Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-05-01

Artykuł opublikowany w numerze 05.2015 na stronie nr. 24.

Tekst i zdjęcia: Marcin Pośpiech, Tekst: Magdalena Kucharczyk,

Błogosławiona i przeklęta


W czasie miesięcznego podróżowania spotkaliśmy wielu Kubańczyków. Byli lekarzami, nauczycielami, rikszarzami, sprzedawcami. Dzieliło ich wiele, łączyło jedno: jak mantrę powtarzali, że nie rozumieją kraju, w którym żyją.

Varadero to perła w koronie kubańskiej turystyki. Codziennie na lotnisku położonym nieopodal miasta ląduje kilkanaście samolotów po brzegi wypchanych spragnionymi wypoczynku Europejczykami i Kanadyjczykami. Na miejscu czeka na nich ponad pięćdziesiąt hoteli (od trzech do pięciu gwiazdek) oraz jedna z najpiękniejszych plaż na wyspie. Jest jednak pewien szkopuł, otóż z prawdziwą Kubą raj Varadero ma niewiele wspólnego.
Przed miejscowym centrum kultury zaczepia nas Geraldo. Mówi, że jest nauczycielem muzyki. Od razu dodaje, że na Kubie to nie takie proste. – Mam czterdziestu uczniów i tylko dwie gitary, jak mam ich uczyć? – pyta retorycznie. Geraldo ma też wiele innych zajęć, bo z samej nauki gry nie sposób byłoby wyżyć. Sprzedaje więc płyty i pocztówki, pracuje w szkole tańca, w centrum kultury oraz pomaga w restauracji…
Skoro o restauracji mowa, pytamy, czy jest tu miejsce, w którym moglibyśmy zjeść tak, jak Kubańczycy? Geraldo patrzy na nas oczami zdziwionego dziecka. – Jak Kubańczycy? – dopytuje. – Zgadza się, jak Kubańczycy, mamy już trochę dość turystów – tłumaczymy. – Nie, to niemożliwe – mówi Geraldo z powagą – w Varadero nie ma takich miejsc. Varadero to nie miejsce dla Kubańczyków. W Varadero Kubańczyka nie stać na nic. – To prawda. Przeciętna miesięczna pensja na państwowej posadzie to około 20 CUC (to jedna z dwóch funkcjonujących na wyspie walut – peso wymienialne), czyli niewiele ponad 60 złotych. Co można kupić za te pieniądze?
Ponieważ nie mamy innego wyjścia, idziemy do restauracji dla turystów. Zamawiamy dwa kawałki ryby, pieczone banany, trochę ryżu z fasolą, do tego dwie puszki „TuKoli” (to miejscowy wyrób „colopodobny”, zdaniem wielu, strawny tylko w połączeniu z rumem). Rachunek opiewa na 28 CUC. Kubańczyk na taki posiłek musiałby pracować półtora miesiąca!

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

BULWAR CZY SPACERNIAK?

Malecón – ośmiokilometrowy deptak wzdłuż morza, odgrodzony od wody betonowym falochronem, jest w Hawanie najpopularniejszym miejscem spotkań. Tutaj Kubańczycy świętują, odpoczywają, popijają rum i flirtują.

DOBRY, BO POLSKI

Na drogach rządzą stare amerykańskie krążowniki szos. Spotkać też można nasze maluszki.

 

OSACZONY W TOALECIE

 

Dla el cubano de a pie – tak na wyspie określa się przeciętnego Kubańczyka – nieosiągalne są nie tylko posiłki w restauracjach, ale też podróże po kraju autobusami. Połączenia między największymi miastami na wyspie obsługuje państwowa firma przewozowa ViaZul. Jej chińskie niebieskie pojazdy, wyposażone w rozkładane fotele i klimatyzację, uchodzą za luksus. Ruszamy jednym z nich na wschód wyspy. Za dwa bilety do miasta Holguin, położonego 680 kilometrów od Varadero, płacimy 56 CUC…
W głowach nadal kołacze się pytanie: jak przy sile nabywczej tutejszego pieniądza da się w ogóle żyć? Nie ma jednej odpowiedzi. Kuba nadal tkwi, jak określają to ekonomiści, w „monetarnym dualizmie”. Bliższe prawdy jest jednak określenie „pieniężna schizofrenia”. Obowiązują dwie waluty: peso wymienialne (CUC) i moneda nacional, czyli waluta narodowa (CUP). Łatwo je odróżnić. Na banknotach CUC umieszczono obrazy narodowych pomników, a na moneda nacional widnieją bohaterowie kubańskiej rewolucji. „Waluta narodowa” jest właściwie bezwartościowa, co zauważyły już nawet kubańskie władze, które zapowiedziały jej rychłą likwidację. Wszelkie pożądane towary (w tym i jedzenie) wyceniane są w CUC, butelka wody mineralnej na przykład kosztuje 1 CUC, czyli niemało!
Dlatego o każde CUC toczy się tutaj walka. Po raz pierwszy przekonaliśmy się o tym właśnie w Holguin. Jest to zatłoczone, hałaśliwe miasto pozbawione turystycznych walorów. Obcokrajowcy wpadają tu tylko na chwilę, by zaraz jechać dalej, chociażby do wypoczynkowej Guardalavacy. Ale zanim to zrobią, muszą stawić czoła miejscowym. Gdy tylko autobus wtacza się na dworzec, oblepia go grupa drobnych „przedsiębiorców”, dla których każdy turysta to zdobycz na wagę złota. Nas dopada Pedro, krępy dwudziestokilkulatek, będący właścicielem nielegalnej taksówki. Są też państwowe, żółte „Cubataxi”, ale ze względu na wygórowane ceny nawet turyści rzadko z nich korzystają.
Na „dzień dobry” Pedro wyrywa nam z dłoni bagaże i ciągnie je w stronę swojego wehikułu. To czterokołowy przykład na to, jak kreatywnym narodem są Kubańczycy. Nie trzeba być fachowcem, aby stwierdzić, że ten pojazd to zlepek kilku różnych aut. Próbuję po dobremu zatrzymać Pedra dźwigającego bez pytania nasze plecaki, ten jednak udaje, że mnie nie słyszy. Zostaje mi więc groźba: zdesperowany mówię, że chcę skorzystać z toalety. Pedro łaskawie zgadza się na ten luksus, ale bagaży nie oddaje. Osobiście prowadzi mnie do okropnej dworcowej ubikacji. Zamiast papieru, przy wejściu, za drobną opłatą można kupić „Granmę” – jedną z dwóch dostępnych na wyspie gazet, głos tutejszej partii komunistycznej. Na spłuczkę nie ma co liczyć, a malutkie kabiny skonstruowano tak, by więcej odsłaniać niż zasłaniać. O prywatności nie ma więc mowy, a tuż za drzwiami czeka jeszcze Pedro z walizkami. Pole bitwy o klienta jest wszędzie.

 

DOLA IDOLA

Jeden z wielu propagandowych plakatów, którymi oblepiony jest cały kraj: Che Guevara sławi ideowe dziedzictwo Fidela.

KOLEJKA PO COKOLWIEK

Oczekiwanie na towar przed sklepem w Manzanillo. Sytuacja jak za schyłkowego PRL-u: gospodarka tkwi w zapaści, a prawdziwe zakupy można zrobić tylko w tamtejszym pewexie.

PIONIERZY PRZYSZŁOŚCI

Uczniowie jednej ze szkół ubrani w obowiązkowe mundurki. W kubańskiej oświacie nie jest najlepiej – wielu nauczycieli przekwalifikowało się, zostając na przykład kelnerami. W tym systemie to bardziej popłatny zawód niż nauczanie.

 

CYGARA PO OBIEDZIE

 

Jadąc dalej na wschód, trafiamy do Gibary. To niewielkie zubożałe rybackie miasteczko, które huragan Ike siedem lat temu niemal zmiótł z powierzchni ziemi. Turystów niewielu. Może dlatego, że w Gibarze nie ma szerokich, pięknych plaż, lecz tylko dwie małe, do tego kamieniste. Obcokrajowcy wybierają z reguły nieodległą i popularną Guardalavacę. Nie oznacza to wcale, że ta mała miejscowość nie ma atutów. Po Hawanie to jedyne na wyspie miasto, które w XIX wieku ogrodzono murem obronnym. Co więcej, według niektórych przekazów (i ku świętemu przekonaniu mieszkańców Gibary), to właśnie w to miejsce miał dopłynąć Krzysztof Kolumb, oceniając, że dotarł właśnie do Indii. To tu miały też paść jego słowa „ludzkie oczy do tej pory nie ujrzały tak pięknej ziemi”.
Poza przyrodą Gibara kusi wspaniałą kolonialną architekturą, a nade wszystko atmosferą nienadgryzioną przez komercyjny blichtr. Świadczy o tym chociażby organizowany każdego roku festiwal filmów niskobudżetowych. Co ciekawe, obrazy wyświetlane są tutaj m.in. na ścianach pobliskich jaskiń.
Aby nawiązać przyjacielskie kontakty z mieszkańcami, nie potrzeba wiele. Najlepiej, bez względu na dzień tygodnia, wybrać się wieczorem do Teatro Colonial, gdzie trafia się bez mapy. Wystarczy podążać za pulsującymi dźwiękami muzyki roznoszącej się po całym mieście. W Teatro Colonial każdego wieczoru odbywa się fiesta. To świetna okazja, by podszlifować swoje taneczne umiejętności. Wystarczy wejść na parkiet i zrobić kilka kroków, by z tłumu tańczących (fenomenalnie) Kubańczyków wyłonił się ktoś, kto chętnie objaśni zawiłe kroki salsy.
Oczywiście w Gibarze, tak jak wszędzie na wyspie, mieszkańcy starają się cokolwiek zarobić. Gdy spacerowaliśmy po starym hiszpańskim forcie El Cuartelon (obecnie muzeum Gibary), zaczepił nas Eduardo. Powiedział, że jest rybakiem. Ale jak szybko dodał, zawsze marzył, aby być historykiem. Po rozwodzie rodziców, gdy został sam z matką, musiał zająć się pracą. Zaprosiliśmy go na obiad. Początkowo stał nieśmiało przy naszym stoliku. Nie chciał usiąść, nie wiedział, jak się zachować. Dopiero gdy stanowczo zaczęliśmy go zachęcać, usiadł. Potem z kolei nie chciał jeść, mimo że od razu poprosiliśmy o dodatkowy talerz. Jadł z niekrytym zażenowaniem, zdawało się, że głód i pragnienie walczy w nim z konsternacją. W rewanżu zaproponował, że sprzeda nam po okazyjnej cenie oryginalne kubańskie cygara (na wyspie krąży też wiele podróbek). Aby nie robić mu przykrości, zgodziliśmy się. W Gibarze znajduje się fabryka, która je produkuje. Jego kolega wynosił z niej cenne pudełka, by handlować nimi na czarnym rynku. Nikt nie uważa tego za kradzież, bo to tylko kolejny sposób radzenia sobie w biedzie. Jak się później okazało, ceny, które zaproponował nam Eduardo, były rzeczywiście wielokrotnie niższe niż te w sklepach.

 

 

W MOKRADŁACH FIDELA

 

O ile kubańskie cygara można czasami nabyć poniżej ceny rynkowej, to przy wynajęciu samochodu trzeba liczyć się z poważnymi wydatkami. Na ten cel musimy zarezerwować co najmniej 70 CUC dziennie (około 210 złotych). Do tego obowiązkowo należy uiścić depozyt w wysokości 200 CUC (zwracany po oddaniu samochodu). Problem w tym, że do odwiedzenia niektórych regionów wyspy, gdy nie ma się czasu na wielotygodniową wędrówkę, własny środek transportu jest niezbędny. Tak jest z górami Sierra Maestra. To jeden z najpiękniejszych kubańskich zakątków. Rozciągają się one na południowym wschodzie wyspy, a doskonały sposób, by nacieszyć się ich widokiem, to podróż wzdłuż karaibskiego wybrzeża.
Ponad 250-kilometrowa trasa widokowa rozciąga się od drugiego co do wielkości miasta na Kubie, Santiago de Cuba, aż po Cabo Cruz. To w jego okolicach na pobliskich mokradłach w grudniu 1956 roku wylądował Fidel Castro z kompanami. Rozpoczął tym samym swoją wojnę z siłami dyktatora Batisty. Jak wiadomo, zakończyła się ona sukcesem, choć w końcu starą dyktaturę zastąpiła dyktatura nowa.
Bez samochodu niełatwo się w te okolice dostać, bo transport publiczny praktycznie tutaj nie funkcjonuje. Z rzadka widuje się tylko gigantyczne radzieckie ciężarówki (transporte colectivo), które po długim oczekiwaniu zabierają na pakę tłumy przemieszczających się między wioskami Kubańczyków. Wielu mieszkańców duże odległości w doskwierającym skwarze pokonuje jednak pieszo lub na koniu. Podróż samochodem, chociaż wygodniejsza i szybsza, też nie jest łatwa, bo droga przypomina niekończący się durszlak. Miejscami zamienia się w ścieżynkę, prowadzącą po kamienistej plaży kilka metrów od morza. Trzeba też uważać na mosty, które często są zarwane. Prowadzenie po zmroku nie wchodzi w ogóle w grę.
W Sierra Maestra nie ma wcale casas privadas – pokoi wynajmowanych legalnie w domach Kubańczyków. Jak więc znaleźć nocleg? Najlepiej pytać miejscowych, czy nie zechcieliby nas przenocować. Nie zawsze padnie odpowiedź twierdząca, na Kubie jest to bowiem nielegalne, a za złamanie prawa grozi nawet konfiskata domu. Nieprzyjemności może mieć również obcokrajowiec. Warto jednak podjąć ryzyko. Widok morza Karaibskiego, stapiającego się ze zboczami gór Sierra Maestra, to jeden z cudów świata, kontrastujący z trudami tutejszego życia.

 

PRAWIE W SAMO POŁUDNIE

Fragment 250-kilometrowej trasy widokowej między Morzem Karaibskim a pasmem gór Sierra Maestra.

GRANMA LUDU

Jacht, na którym w 1956 roku wylądowali na Kubie rewolucjoniści Castro, nosił nazwę „Granma”. Tak samo nazywa się organ prasowy tutejszej partii komunistycznej, której wyznawcami, na zgubę tej pięknej wyspy, stali się dawni idealiści od Fidela.

WYSPA ABSURDÓW

 

W Santiago de Cuba poznaliśmy Carlosa. Był wykładowcą historii sztuki na miejscowym uniwersytecie. Ze swojej pracy nie mógł się utrzymać, co na wyspie jest normą. Pomaga więc rodzicom, wynajmującym pokoje turystom. Pewnego dnia w ciemnej uliczce wyszeptał konspiracyjnym głosem: – Żyję tu już od prawie czterdziestu lat i nadal ni w ząb nie rozumiem tej wyspy. – W czasie miesięcznej podróży spotkaliśmy wielu jemu podobnych. Dzieliło ich wiele, łączyło jedno: powtarzali, że nie rozumieją kraju, w którym żyją. Ale jakoś musieli przystosować się do codziennych absurdów: aptek bez lekarstw, kawiarni bez kawy, wieżowców bez wind. Wszechogarniającej bylejakości, kombinatorstwa oraz nieśmiertelnych rewolucyjnych haseł na murach, które dawno zamieniły się w kpinę.
Podróż po Kubie, jeśli tylko opuści się przystanie kurortów w rodzaju Varadero, nie jest beztroskim spacerkiem po karaibskim raju. Kubańczycy żyją na przecięciu dwóch koszmarnych systemów: oficjalnego komunistycznego i nieoficjalnego dzikiego kapitalizmu. Z obu dostają to, co w nich najgorsze. Obcokrajowców, którzy zapomnieli lub nigdy nie doświadczyli widoku pustych sklepowych półek czy gigantycznych kolejek po podstawowe produkty, Kuba szybko może zmęczyć. Zmęczyć może też natrętność Kubańczyków, proszących o wsparcie lub podarowanie fragmentu garderoby, która na wyspie jest absurdalnie droga.
Nic nie zmieni jednak faktu, że jest to miejsce magiczne. Opuszczając Kubę, mieliśmy łzy w oczach. Znajomy Kubańczyk, od lat mieszkający w Polsce, skwitował to krótko – wcale mnie to nie dziwi, tak działa na ludzi ta błogosławiona przeklęta wyspa.