zaczął łakomie przyglądać się sąsiadującej rodzinie lemurów. Składał małpiatkom wizyty, przeciskając się przez oczka w siatce. Dość było tego dobrego! Miejscowy robotnik dostał drut, arkusze blachy i mnóstwo czasu. Ułożył blachy jak nieudaną partię tetrisa i przerobił klatkę na wielką zgniecioną puszkę. Ach, ta niesolidność!
– O, brawo! Dostałaś 20/20! – ojciec Darek gratuluje szóstoklasistce oceny, zerkając na polecenie „Wymień trzy rodzaje urazów kości”. – No i co to znaczy une entorse, skręcenie? – Simba toalana, zepsuta kość – odpowiada dziewczynka. – A zwichnięcie? – Simba toalana. – Yhm… a złamanie? – Simba toalana… – pada ponownie. Nauczyciel odegrał nauczanie – zapisał na tablicy definicje pojęć po francusku, bez wchodzenia w szczegóły. Uczniowie odegrali uczenie się – przepisali ciąg liter w obcym języku i zapamiętali ich kolejność, ewentualnie brzmienie wyrazów. Potem wspólnie odegrano sukces na klasówce i tak jakoś, mora mora, roku po roku. Ech, ta krótkowzroczność!

 

FACH W RĄCZKACH

W biedawarsztatach królują zręczni majstrowie i mistrzowie odzysku. Czasem pomagają też dzieci.

OBSZAR ZABUDOWANY

W całym regionie Sofia jest tylko jedna droga o randze krajowej powyżej Mampikony. Przecina ona typowe wioski ludu Tsimihety.

ORKA ZEBU

Uprawa ryżu w południowej części Płaskowyżu Centralnego. Szpaler zebu rozdrabnia racicami wilgotną glebę.

 

AKCEPTUJ NIEPRZEWIDYWALNE

 

W porcie rzecznym w Tamatawie szukałem barki, którą mógłbym dostać się w głąb kanału Pangalanes, niezwykłego sznura jezior mierzejowych, otoczonych pierwotnym lasem. Akurat grupka z odległej wioski ładowała na pokład ostatnie wory z ryżem. Miałem szczęście, miejsce też się znalazło. Już wyjaśniłem po malgasku, że choć mam białą skórę, nie jestem pieszym bankiem. Zrozumieliśmy się i wesoło uścisnęliśmy dłonie ze sternikiem. –Tylko szybko! Za godzinę odpływamy! – No, skoro tak, to pędem po plecak. Niepotrzebnie. Zdążę jeszcze pogawędzić i zjeść spokojnie pokaźny owoc flaszowca. Więc znów – powolutku…
Powolutku do mnie dotarło, że tak będzie wszędzie… że to jeden ze wspólnych mianowników w tym niespójnym tworze zwanym Madagaskarem, skupiającym pod jedną flagą ludzi z trudem rozumiejących swoje dialekty i zachowania. Łączącym właścicieli samochodów, kont internetowych oraz ich bosych rodaków z głębokiego buszu, którzy nigdy nie widzieli żarówki. Mogę zapuścić tu korzenie i mieć przyjaciół, ale zawsze pozostanę vazahą, obcym, Europejczykiem. A gdyby tak spojrzeć po malgasku?
Mora mora bywa zwykłym lenistwem i wygodną degrengoladą, ale potrafi też skrywać coś znacznie głębszego – świadomą bierność i akceptację. Postawę chwilami irytującą, ale całkiem w malgaskim kontekście logiczną – w końcu to tylko druga szala naszego zachodniego mocowania się z teraźniejszością. My walczymy ze źródłem dyskomfortu. Oni, uodparniając się, zmniejszają jego pole rażenia. To ich sposób oswojenia nieprzewidywalności. W tym świetle chroniczna opieszałość okazuje się cenną umiejętnością czekania, a pozorne lenistwo roztropnym stoicyzmem wobec rzeczywistości, której w bliskiej perspektywie nie da się zmienić.
Wypłaty są niepewne, prąd popłynie lub nie, więc z zaplanowaną pracą w warsztacie się zdąży lub nie. Kierowca może oznajmić, że (ups!) źle obliczył ilość paliwa. Na każdym postoju do fantazyjnej piramidy pakunków na dachu mogą dołączyć baniaki, kozy lub materace. Poczekać trzeba tyle, ile trzeba.

 

 

ZNOŚ NIESOLIDNE

 

Biskup Toisy nieraz zaglądał na misję przejazdem. Jeśli zostawał, zjadał rytualnie kubeczek wyśmienitego malgaskiego jogurtu z łyżeczką spiruliny. Szczególna solidność tego człowieka przejawiała się również deficytową na Madagaskarze punktualnością. Kiedy więc dwadzieścia minut po dzwonku na kolację biskupie krzesło nadal stało puste, zaczęto hierarchy szukać. W końcu się znalazł – chciał umyć ręce przed jedzeniem i nieopatrznie oparł się o baterię. Tak oto od dwudziestu minut sterczał z żelaznym palcem diecezji w tryskającym kranie.
Feralny kran nie jest wyjątkiem – najtańsze produkty sprowadzane z Maghrebu, Chin i Indonezji regularnie płatają figle. Pęknięta mydelniczka przykręcona śrubą do ściany obsuwa się pod ciężarem mydła. Proszek do prania drażni skórę amoniakiem, którego „Teraz mniej!”. Zamki w drzwiach, baterie, plastikowe breloczki i zapalniczki – wszystkie są namiastką, próbką tego, czym obiecują być. Przez to do przedmiotów podchodzi się nieufnie – raczej toczy się z nimi potyczkę, chcąc zawczasu wypatrzyć ich wady i je przechytrzyć. Niedziałanie jest stanem powszechniejszym niż sprawność. To sprawność zaskakuje, nie usterka. Dlatego rozpadający się most nie robi na nikim wrażenia.
W tej przestrzeni królują zręczni majstrowie i mistrzowie odzysku. Uliczne warsztaciki z powodzeniem przerabiają opony na sandały, a poprzecierane laczki na koła do taczek. Puszki po mleku na lampki oliwne, a blaszane beczki na łopaty. Naprawią wszystko – od korkociągu po elektronikę, choć gwarancji przezornie nie udzielają.
Niekiedy naprawcze mora mora idzie ciut za daleko. Umówieni hydraulicy mieli w wykutym już rowku umieścić rurę i połączyć ją z odpływami z poszczególnych pokojów, a następnie zakryć cementem. Rury tymczasem układały się po swojemu i wyrastały z werandy żeliwnym pałąkiem blokującym wyjście. – Drzwi z tej strony nie będą się otwierać, ale to nie szkodzi – mówi złota rączka – każdy pokój ma przecież wyjście z drugiej strony, obejdziecie sobie werandę dookoła.

 

BANANOWY ZAWRÓT GŁOWY

Na ulicznym straganie kilogram słodkich bananów kosztuje 800 ariarów, czyli około złotówki.

ŻYWA ANTANANARYWA

Migawka z codziennego życia ulicy w Antananarywie, stolicy Madagaskaru.

NAUKA UCZENIA

Warsztaty dla malgaskich nauczycieli w Port-Bergé. Czułki z kolorowych woreczków i drutu mogą stać się skuteczną pomocą dydaktyczną.

 

VAZAHA BIADOLI

 

Poprawili, choć nie jest powiedziane, że rozumieli kaprysy vazahy. Tak jak chłop znęcający się nad blachą przy klatce krokodyla. Pewnie myślał sobie, że vazaha zwariował. Nie dość, że marnuje nowiutką blachę na zwierza, którego starszy kolega wrąbał im katechetkę zeszłej wiosny, to jeszcze marudzi, że krzywo! Nawet przegroda na wewnętrznym podwórzu więzienia w Mampikony jest mniej solidna! On wyznaje pragmatyczny minimalizm – krokodyl nigdy już nie uciekł.
Ich czekanie nie jest naszym czekaniem. Będą cierpliwie siedzieć nawet pięć godzin pod migdałecznikiem. My mamy wówczas poczucie straty, oni będą najwyżej znudzeni. Myślą: „Od nerwów szybciej nie będzie. Tyle może się po drodze wydarzyć, vazaho, a ty zakładasz, że wszystko pójdzie jak należy i potem jesteś zawiedziony”.
Pukamy się w głowę, widząc, jak Malgasze obładowują do nieprzytomności samochody, zamiast pojechać na dwa razy. Wytykamy im krótkowzroczność, bo źle znosimy nieszczęścia i za wszelką cenę im zapobiegamy. Wygoda nas osłabia. – Jeśli mi samochód się zepsuje – powie nam tutejszy kierowca – naprawię go albo sprowadzę mechanika. Ktoś mnie podwiezie albo po prostu przejdę trzydzieści kilometrów piechotą. A ty, vazaho, biadoliłbyś i klął, na czym świat stoi.

 

 

MANTRA NIEPORADNYCH?

 

Ale nawet malgaska cierpliwość ma swój kres. Będzie stopniowo wysychać, aż w końcu pojawi się iskra, która w poczciwych Malgaszach zaprószy agresję. Było tak w 2009 roku, gdy w stolicy tłum rzucił się do rabowania sklepów należących do obalanego prezydenta Ravalomanany. I w Port-Bergé, gdzie mieszkańcy, rozsierdzeni kolejnymi tygodniami bez prądu, spalili lokalną infrastrukturę. I w październiku 2013 roku na kurortowej Nosy Be, gdy wyspiarze, upokarzani nagminną seksturystyką białych, wyładowali skumulowany gniew w potwornym linczu, paląc żywcem dwóch Europejczyków podejrzanych o pedofilię. Mora mora? Hola, hola!
Kto myśli, że mora mora jest mantrą nieporadnych, niech spróbuje zmierzyć się z malgaską administracją, wyrabiając wizę długoterminową. Niech gromadzi opasłą tekę i pieczątki, uwierzytelnia deklaracje na słowo honoru i wraca trzeci dzień z rzędu pod zamknięte drzwi. Wtedy mantrę podejmie sam. A w prezencie może jeszcze dostanie wywiad socjalny na posterunku policji, protokołowany jednym palcem na maszynie (kazus o. Michała).
– Wiek rodziców? Wykształcenie szwagierki? (…) Data przylotu na Madagaskar? – Sierpień 2005 roku. – A dokładnie? (…) – Nazwa drugiej ukończonej szkoły? – Zespół Szkół Drzewnych imienia Stanisława Staszica w Bydgoszczy. – Co proszę?! – Zespół Szkół Drzewnych imienia Stanisława Staszica w Bydgoszczy!!! – Z… stuk! – E… stuk! – S… stuk!
Michał nie wyobraża sobie powrotu do kraju. Zbyt polubił malgaski luz. Fakt, wszystko jest tu na łapu-capu, lecz dzięki temu każdy dzień staje się małą przygodą. Nie trzeba wciąż myśleć o przepisach ani prosić o pozwolenie. Wystarczy uniwersalna etyka i poszanowanie zwyczajów. Ludzie nie pędzą, dlatego dostrzegają się nawzajem i nie nudzą się sobie. Nie mylą zbędnej powściągliwości z dobrym wychowaniem. Śpiewają, piszczą i ujmują nas nieskrępowaną wesołością. Pokazują też imponującą wytrwałość, uważając za zwyczajne to, co w Europie uchodzi za hart ducha.
To właśnie zasługa malgaskiej esencji zamkniętej w mora mora. Jednak kreśli ona zarazem błędne koło. Daje bowiem siłę spokoju do pogodnego znoszenia niedogodności, których sama jest źródłem. By dać przetrwać z uśmiechem niedostatek, usypia potrzebę, matkę wynalazków. W tym należy upatrywać jednej z przyczyn dzielącej nas przepaści cywilizacyjnej. Stąd też bierze się magnetyzm Czerwonej Wyspy, jej własny charakter, poza globalnym uniformem dobrobytu. Niech więc Madagaskar zmienia się na lepsze. Tylko mora mora, po swojemu. Żeby zawsze pozostał sobą.