„Tęsknota, tęsknota do dnia, gdy wrócisz tu…” Jest wiele prawdy w melancholijnych wersach „Sodade” – utworu, który wykonywała niezapomniana Cesaria Evora, ikona Wysp Zielonego Przylądka. Dźwięki tej pieśni rozbrzmiewają także w najgłębszych zakątkach wyspy Sal. Są na niej: nieskażona przyroda, świetne warunki do sportów wodnych, smaczna kuchnia oraz życzliwość mieszkańców. No i spokój.
Tęsknota i spokój – te chwytliwe słowa słychać wszędzie. Sprzedawcy, właściciele barów, ochroniarze, kelnerzy w restauracjach, kasjerzy, służby porządkowe, przechodnie – wszyscy oni zachęcają do zachowania spokoju. Słowa te są kierowane pod adresem przybyszów, nawet gdy zachowują oni postawę stoicką. Odwiedzający wyspę szybko zresztą przechodzą nad tym do porządku dziennego, odkrywając, że dla Kabowerdyjczyków nie jest to wcale pusty slogan mający zwrócić na siebie uwagę, lecz filozofia życia.
Cabo Verde, do których zalicza się Sal, pod żadnym względem nie można jednak nazwać ospałymi, bo wyspy te szybko się rozwijają. Ale prawdą jest, że pośpiech i nerwy są ich mieszkańcom obce. Na wszystko przyjdzie czas i do niczego nie trzeba się spieszyć… Taka postawa na ludziach Zachodu robi duże wrażenie. Jest czymś świeżym, a właściwie to dawno zapomnianym. Dlatego, zarażeni podejściem tutejszych do życia, turyści szybko „spokojnieją”.
Dostępny PDF
OKAZ NA POKAZ
Cabo Verde oferuje coraz więcej typowych i lubianych przez turystów atrakcji, ale możliwość podglądania w akcji tutejszych rybaków wzbudza największe zainteresowanie. Zwłaszcza jeśli trafi się taaaka ryba.
POSTAWA „NO STRESS”
Tutaj na wszystko jest czas, nie ma co się spieszyć. Na przyjezdnych zawsze robi duże wrażenie słynny spokój Kabowerdyjczyków. Właściciel osiołka długo obserwował grupę zagranicznych gości, po czym powolutku odjechał w nieznanym kierunku.
HANDEL I PROMOCJA
Sprzedaż z uśmiechem to norma. Wyroby wykonane są własnoręcznie. Nawet jeśli ktoś nie jest nimi zainteresowany, często dostaje pamiątkę gratis. Bo mieszkańców cieszy, gdy symbole ich kultury rozsławiają kraj w świecie.
PLAŻE MOŻLIWOŚCI
Sal w archipelagu Wysp Zielonego Przylądka zyskała miano „turystycznej”. Każdy znajdzie na niej coś dla siebie, zaś przyjazd tutaj polecany jest w szczególności fanom sportów wodnych. Wiatr dmucha w żagle przez dziesięć miesięcy w roku, dzięki czemu tafla oceanu usiana jest barwnymi latawcami kitesurferów i tańczącymi na falach windsurferami. Natomiast w oczach plażowiczów największym uznaniem cieszy się szeroka i piaszczysta w pobliżu miasteczka Santa Maria. Jest to zarazem jedno z tych miejsc na wyspie, do których przybywają jeszcze żółwie morskie.
Gdziekolwiek się nie udać, plaże na Sal w niczym nie przypominają tych z europejskich kurortów – hotelowe parasole nie przysłaniają widoku na ocean, a dyskusje osób z sąsiedniego leżaka nie zagłuszają myśli wypoczywających obok. Wszędzie jest wystarczająco dużo miejsca na stworzenie plażowej enklawy. Nie poczują się też zawiedzeni fani długich spacerów, bo wulkaniczna spuścizna minionych epok pozwala przechadzać się po piasku skrzącym się… grafitem. Czarna plaża zachwyca i sprawia, że to wybrzeże pozostaje na długo w pamięci.
Jedną z atrakcji na skalę światową jest Pedra de Lume – saliny zlokalizowane w kraterze wygasłego wulkanu. Już sam widok lśniących bielą pól robi wrażenie. Ale prawdziwą rozkosz przynosi dopiero kąpiel w nich. Udowodniono, że ma ona właściwości terapeutyczne. Miejscowi twierdzą też, że wysmarowanie się czarną mazią osadzoną na dnie salin daje efekty odmładzające. Niezależnie od tego, ile jest w tym prawdy, kto nie chciałby zaznać kąpieli w kraterze wulkanu!
Jeśli ocean pozwoli, warto także zakosztować kąpieli w ogromnym, naturalnym basenie wyżłobionym w dawnym kraterze. Buracona, bo taką nazwę nosi wielka dziura wypełniona oceaniczną wodą, jest najspokojniejsza w okresie wiosenno-letnim. Śmiałkowie mogą też podjąć wyzwanie wspinaczkowe w głąb dwudziestometrowego gardła Buracony, oddalonego od „basenu” o kilkanaście metrów.
WESOŁO ZA BURTĄ
Łódź to podstawowe narzędzie pracy, więc trzeba o nią dbać. Dobrze, żeby była zakonserwowana, i najlepiej na kolorowo. W pracy oczywiście nie ma co się spieszyć.
SOLISTA ZASTĘPCZY
Egzotyczne show w narodowych barwach Republiki Zielonego Przylądka. Tylko że tancerz okazał się Senegalczykiem na saksach.
SÓL KRZEPI
Z ich dobrodziejstw korzystają głównie turyści, licząc na właściwości odmładzające. Saliny Pedra de Lume na wyspie Sal zlokalizowane są w kraterze wygasłego wulkanu.
GRATIS ZA UŚMIECH
Mimo stosunkowo niewielkiej powierzchni wyspa ma do zaoferowania znacznie więcej niż tylko atrakcje nadmorskie. W poszukiwaniu miejskiej rozrywki powinniśmy udać się do Santa Maria, największego miasta na Sal i jej głównego ośrodka administracyjnego. Sklepy oferują tu lokalne różności – ubrania, figurki, biżuterię, emblematy z flagą Cabo Verde. Oprócz tego są tu kawiarnie, restauracje, biura podróży, instytucje publiczne. A pośród nich – urokliwe domy Kabowerdyjczyków, kolorowe i ujmująco proste. To właśnie one najlepiej odzwierciedlają naturę ich właścicieli.
Ci z przyjezdnych, którzy zdecydują się na wyjście poza hotelowe ogrodzenie, przekonują się, jak przyjaznymi i życzliwymi ludźmi są mieszkańcy Sal. Daleko im do znanej z północnoafrykańskich kurortów nachalności. Oczywiście zdarzają się zdeterminowani, których celem będzie zabranie cię do „mama shop”, ale gdy już tam dotrzesz, sprzedawca zaproponuje ci naprawdę korzystne ceny, a na odchodne dorzuci bransoletkę gratis. Trudno uwierzyć, ale sklepikarze na Sal często obdarowują turystów gadżetami, nie oczekując wcale za to zapłaty. Dlaczego? „Bo dużo się uśmiechasz i jesteś dla mnie miły” – usłyszysz w odpowiedzi.
Jeszcze 15 lat temu nikt by nie przypuszczał, że ta mała wysepka, która swą nazwę zawdzięcza złożom soli, zasłynie w świecie jako centrum sportów wodnych. Pytanie tylko, czy przekłada się to na korzyści czerpane przez lokalną społeczność. – Turystów przybywa, ale nie zawsze oznacza to, że my zarabiamy więcej – wyjaśnia poznany rybak. – Sal odwiedzają głównie zorganizowane grupy, które za namową touroperatorów wcześniej rezerwują wycieczki. Turyści albo się boją, albo po prostu wolą zwiedzić wyspę klimatyzowanym autobusem, z obsługą przewodnika mówiącego w ich języku. Ale przecież to my nosimy w sobie prawdziwego ducha wyspy. Znamy każdy jej zakątek i znamy też angielski. Nikt nie kocha tego miejsca bardziej niż my, a na wycieczkę zabierzemy za dużo mniej, niż zapłaci się w biurze podróży…
Niestety, na postępujące tu zmiany mieszkańcy Republiki Zielonego Przylądka mają znikomy wpływ. Niegdyś życie na wyspach koncentrowało się głównie wokół oceanu, dziś Kabowerdyjczycy muszą dostosowywać się do reguł będących następstwem nowej ery – ery turystycznej. Sal stopniowo opanowuje infrastrukturalny boom, powstają wielkie hotele stylizowane na tropikalne kurorty, a ich prostym zadaniem jest przyjęcie jak największej liczby przyjezdnych, bo ta przecież wciąż rośnie.
Oprócz oczywistych benefitów, jakie niesie to ze sobą, na postępującej komercjalizacji traci środowisko i koloryt archipelagu. Już teraz wyspy zalewa ludność z kontynentu afrykańskiego, trudniąca się przede wszystkim ulicznym handlem, a nie propagowaniem tutejszej kultury. Podczas obserwowanego występu lokalnego zespołu tanecznego publiczność nie posiadała się z zachwytu. Barwny ubiór, piękna biżuteria i to, co na zgromadzonych zrobiło największe wrażenie – żywiołowość. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po spektaklu okazało się, że występująca grupa pochodziła… z Senegalu.
OCEANICZNI
Kabowerdyjczycy żyją z oceanu i dla oceanu. Czują się więc w nim jak ryby w wodzie, co chętnie demonstruje jeden z mieszkańców.
PERŁY OCEANU
Wątpliwości na temat wyspiarskiej kultury i obyczaju nie można mieć, gdy dociera się do rybackiego pomostu w Santa Maria. Kilkadziesiąt zbitych desek stanowi tu od rana do wczesnego popołudnia arenę walki o zarobek, względną stabilizację i gwarancję spokojnego jutra. Wszyscy tutejsi rybacy doskonale się znają i funkcjonują jak dobrze zorganizowana i wspierająca się rodzina. Co kilka chwil podpływa łódź z połowem. Najpierw wspólny szybki rozładunek, potem prawdziwie artystyczne patroszenie. Sprawność, precyzja i tempo, w jakim to się dzieje, to dowód, że Kaboweryjczycy są przede wszystkim ludźmi oceanu. Między sieciami, nożami, tasakami i martwymi rybami, bez butów, ale ze scyzorykami w dłoniach, biegają dzieci dokonujące przeglądu połowów. Ich nie interesują turyści ze swoimi aparatami. One skupione są na owocach morza. Każda zdobycz je cieszy i przybliża do pójścia w ślady ojca czy dziadka rybaka.
Wyspy Zielonego Przylądka to nieskażona jeszcze popkulturą enklawa na Ocenie Atlantyckim. Zachwycająca prostotą ludzi i dziewiczymi krajobrazami. Tym, co oddaje jej naturę, jest symbolika zawarta w kabowerdyjskiej fladze – dumie każdego mieszkańca. Biel – która symbolizuje czyste, szlachetne i pokojowe intencje. Głęboka czerwień – przypominająca o trudzie i potrzebie pracy. Wreszcie – dziesięć żółtych gwiazd na niebieskim tle, uosabiających wyspy archipelagu rozsiane po błękicie oceanu. Bo też Cabo Verde oglądane z przestworzy przypomina mozaikę pereł rozproszonych na oceanie. Chce się po nie sięgnąć i przyjrzeć bliżej. A gdy się je dotknie, tęsknota bijąca z pieśni Cesarii staje się zrozumiała.