Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-10-01

Artykuł opublikowany w numerze 10.2015 na stronie nr. 60.

Tekst i zdjęcia: Daria Urban-Kostyk, Wojciech Kostyk,

Najważniejsza jest droga


Było lipcowe południe, temperatura dawno przekroczyła 35 stopni, a promienie słońca odbijały się od rozgrzanego asfaltu, potęgując wrażenie obezwładniającego żaru. Trudno było nawet złapać oddech. W zasięgu wzroku jedynie pola. Ani jednej plamki cienia, ani jednego samochodu poza starą ciężarówką, zadziwionym kierowcą i dwójką wędrowców sunących ociężale poboczem.

– Nie, nie, dziękujemy! To bardzo miłe z pana strony, ale chcemy iść piechotą. Nie rozumie Pan? Ale czego, angielskiego czy tego, że jesteśmy tu pieszo? – barczysty Bułgar spoglądał na nas z okna wysłużonej ciężarówki wiozącej arbuzy. Wychylał się na tyle, na ile pozwalały mu szerokie ramiona, przyglądając się nam z miną naukowca, który odkrył nowy gatunek. Jego twarz przybierała coraz bardziej zdumiony wyraz. – Idziecie z Polski!? Już dwa miesiące? – Na czole pojawiały się coraz większe zmarszczki. – Do Jerozolimy!? – Bary napierały coraz mocniej na trzeszczące pod ich ciężarem drzwi szoferki. – No sorry… tam to was nie zawiozę.
Przemierzaliśmy pieszo Bułgarię i chociaż determinacja nie pozwalała nam na skorzystanie z tak często oferowanego miejsca w samochodzie, to zapał topił się powoli, zupełnie jak asfalt pod naszymi stopami.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

EKWIPUNEK WŁÓCZYKIJA

Gdzieś w Turcji, na tyłach opuszczonego budynku. Zmęczeni, lekko brudni, ale szczęśliwi. Droga często pokazuje, że mniej znaczy więcej. W dwóch plecakach zmieścić można wszystko, co do życia potrzebne.

POLSKIE DROGI

 

Wyruszyliśmy ponad dwa miesiące wcześniej z Poznania, w głowach mając prosty plan: idziemy na południowy wschód. Piechotą najdalej jak się da, bo gdzieś tam powinna być Jerozolima – nasz cel. Namiot, śpiwory, garstka najpotrzebniejszych rzeczy i dobre buty miały wystarczyć na ten długi spacer. To nie była pierwsza taka wyprawa. Na koncie mieliśmy już wędrówki po szlakach wiodących do Santiago i Rzymu. Tym razem jednak miało być o wiele dłużej, trudniej, bez wyznaczonego szlaku i… prosto z własnego domu.
To bardzo dziwne uczucie, gdy wychodzisz rano z mieszkania, a tłum z przystanku upycha się w tramwaju. Tym razem bez ciebie, bo ty idziesz ścieżką wzdłuż torów. Docierasz do centrum, później przechodzisz na drugą stronę miasta. Już po południu, warto byłoby zrobić coś na obiad. O, jest autobus, który zawiezie cię pod dom. Ale moment, przecież nie wracasz dzisiaj do domu. Przecież postanowiłeś iść do Jerozolimy…
Mija dzień, dwa… polskie wioski zostają w tyle, jedna za drugą. A we wszystkich niezmiennie to samo pytanie: – Gdzie wy tak idziecie z tymi tobołami!? – Jak tu powiedzieć, że do Jerozolimy, żeby babcia nie pogoniła nas miotłą za naśmiewanie się ze starszych ludzi? I tak szliśmy, zamieniając podniecenie pierwszych dni w zmęczenie, zmęczenie w nawyk, a nawyk w szczęście. Bo już dawno zrozumieliśmy, że tylko będąc w drodze, czujemy się na swoim miejscu.

 

 

PÁLINKA U POPA

 

Zostawiliśmy za sobą Polskę, Słowację i mały kawałek Węgier. Ciągle do przodu, tym samym rytmem. Pobudka przed wschodem słońca, chwila zadumy nad tym, dlaczego przez całą noc gałąź wbijała nam się w kręgosłup, i można ruszać dalej. 30-40 kilometrów, niezależnie od pogody i samopoczucia. Potem znowu porcja makaronu na kolację i namiot.
Rumunia przywitała nas pálinką, czyli tradycyjną wódką z owoców. W ekstremalnej wersji ma siedemdziesiąt procent, a że my zazwyczaj mamy szczęście… – Masz! – Nowo poznany mężczyzna wręczył nam jeszcze plastikowy kubeczek wina. – To na popitę! Była 11 przed południem, a my skorzystaliśmy z zaproszenia na zupę. To jednak był tylko pretekst. Uśmiechnięty facet w podartych spodenkach i rozwalonych klapkach wymachiwał przed nami butelką. Nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie to, że gospodarz okazał się prawosławnym duchownym.
Po paru godzinach biesiadowania postanowił zabrać nas do wybudowanej przez siebie cerkwi. Zapakował nas do samochodu i na podwójnym gazie dotarliśmy do pięknej drewnianej świątyni, wzniesionej bez użycia gwoździ. Wojtek mógł zajrzeć za bogato zdobiony ikonostas, mnie zostało podziwianie części dla wiernych, ale i tak było co oglądać. Chwilę później wyposażeni w kilogramy rumuńskiej mielonki musieliśmy ruszać dalej. Było już dość późno, ale tego dnia zdołaliśmy pokonać ponad 40 kilometrów. Widocznie dobrze zatankowaliśmy.
Choć rumuńskie bezdroża liczyły wiele kilometrów, udało nam się dość szybko przebyć ten kraj. Może to zasługa pálinki, która neutralizowała ból stawów, pęcherzy na stopach i wiecznie przygniecionych barków. Albo to piękno gór – i tych niewielkich, porośniętych trawą wzgórz, i wyższych, tonących w chmurach Fogaraszy. Pośród własnych myśli, piękna wschodów i zachodów słońca powstawała przestrzeń na bycie ze sobą i bycie sobą.

 

ZAPALONA DO PÁLINKI

To nic, że lekki nieład wokół. Ważne, że plastikowe butelki wypełnia wysokoprocentowa pálinka, a pod stołem są kolejne zapasy.

ZAKRĘCENI

Droga Transfogaraska zbudowana z polecenia Nicolae Ceau?escu przecina Góry Fogaraskie – najwyższe pasmo rumuńskich Karpat. Wijące się serpentyny wydawały się autorom równie pogmatwane, jak cała ich droga do Jerozolimy.

PODRÓŻ ZA JEDEN UŚMIECH

Przed namiotem dary od miejscowych. Niezwykle gościnni Turcy na każdym kroku częstowali owocami i hektolitrami herbaty – a wszystko jedynie za uśmiech.

 

POMIDORY OD SZALONEGO WYKŁADOWCY

 

Kryzys bułgarskiego pustkowia udało nam się pokonać, choć nie było łatwo. Świadomość, że cel ciągle jest bardzo daleko, nie dodawała skrzydeł. Pocieszeniem była zbliżająca się Turcja. Tam miało być ciekawiej, inaczej, bardziej orientalnie. Już jakieś 10 kilometrów przed granicą w Edirne byliśmy legitymowani przez straż celną. Większość turystów przybywa wyczarterowanymi samolotami, ale to jeszcze nie znaczy, że dwójka brudnych wędrowców z tobołami ma nielegalne zamiary, nawet jeśli pierwsze wrażenie może na to wskazywać.
Udało nam się przejść przez bułgarskie kontrole bez szwanku (i bez wybuchów ze strony Wojtka, któremu zazwyczaj w sytuacjach, kiedy należy prezentować sztuczny uśmiech, zbiera się na ironiczne komentarze. Może ma to coś wspólnego z jego fizjonomią terrorysty i idącym za tym podwójnym sprawdzaniem papierów). Maszerowaliśmy w stronę tureckich pograniczników, przygotowując się powoli na rundę drugą, gdy nagle obok nas zatrzymał się samochód.
– Co wy tu robicie!? – Z auta wyleciał roześmiany mężczyzna i machając rękami, zaczął biec w naszą stronę. – Wędrujemy. Jesteśmy z Polski. – Facet zacząłby chyba wyczyniać cyrkowe sztuczki z radości, ale uniemożliwiały mu to pokaźne fałdy na brzuchu. – Z Polski!? I przybyliście zobaczyć mój kraj? To niemożliwe, nieprawdopodobne, wspaniałe… – Nie wiedzieliśmy, jak połączyć wypchane Polakami tureckie hotele z tym zdziwieniem rozmówcy, ale jego uśmiech i podniecenie wydawały się tak autentyczne, że udzieliły się i nam.
– Zaraz, zaraz, muszę wam coś dać! Macie wodę, pomidory! Nie, nie jeden, weźcie siatkę. Jakie to niesamowite, że was tu spotkałem! Tylko nie myślcie, że jestem wariatem. Wykładam na uczelni, zaraz wam pokażę legitymację. Co by tu jeszcze… O! Mokre chusteczki! – Nie dało się przerwać tego monologu i po paru próbach poddaliśmy się, ale gdy w rękach naszego nowego znajomego pojawiła się używana szczoteczka do zębów, postanowiliśmy jakoś się wykręcić. Uniesiona ręka na pożegnanie i zostaliśmy sami z pięcioma kilogramami dodatkowego bagażu. Po raz pierwszy mieliśmy okazję doświadczyć niesamowitej gościnności mieszkańców kraju, do którego właśnie wkraczaliśmy.

 

 

OBRZEZANIE U MUSTAFY

 

Turcja miała być ostatnim państwem, do jakiego dotarliśmy z Polski na własnych nogach. Ze względu na niebezpieczną sytuację w Syrii i zamknięte granice musieliśmy zrezygnować z przejścia całej trasy i skierować się w stronę wybrzeża śródziemnomorskiego, by stamtąd przeprawić się na Cypr. Ciągle jednak mieliśmy przed sobą ponad tysiąc kilometrów przez tureckie bezdroża.
Naszymi hotelami all inclusive stały się stacje benzynowe. Wystarczyło pojawić się pod wieczór na jednej z nich, by po paru minutach napić się z pracownikami czaju, opowiedzieć chwilę o drodze i zaraz potem rozbić się gdzieś w pobliżu pod ich czujnym okiem, z dostępem do bieżącej wody i czekoladowych batoników.
Nieraz też korzystaliśmy z gościnności napotkanych po drodze ludzi, którzy postanowili zaprosić do siebie dwójkę nieznajomych tylko dlatego, że pojawili się w ich kraju. Tak wylądowaliśmy u Mustafy – właściciela ogromnej winnicy. Mustafie bardzo zależało, by podwieźć nas na stopa i zupełnie nie mógł zrozumieć, dlaczego nie chcemy z tego skorzystać. Nie dał jednak za wygraną i oświadczył, że musimy przynajmniej dać się zaprosić na kolację. Kolacja zamieniła się w wieczorną imprezę, a impreza – w trzy kolejne dni u Mustafy.
Okazją do świętowania było obrzezanie. Wieczorem cała wioska zgromadziła się na zastawionej plastikowymi krzesełkami ulicy, były tańce, zabawy i DJ (pan z mikrofonem i organkami). Gdyby nie nawoływania z minaretów, którymi biesiadnicy niespecjalnie się przejmowali, można byłoby poczuć się jak na polskim weselu.
Nie mogliśmy jednak zostać zbyt długo, droga wzywała. Kontynuowaliśmy marsz przez wyschnięty, górzysty, niemal księżycowy krajobraz południowej Turcji aż do wybrzeży Morza Śródziemnego. Stamtąd przeprawa na Cypr i naszym oczom ukazał się zupełnie inny świat. W trakcie wędrówki przez część turecką wyspy ciągle towarzyszyły nam meczety i muzułmańskie zwyczaje, ale niedługo potem trafiliśmy wprost do turystycznego „raju”. Postanowiliśmy więc omijać większe miasta i dość szybko z Cypru uciekać.
Czekała nas jeszcze tylko kolejna przeprawa z celnikami. Wojtek znów stał się terrorystą numer jeden. Dziwne, że wszystkim muzułmanom zawsze przypominał żyda, a wszystkim żydom muzułmanina. Na jego ustach pojawił się jednak uśmiech triumfu, gdy pogranicznicy przeglądali każdą z oblepionych czteromiesięcznym brudem skarpetek.

 

ALLAH NIE WIDZI W NOCY

Tańce i zabawy z okazji obrzezania trwały do białego rana. A gospodarz Mustafa nad piwem i wódką wyjaśniał zawiłości wiary.

PRZEŻYJ TO SAM

Wędrować przez cztery miesiące, by zrobić sobie zdjęcie pod tą tablicą – czy w dobie bezpośrednich połączeń lotniczych ma to sens? Warto sprawdzić samemu!

SPOKÓJ I NIEPOKÓJ

Jerozolima, miasto paradoksów: jazgotu i gwaru, ale z drugiej strony ciszy i zadumy. Czy w tym wielokulturowym tyglu zapanuje kiedyś prawdziwy pokój?

 

OBIECANA ZIEMIA ŚWIĘTA

 

Dostaliśmy się wreszcie na teren Izraela. Zostały dwa dni szybkiego marszu wzdłuż zatłoczonego pobocza, by wyrosła przed nami tablica z napisem Jerusalem. Po czterech miesiącach wędrowania i 3200 kilometrach piechotą kończyła się nasza droga. Ogromna metropolia rozlewała się wokół nas. Rzeki samochodów, hałas klaksonów i silników sprawiały, że spokojne rumuńskie potoki i rozległe tureckie pustkowia wydawały się odległe o setki lat. Gdzie ta cisza, samotność i skupienie? I dlaczego ci wszyscy ludzie, którzy dzielili się z nami swoim sercem po drodze zamienili się teraz w bezimienny tłum? Ale nie byliśmy rozczarowani. Wiedzieliśmy, że to, co najważniejsze, zdarzyło się już po drodze. To ona dała nam ciszę, zmęczenie, ale przede wszystkim tych, których poznaliśmy podczas wędrówki i których w naszych wspomnieniach zanieśliśmy aż tutaj.
Słońce zachodziło, gdy przekroczyliśmy bramę Jaffy, wchodząc na teren starej Jerozolimy. Ze wszystkich meczetów naraz dało się słyszeć modlitewne nawoływania, dzwony kościelne również przypominały o swoim istnieniu, a różnokolorowy tłum przelewał się przez bazary. Tak jakby nic do siebie nie pasowało w tym zderzeniu religii i kultur, ale z drugiej strony – może pasowało do siebie wszystko. Poczuliśmy się szczęśliwi, że możemy być częścią tej skomplikowanej układanki. Dotarliśmy tu z daleka, by w tej kakofonii dźwięków, smaków i zapachów znaleźć na chwilę swoje miejsce. Tylko na chwilę, bo my przecież ciągle jesteśmy w drodze.