Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-01-01

Artykuł opublikowany w numerze 01.2015 na stronie nr. 42.

Tekst: Roman Rojek, Zdjęcia: Jolanta Rojek,

Królestwo bez wody


Pamiętam jeszcze, jak będąc uczniem podstawówki, stałem po słowackiej stronie Dunajca i machałem przepływającym flisackim tratwom z polskimi turystami. – Cześć, cześć, głupi pepiku! – zawołał wtedy do mnie z łódki jeden z rodaków. Po latach nie jestem już tak spontaniczny i, stojąc na jordańskim brzegu rzeki Jordan, w milczeniu oglądam zanurzających się w wodzie pielgrzymów z izraelskiego brzegu. Dzieli nas może pięć metrów. Może jednak więcej?

Po izraelskiej stronie niesie się śpiew. Radosne Alleluja, Alleluja rozbrzmiewa w kolejnych zwrotkach psalmu intonowanego przez czarnoskórą grupę pielgrzymów z Francji. Z pieśnią na ustach i w białych tunikach powoli i aż po czubki głów zanurzają się w mętnych wodach Jordanu. To w tym miejscu Jan, który „nosił odzienie z sierści wielbłądziej i pas skórzany około bioder, a jego pokarmem była szarańcza i miód leśny”, ochrzcił Jezusa.
Dziś podążają w to miejsce miliony pielgrzymów z całego świata. Jednak stosunkowo niewielu dotyka wód Jordanu ze wschodniego brzegu. Ostatnio ze swoją pierwszą zagraniczną pielgrzymką był tu jednak papież Franciszek. Bethany nad Jordanem znajduje się zaledwie pół godziny jazdy samochodem od stołecznego Ammanu i stanowiła niegdyś część szlaku pielgrzymkowego wczesnego chrześcijaństwa, wiodącego pomiędzy Jerozolimą, rzeką Jordan i górą Nebo.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

A ŚRODKIEM JORDAN PŁYNIE

Zdjęcie wykonano z brzegu jordańskiego. Po drugiej stronie brzeg izraelski. To tutaj Jan Chrzciciel udzielał chrztu.

BLISKO, CORAZ BLIŻEJ

Szczyt góry Nebo, z której Mojżesz po czterdziestu latach tułaczki pierwszy raz ujrzał Ziemię Obiecaną.

NASZ SZTANDAR PŁYNIE PONAD TRONEM

Flaga Królestwa Jordanii powiewająca wysoko ponad Ammanem.

 

TWIERDZA MARRIOTT


Jordania otoczona jest przez wojnę: Syria na północy, Irak na wschodzie, na zachodzie wiecznie napięty Izrael, a w środku największe na świecie skupiska uchodźców palestyńskich. Kiedy więc po wylądowaniu na lotnisku Queen Alia (nazwanym tak na cześć trzeciej żony zmarłego w 1999 r. króla Husajna) nasz samochód staje przed ufortyfikowaną bramą hotelu Marriott, nawet nie bardzo dziwimy się nadzwyczajnym środkom bezpieczeństwa. Ochrona lusterkiem sprawdza podwozie, pobiera do badania mikroślady z kierownicy i po chwili wielkie metalowe słupy blokujące wjazd szybko, niczym w czołówce serialu „Gra o tron”, chowają się w ziemię. Możemy już wjechać na hotelowy dziedziniec.
Jeszcze tylko prześwietlenie bagażu przed wejściem do recepcyjnego holu, kontrolna bramka, która reaguje na mój peacemaker, i już możemy zacząć awanturę o zarezerwowany i przedpłacony pokój dla palących, o którym mimo vouchera nikt nie wie.
– To hotel dla niepalących – oświadcza zaspany (jest 3 w nocy) recepcjonista.
– Też pięknie. Ale ja mam potwierdzoną rezerwację pokoju dla palących i po długim locie muszę zapalić.
– Proszę bardzo. Mam Marlboro Light. – Portier wyciąga do mnie rękę i niespodziewanie częstuje swoimi papierosami.

 

 

MÓJ ULUBIONY STEREOTYP


Następnego dnia nadal nie mamy pojęcia, jak stereotypy na temat Jordanii, które mamy w głowie, ciągle daleko odbiegają od otaczającej nas powoli rzeczywistości. W towarzystwie kierowcy i przewodnika jedziemy wymarłymi ulicami Ammanu. Jest poniedziałek, świeci przedpołudniowe słońce, a stołeczne ulice i chodniki są puste.
– Haszymidzkie Królestwo Jordanii liczy ponad 6 milionów ludności. Was pewnie zainteresuje, że chrześcijanie stanowią 6 procent, z czego katolicy to 2 procent. – Basel Ahmad, nasz przewodnik, mówiący angielszczyzną o wiele bardziej wyrafinowaną od mojej, od lat oddelegowywany jest do obsługi zagranicznych dziennikarzy i bez trudu „łapie focus” swoich gości.
Przed nami oprowadzał grupę dziennikarzy kurdyjskich. W ramach wprowadzenia do najnowszej historii im też pewnie tłumaczył, że zmarły król Husajn „uczynił kraj oazą umiarkowania na okrutnej pustyni nienawiści”, a jego syn, obecnie „miłościwie panujący król Abdullach II, uważany jest za potomka Mahometa w 43. pokoleniu”.
– A królowa Rania? – pyta żona. – Czy nadal prowadzi w sieci bloga pod hasłem „Prześlij mi swoje stereotypy na temat świata arabskiego?”.

 

TEATR MÓJ WIDZĘ OGROMNY

Odrestaurowany rzymski amfiteatr (II wiek) w Ammanie i dziś spełnia swą funkcję. Wyraźnie oddzielone trzy sektory, dla: szlachetnie urodzonych, żołnierzy i zwykłych obywateli nie utraciły znaczenia – mają swe odbicie w cenie biletu.

PO SĄSIEDZKU CZY NAPRZECIWKO?

Największy meczet stolicy, mogący pomieścić 7 tys. wiernych, usytuowany jest przy tej samej ulicy co koptyjski kościół św. Jerzego.

OAZA LUKSUSU

Już król Herod docenił gorące źródła Zarqa Ma’in. Spływające wprost do hotelowego basenu gorące wody (40-60°C) są główną atrakcją tutejszego spa.

 

WSPÓLNA TĘCZA


Co należało zobaczyć w Ammanie, to – zdaniem przewodnika – obejrzeliśmy. Nie spieramy się z nim ani w świątyni Herkulesa, zbudowanej za czasów panowania Marka Aureliusza, ani w amfiteatrze z II wieku, mogącym pomieścić 6 tysięcy widzów. Potwierdzamy, że największy meczet stolicy rzeczywiście sąsiaduje (przez ulicę) z chrześcijańskim kościołem. Śmieszy nas, że najpiękniejszy bulwar handlowy Ammanu, pełen kafejek, galerii artystycznych i sklepów z rękodziełem, nosi nazwę „tęczowego”, ale widać każda stolica musi mieć coś z tęczy.
Mały spór wybucha dopiero o to, czy ammański Raghadan jest najwyższym masztem flagowym na świecie. Nie jest! Liczy wprawdzie 126,8 metrów, ale to nie daje mu dziś rekordu. Podobną sprzeczkę mieliśmy już w tym roku z przewodnikiem w Baku, który pokazując nam tamtejszy (162 m wysokości) maszt, twierdził to samo i… też nie miał racji. Najwyższy maszt flagowy na świecie (165 m) sterczy w Duszanbe i dźwiga flagę Tadżykistanu.
Jednak do prawdziwego sporu między nami dochodzi w restauracji. Nauczyliśmy się już, że na Bliskim Wschodzie nie warto samemu nawet próbować wybierać restauracji. Już tam przewodnicy najlepiej wiedzą, gdzie mają układ z właścicielem lokalu. Tym razem jednak po obfitym i pełnym lokalnych specjałów posiłku nasz przewodnik absolutnie nie godzi się, by jego goście w jego mieście mieli zapłacić za obiad. Po autentycznym sporze zawieramy kompromis: każdy płaci za siebie, a my obiecujemy wszystkim przyjaciołom w Polsce ogłosić, że najlepsza restauracja w Ammanie to: Tawaheen Al-Hawa (Don Quichotte Restaurant), Tlaa’al-ali (Jubilee Circle)!

 

 

PRZYDROŻNA RZEŹNIA


Z każdym dniem pobytu w Jordanii coraz mniej pewni jesteśmy naszej, przywiezionej z domu, wiedzy o tym muzułmańskim kraju. Miłe recepcjonistki w hotelu Marriott noszą na szyi złote krzyżyki. Pewnie takie same, jakich zakazano nosić pielęgniarkom w szpitalach Wielkiej Brytanii. Jedna z nich pyta, czy (olbrzymi!) apartament prezydencki na ostatnim piętrze, na który zamieniono nasz pokój, choć trochę wynagrodził nam zamieszanie z naszym pierwszym noclegiem.
– O tak. Urzekający widok (a view of enchanting beauty). – Staram się ukryć entuzjazm i, wyszukując w pamięci dziwaczne angielskie przymiotniki, przybrać pozę przywykłego do królewskich luksusów bywalca.
Wreszcie wyjaśnia nam się też bezludność stolicy. Nasz pobyt w Jordanii przypada akurat na muzułmańskie Święto Ofiarowania (Il al-Adha), kiedy to, korzystając z kilku dni wolnych od pracy i prawie dwutygodniowych ferii szkolnych, kto żyw jedzie odwiedzać rodzinę lub wypoczywać za miastem. Święta zawsze cieszą, choć pewnie owce i kozy – sprzedawane przy drogach wylotowych i zaraz też rytualnie zarzynane z okazji tychże świąt – zostawią traumatyczne wspomnienia co niektórym turystom, którzy w porę nie zdążyli odwrócić wzroku.

 

DŻARASZ, JARASH, JERASZ, DAWNIEJ GERAZA...

...a najpewniej Pompeje Wschodu.

PUSTYNNA TWIERDZA

Kasr Al-Charana tylko tak wygląda. W rzeczywistości było to schronienie dla karawan.

TYLKO MORZE JEST MARTWE

Zarówno po przeciwnej, izraelskiej stronie, jak i po widocznej – jordańskiej, turystyczne kurorty wyrastają szybko i kwitną efektownie.

 

BEZ OBRAZY


Święto Ofiarowania obchodzone jest we wszystkich krajach muzułmańskich. To dla Jordanii czas, gdy z turystyczną wizytą przyjeżdża tu mnóstwo gości z Arabii Saudyjskiej i Emiratów. Sami Jordańczycy, którzy ze stolicy dojadą w cztery godziny niemal w każdy zakątek swojego kraju, też uwielbiają podróże. Dla nas to rzadka okazja, by zobaczyć zorganizowane (bardziej lub mniej) grupy arabskich turystów. Część korzysta z pierwszego napotkanego skrawka zieleni, na nim ustawia grill i ogląda przejeżdżające samochody lub zachód słońca. Inni wynajmują pokoje w drogich hotelach i tak jak w Kempinskim nad Morzem Martwym z pewnym zdziwieniem fotografują butelki szampana wystawiane do śniadania. To zapewne bardziej hotelowy gest wykonany z myślą o wymagających turystach rosyjskich, którzy prawie zawsze są tu w większości, niż gest z okazji świąt.
Jeszcze inni zażywają leczniczych, a na pewno relaksujących kąpieli w gorących źródłach Zarqa Ma’in, przy których zlokalizowano luksusowe spa i hotel. Wprawdzie angielskojęzyczne przewodniki przestrzegają, iż bikini może wywołać poruszenie w miejscach publicznych, jednak mnie poruszyło tu coś zupełnie odmiennego. Kiedy w szlafroku i przyzwoitych, sięgających kolan bermudach staję na brzegu hotelowego basenu, do którego wprost wpadają gorące wody z ponad 20-metrowego wodospadu, czuję się niczym ekshibicjonista. W basenie pływa już z dziesięć kobiet. Wszystkie kompletnie zasłonięte. Może dwie odziane są wyzywająco – w czarny dres z kapturem naciągniętym na głowę. Jak zapewnił mnie recepcjonista następnego dnia, ciepła woda w prysznicu, który wziąłem zamiast kąpieli w basenie, pochodzi z tych samych gorących źródeł, które zasilają basen.
Zwiedziwszy zamki pustyni na wschód i południe od Ammanu (Kasr Amra, Kasr Mushatta, Kasr Al-Charana), zobaczywszy fort w Azraq, który był siedzibą Lawrenca z Arabii podczas arabskiej rewolty i o którym wspomniał w „Siedmiu filarach mądrości” (skarżąc się zresztą na cieknący dach i potępieńcze szczekanie psów po nocy), wreszcie obfotografowawszy niemal wszystkie kolumny w Jaresh i Um Qais – przypomniałem sobie, że jednak jestem na urlopie.
– Gdzie mogę kupić piwo? – pytam Bazyla.
– Piwo serwują we wszystkich hotelach, które dla was zarezerwowano – odpowiada przewodnik i jest to oczywiście odpowiedź wymijająca. Bazyl jest muzułmaninem i nie pije alkoholu ani nie zamierza innym tego ułatwiać.
To akurat mogę potwierdzić z wdzięcznością – odpowiadam. Mam w pamięci swoje zdziwienie, gdy podróżując po wschodniej Turcji, trafiałem na hotele światowych sieci, które pod wpływem lokalnych nacisków wycofały alkohol.
– Wkrótce jednak jedziemy na Wadi Rum, a nie sądzę, by w beduińskim namiocie był minibarek.
Przewodnik zaręcza, że zrobi wszystko, by sprostać mojemu nowemu wyzwaniu, ale prosi o wyrozumiałość, bo absolutnie nie ma pojęcia, gdzie w obcym mieście kupić alkohol, a mogłoby być obrazą dla napotkanego człowieka, gdyby go o to spytać.
– Jutro będziemy w Madabie – uspokajam go – zgodnie z planem najpierw zwiedzimy tam kościół św. Jerzego i zobaczymy najstarszą mapę mozaikową Ziemi Świętej. Potem po prostu zawieź mnie do dzielnicy chrześcijańskiej. Możesz nie wychodzić z samochodu, ale otwórz bagażnik.
Sklepy z alkoholem są w Jordanii dość rzadkie. Wszystkie mają ciężkie, metalowe żaluzje. Ten w Madabie oferował flaszki tak zakurzone, że sprzedawca z radością dołożył mi w prezencie dwie butelki piwa, gdy przekonał się, że mój zakup ociera się o hurt.

 

SIEDEM FILARÓW MĄDROŚCI

Tak nazwano tę skałę na cześć Thomasa Edwarda Lawrence’a (Lawrence’a z Arabii) – bohatera Arabów i Anglików, choć nie Turków – przeciwko którym walczył tu podczas powstania 1917 r.

BEDUIŃSKIE KLIMATY: NAMIOT, HERBATA, PUSTYNIA I WIELBŁĄDY

– A terenówka? – Sorry, takie teraz mają klimaty.

 

MOC BĘDZIE Z NAMI


Pustynię Wadi Rum rozsławił Thomas Edward Lawrence, który działał tu w okresie antytureckiego powstania arabskiego w latach 1917-18, a jeszcze bardziej film „Lawrence z Arabii”, który powstał na podstawie jego autobiograficznej powieści „Siedem filarów mądrości”. Niektóre fanki twierdzą wprawdzie, że grający w nim Peter O’Toole, Alec Guinness i Omar Sharif przyćmili (aktorstwem?) nieziemskie piękno tej pustyni, jednak UNESCO było odmiennego zdania i wpisało tę krainę na listę światowego dziedzictwa.
Wyrastający wprost z piaszczystej pustyni labirynt skalnych gór, z których Dżabal Ramm (1754 m n.p.m.) jest najwyższym szczytem Jordanii, po prostu wymusza kosmiczne skojarzenia. Nic dziwnego, że plenery te wykorzystano też w filmach „Czerwona planeta”, „Transformers: Zemsta upadłych” czy „Prometeusz” Ridleya Scotta. Bez wątpienia to jedna z piękniejszych pustyni świata. Można tu wypożyczyć konia, wielbłąda, samochód z napędem na cztery koła, balon albo sprzęt wspinaczkowy i w zależności od rodzaju marzenia o kontakcie z naturą nietkniętą przez człowieka – po prostu je zrealizować.
– Są tu skorpiony? – pyta żona.
– Skorpiony i węże – odpowiada Bazyl – ale wasz obóz jest bezpieczny. Beduini stosowali bardzo skuteczny sposób ochrony swoich obozów – oblewali teren wokół namiotów cienką strużką smoły. Wasz obóz jednak, z namiotami wyposażonymi w ciepłą i zimną wodę oraz elektryczność, posiada tak głośny generator, że już dawno uciekło stamtąd wszystko, co żyje – dodaje uspokajająco. Oprócz turystów spragnionych romantycznego widoku, ich przewodników i obsługi.

 

PETRA PEŁNA SKARBÓW

Grób Koryncki (na wprost) i przylegający do niego Grób Pałacowy (po lewej) rozbudzają wyobraźnię nie mniej niż Skarbiec Faraona.

RÓŻOWO-CZERWONE MIASTO

To jedno z wielu określeń Petry, zwracające uwagę na wyjątkowość tego miejsca. Nie tylko ze względu na architekturę, ale także z uwagi na to, że jest ono niezwykłym tworem natury.

NA STRAŻY SKARBU

Nabatejscy żołnierze wiedzą, czego strzec najbardziej!

 

MÓJ SKARBIE


W zorganizowanym wśród internautów plebiscycie na Siedem Nowych Cudów Świata wzięło w 2007 roku udział ponad 90 milionów uczestników z całego globu. Gdyby nie popularność tego typu zabawy w Chinach, pewnie nie Wielki Mur, ale jordańska Petra byłaby pierwsza (a nie druga) na tej liście. Ruiny miasta Nabatejczyków, które dla współczesnych odnalazł w 1812 r. szwajcarski podróżnik Johann Burchardt, przyciągają miliony zwiedzających i nie dziwi, że bilet wejściowy musi kosztować 50 dinarów (około 250 zł). W cenę wliczona jest też krótka przejażdżka konna do wrót wąwozu al-Siq. Od tego miejsca warto już poruszać się wolno i ostrożnie. Wcale nie dlatego, że – jak przestrzega nadruk na bilecie – to rejon narażony na trzęsienia ziemi (ostatnie miało miejsce w 551 roku), ale dlatego, by nie dać się zaskoczyć niezwykłemu pięknu.
Oto po niespełna dwukilometrowej wędrówce zacienionym i głębokim na 100 m wąwozem ukazuje się w wąskiej szczelinie Treasury (albo świątynia Al Kasneh, albo jak chcą Beduini – Skarbiec Faraona). Archeolodzy ostatecznie nie ustalili pierwotnego przeznaczenia tej pochodzącej z II wieku budowli, ale utrwalona na niezliczonych ilościach fotografii i filmów („Indiana Jones i ostatnia krucjata”) jest turystycznym magnesem Jordanii i rzeczywistym skarbem dla jej gospodarki. Ciągle prowadzone prace archeologiczne i rozważna rekonstrukcja sprawiają, że nawet z założenia dowcipna uwaga znajomego: „Po co znów jedziecie do Petry? Przecież się nie zmieniła!” – nie jest pytaniem retorycznym.
– Czy możesz wyobrazić sobie większy skarb dla Jordanii niż Petra? – pytam przewodnika.
O tak – Bazyl nie ma wątpliwości. – Woda. Kupujemy ją od Izraela i rurociągiem transportujemy z Jeziora Tyberiadzkiego.