Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-10-01

Artykuł opublikowany w numerze 10.2015 na stronie nr. 32.

Tekst i zdjęcia: Piotr Milewski,

Wyprawa po wschód słońca


Wiele osób wspina się na tę górę nocą. Chcą obejrzeć „goraik?” – mityczny wschód słońca. Aby go doświadczyć, pewnego dnia wyruszyłem z Tokio. To niezapomniane przeżycie estetyczne, a dla niektórych Japończyków – wciąż religijne i duchowe.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Góra Fudżi, dla Japończyków Fudżi-san, leży na granicy prefektur Yamanashi i Shizuoka, zaledwie 130 km od Tokio. Tylko tyle dzieli japońską stolicę od zupełnie innego świata, gdzie nad ziemią góruje charakterystyczny stożek. Przy bezchmurnej pogodzie można go niekiedy zobaczyć ze stolicy kraju. Latem, gdy śnieg topnieje, wierzchołek przesłania gruba czapa chmur. Ale to właśnie latem trwa sezon wspinaczkowy i to wtedy bez specjalistycznego sprzętu można dotrzeć na szczyt.

 

POMÓDL SIĘ I W DROGĘ!

Szintoistyczne chramy w miejscowości Yoshida, tuż przy wejściu na szlak wspinaczkowy. To początek jednej z czterech głównych tras na Fudżi-san.

SZCZYT JAPONII

Kamienny słup wskazuje, że właśnie w tym miejscu znajduje się najwyższy punkt Japonii – 3776 m n.p.m.

PIKNIK Z WIDOKIEM

Przystanek w cieniu świętej góry Japończyków, której tylko latem nie przykrywa śnieg.

 

STOŻEK ŚWIĘTOŚCI

 

Geologicznie góra Fudżi to czynny stratowulkan, wznoszący się na wysokość 3776 m n.p.m. Kształtem przypomina prawie idealny stożek, którego obwód u podnóża wynosi 40 kilometrów. Uśpiony, lecz nie wygasły kolos, leży w strukturalnej depresji zwanej Fossa Magna i w rzeczywistości składa się z trzech różnych wulkanów: Komitake, Ko-Fuji i Shin-Fuji oraz najstarszej i najgłębiej położonej warstwy andezytu o nazwie Sen-Komitake. W obecnej formie istnieje od 10 tysięcy lat, gdy działalność erupcyjną rozpoczął Shin-Fuji (Młodsza Fudżi). Jego lawa i popioły zakryły pozostałe wulkany.
Ostatni raz dał o sobie znać potężną erupcją na przełomie 1707 i 1708 roku. Wulkaniczny pył dotarł wtedy aż do Tokio, przysypując ulice japońskiej stolicy. Wybuch spowodował powstanie nowego krateru, a wypływająca zeń lawa stworzyła garb zwany dziś górą H?ei – od nazwy ery japońskiej.
W Japonii symetrycznym, stożkowatym wierzchołkom od dawien przypisywano magiczne właściwości. Nie inaczej jest i w przypadku Fudżi, którą do dziś uważa się za jedną z trzech świętych gór, wraz z górą Tate i górą Haku. Na szczycie zamieszkiwać ma Konohanasakuyahime – bogini wszystkich japońskich wulkanów, która chroni Fudżi-san przed wybuchami. To dla niej wybudowano na szczycie chram. Japończycy wierzyli również, że to właśnie na wierzchołek wulkanu wzlatywały dusze zmarłych w drodze na tamten świat.
Miejscowa ludność czuła respekt przed olbrzymem, zaś artyści czerpali natchnienie z jego widoku. Powstało tysiące poematów i obrazów przedstawiających samotny wierzchołek w różnych porach roku. Do najbardziej znanych należą dwa cykle drzeworytów ukiyo-e, autorstwa mistrzów Hakusaia i Hiroshige, zatytułowane „Trzydzieści sześć widoków góry Fudżi”.

 

 

WSPINAĆ SIĘ KAŻDY MOŻE…

 

„Kto nie wspiął się na górę Fudżi ani razu, jest głupcem, tak samo jak ten, kto uczynił to dwa razy” – mówi stare przysłowie rozpowszechnione w okresie Edo (1603-1868), gdy dotarcie na szczyt było prawdziwą wyprawą, a wspinaczka rozpoczynała się u samego podnóża góry.
Pierwszym zdobywcą wulkanu był w 663 roku nieznany z imienia mnich. Tradycja wspinaczek na górę rozpoczęta została jako religijna praktyka członków synkretycznej sekty Fuji-k? łączącej elementy buddyzmu i rodzimego szintoizmu. Jej wyznawcy czcili wulkan Fudżi. To właśnie oni zapoczątkowali zwyczaj dzielenia tras wspinaczki na 10 etapów.
Pierwszym obcokrajowcem, który stanął na szczycie, był Brytyjczyk Rutherford Alcock. Stało się to 11 września 1860 roku. Siedem lat później, jako pierwsza cudzoziemka w historii, tego samego dokonała żona brytyjskiego ambasadora lady Fanny Parkes, łamiąc tym samym zakaz wstępu na górę dla kobiet.
Dziś na najwyższy szczyt Japonii wspinać się może każdy, a zdecydowana większość wchodzących to nie pielgrzymi, lecz turyści. Sezon wspinaczkowy rozpoczyna się w lipcu i trwa do końca sierpnia. Ze względu na warunki pogodowe władze mocno odradzają wędrówki w innym terminie, co sprawia, że w czasie tych dwóch miesięcy wierzchołek zdobywają tłumy. W rekordowym 2009 roku przybyło tu 300 tysięcy osób, z czego prawie jedną trzecią stanowili obcokrajowcy.
Istnieją cztery główne trasy, których nazwy zaczerpnięto od miejscowości, gdzie mają swój początek: Yoshida, Fujinomiya, Subashiri oraz Gotemba. Każda z nich podzielona jest na dziesięć odcinków o różnych długościach. Wspinać się na górę Fudżi można albo od samego podnóża (tak jak czynili to dawni pielgrzymi), albo od jednej z piątych baz. Większość wybiera ten drugi wariant. Do piątej bazy popularnej ścieżki Yoshida, która swój początek ma przy chramie Sengen w pobliżu jeziora Kawaguchi, prowadzi kręta asfaltowa droga i dojechać tam można autobusem.
W zależności od miejsca startowego pokonać trzeba od 1336 do 1376 metrów różnicy poziomów. Wejście zajmuje od 4,5 do 7 godzin. Najdłuższe zaczyna się na wysokości 1440 m n.p.m, najkrótsze na 2400 m n.p.m. Co kilkaset metrów znajdują się górskie schroniska (yamagoya), w których można przenocować. Nocleg kosztuje od 5000 do 8000 jenów, czyli 150-240 zł (w sobotę o 1000 jenów drożej), a posiłek ok. 1000 jenów. Ze wzrostem wysokości rosną ceny, a popularność wspinaczki sprawia, że lepiej zarezerwować nocleg dużo wcześniej. I niech nikogo nie zdziwi, gdy gospodarz kwatery obudzi nas o czwartej rano i każe w ciągu 30 minut opuścić to miejsce. Musi być gotowe na przyjęcie następnych – porządek i organizacja są w Japończykach głęboko zakorzenione.

 

CHŁODNE POWITANIE SŁOŃCA

Siąpiący deszcz i cztery stopnie o czwartej nad ranem. Wyczekiwanie na wschód słońca na Fudżi to niezwykłe i mocne przeżycie.

MORZE CHMUR

O tej porze roku mgły rzadko opuszczają wierzchołek góry. Na zdjęciu widok na dachy schroniska leżącego poniżej szczytu, który tym razem był odsłonięty.

 

RADOŚĆ O PORANKU

 

Ze schroniska przy piątej bazie wyruszam o godzinie 20. Na dworze jest już ciemno, co dla tej szerokości geograficznej nie jest niczym nadzwyczajnym. Latem nad środkową Japonią słońce zachodzi kilka minut po 19. Pada deszcz. Momentami z szarego nieba leją się strumienie wody. Fudżi-san znana jest z kaprysów pogody. Występują też anomalie magnetyczne – w czasie wspinaczki na nic zda się kompas. A na pytanie o prognozę pogody tutejsze służby meteo odpowiadają pobłażliwym uśmiechem – przecież nikt nie jest w stanie jej przewidzieć.
Od szóstej bazy droga biegnie zygzakiem. W ciemności, pomimo pełni, nic nie widać. Drogę wskazują strzałki wymalowane na większych skałach oraz metalowe pręty połączone gdzieniegdzie łańcuchami. W oddali słychać odgłosy malutkich dzwonków, które niosą ze sobą wspinacze. Gdzieś nade mną majaczą światełka kolejnych górskich chat, pomagając w orientacji. Dołączam do dwójki Japończyków zaopatrzonych w czołowe latarki. Za i przed nami rzeka świateł. To inni wspinacze. Idziemy razem niemal bez słowa. Gdy moi dobroczyńcy zatrzymują się, by ugotować herbatę, przyłączam się do następnych. Krok za krokiem wspinam się coraz wyżej, od czasu do czasu potykając się o kamienie lub grzęznąc w wulkanicznym żużlu.
O drugiej w nocy, na wysokości około 3500 metrów, mijam pierwszą bramę torii, która wyznacza granicę między światem ludzi a światem kami, szintoistycznych bóstw. Za nią rozciąga się święta ziemia. Wierzchołek musi być już całkiem blisko. Jak opowiadają doświadczeni wspinacze, tutaj u stóp turysty zupełnie bez ostrzeżenia uderza czasem błyskawica. Pomimo że pogoda nie dopisuje, nie ma jednak wyładowań atmosferycznych. Pół godziny później docieram na szczyt.
Do wschodu słońca pozostało jeszcze około dwóch godzin. Siąpi deszcz, a silny wiatr przewiewa mgliste chmury składające się z małych kropelek wody. Termometr wskazuje 4 stopnie. W porównaniu do sierpniowego Tokio, w którym temperatura sięga 35 stopni, różnica jest ogromna. Nawet najcieplej ubrani wędrowcy drżą z zimna. Zbierają się w grupki i chowają za skałami przed podmuchami lodowatego wiatru. Schronisko na wierzchołku jest jeszcze zamknięte. Są tu także: mały chram, poczta, z której można wysłać pocztówkę z oryginalnym stemplem, i budka telefoniczna (gdyby ktoś chciał pozdrowić kogoś z najwyższego miejsca w Japonii). W świątyni można wbić sobie pieczątkę w notesie i kupić kilka drogich pamiątek.
Około czwartej na skałach naprzeciw schroniska gromadzą się wspinacze. Wyciągają aparaty fotograficzne. Każdy pragnie zarejestrować uroczysty moment. Niebo szarzeje i przejaśnia się. Tylko gdzie jest ten wschód słońca? Jest! Wśród szybko przepływających mgieł, zza dużej skały wyłania się świetlisty krąg. Rozlegają się okrzyki. Ktoś klaszcze. Słychać trzask migawek. Mnie również udziela się ta podniosła atmosfera. Podskakuję z radości. Ściskam dłonie nieznajomych. Pozdrawiamy się krótkim ohay? gozaimasu – dzień dobry. Kilkanaście sekund później wierzchołek znów spowija gęsta mgła, a tarcza słońca przemienia się w jasną plamę.

 

BRAMA DO NIEBA

Tuż za bramą torii na wysokości 3700 m n.p.m., oddzielającą ziemski świat ludzi od świętego terytorium kami, znajduje się królestwo bogów.

POWRÓCIĆ I ZOSTAĆ GŁUPCEM

 

O 4.45 otwierają schronisko. Przemarznięci, wchodzimy do środka, by się ogrzać i osuszyć ubrania. Jest tłoczno, a mimo to cicho. Siadam na chwilę na jedynym wolnym miejscu przy drzwiach w dużej sali. Przede mną 30-letni, na oko, mężczyzna. Trzęsie się na całym ciele. Ręce drżą mu tak mocno, że ma kłopoty z poprawieniem zsuwających się z nosa okularów. Wyciągam kairo – chusteczkę, która po potrząśnięciu rozgrzewa się do temperatury około 60 stopni i utrzymuje ciepło przez kilka godzin. Można nią ogrzać dłonie i twarz. Dostałem ją od młodego Japończyka w schronisku na piątej bazie, teraz mogę ją przekazać innemu potrzebującemu. Odmawia zaskoczony. Nalegam. W końcu przyjmuje podarunek, kłania mi się nisko i serdecznie dziękuje.
Godzinę później wychodzę ze schroniska, które nie mieści się na samym szczycie, więc trzeba jeszcze trochę wspiąć się. Ruszam ścieżką wokół krateru. Ma on 200 metrów głębokości i 800 metrów średnicy. Skrywa się za gęstą mgłą, wyglądając jak miska mlecznej zupy. Przy złej pogodzie trzeba uważać, aby nie zsunąć się do środka. W końcu dochodzę. Jest wierzchołek, 3776 metrów! Na kamiennym słupie – wyryta nazwa góry.
Gdy schodzę, dopada mnie jakiś wykończony Francuz. Łapiąc dech, pyta, czy tu jest wierzchołek. Z niedowierzaniem ponawia pytanie. Moje spokojne „tak” wydaje się go nie przekonywać. Pyta mnie po raz trzeci, po czym na jego twarzy odmalowuje się radość i odprężenie.
Około siódmej wracam do schroniska i wychodzę po pół godzinie, gdy ustaje deszcz. Żegna mnie obdarowany wcześniej gorącą chusteczką Japończyk. Wstaje, chyli głowę i ponownie dziękuje.
– Gambatte! Ki o tsukete! – mówię. – Powodzenia! Proszę na siebie uważać!
– Doumo ariogatou – odpowiada. – Dziękuję bardzo.
Wraz z obniżaniem się wysokości podnosi się temperatura. Około 9 rano, w okolicach siódmej bazy, nad głową przelatuje pierwszy ptak. Jego czarny cień znika szybko we mgle. Niedługo potem widać pierwsze rośliny. Niskie, zielone, o fioletowych kwiatach, wyglądają pięknie na tle brunatnoczerwonej ziemi. Gdy niecałą godzinę później pojawia się zarys piątej bazy, nadchodzi oberwanie chmury. Mijam grupę żołnierzy. Przed nimi jeszcze długa droga. Trafili na zły czas. Słyszę, jak pod nosem przeklinają dowódców i przewodnika.
O dziesiątej docieram do mety. Zejście zajęło mi nieco ponad dwie godziny. To nic w porównaniu z sześciogodzinną nocną wspinaczką. Jestem niewyspany i mokry, a mimo to czuję się świetnie. W schronisku suszę ubranie.
Dwie godziny później, już na autostradzie, odwracam głowę i widzę ukryty za czapą z chmur stożek. Przypominam sobie haiku XVII-wiecznego poety Onitsury:
„Hen, tam wysoko
już jest z niebem jesiennym
góra Fudżi”.
(tłum. Agnieszka Żuławska-Umeda)
Jadę i powtarzam sobie, że gdy tylko uda mi się jeszcze wrócić do Japonii – to nawet jeśli miałbym zostać przysłowiowym głupcem – na pewno wejdę tam ponownie.