Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-10-01

Artykuł opublikowany w numerze 10.2015 na stronie nr. 70.

Tekst i zdjęcia: Maria Giedz,

Nie po to Bóg stworzył świat


Wszyscy chcą mnie pożegnać. Nie wiadomo, kiedy się zobaczymy, bo przecież kilkadziesiąt kilometrów stąd toczy się wojna. Elhan, niosąc w ręku miseczkę z wodą, podchodzi do auta i kiedy ruszamy, wylewa ją za nami. To bardzo stara tradycja, jeszcze z czasów Mezopotamii. Ma mi zapewnić szczęśliwą podróż do Polski, ale i szczęśliwy powrót tutaj – do tutejszych Kurdów, którzy uważają mnie za członka swojej rodziny.

Obszar wielkości dwóch polskich województw, oficjalnie nazywany Regionem Kurdystanu, czyli autonomią kurdyjską w północnym Iraku, teoretycznie zamieszkuje 5,5 mln osób. W ciągu ostatnich miesięcy populacja ta zwiększyła się jednak o ponad dwa miliony przybyłych już nie tylko z Syrii, ale i z głębi Iraku, przede wszystkim z rejonów Niniwa oraz Sindżal. To głównie jezydzi, chrześcijanie kilku wschodnich kościołów, Turkmeni, Kurdowie, ale i Arabowie – wszyscy zmuszeni do migracji w wyniku agresji tzw. Państwa Islamskiego.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

MIĘDZY NAMI JEZYDAMI

Byli jednymi z pierwszych ofiar agresji dżihadystów. Dziś jezydzi w Berseve, oczekując na lepsze jutro, rozpamiętują, co się wydarzyło.

PAMIĘĆ O DOMU

Chrześcijanka z miejscowości Telskuf niedaleko Mosulu trzyma w ręku zdjęcie swojego zburzonego domu. Teraz mieszka w obozie w Duhok.

NA WYGNANIU, ALE RAZEM

Rodzina Turkmenów w swoim tymczasowym azylu, czyli namiocie uchodźców. Ich miejscowość niedaleko granicy iracko-syryjskiej, jak wiele innych, została całkowicie zniszczona.

 

NASZE DUSZE PŁACZĄ

 

Od mojej ostatniej wizyty przed dwoma laty Kurdystan się zmienił. Wzdłuż dróg stoją na dziko rozbite namioty. Mieszkają w nich ci, którym udało się uciec wraz ze stadami owiec, i są to najczęściej jezydzi z okolic Sindżal. Ci z kolei, którzy stracili wszystko, znaleźli schronienie w obozach dla uchodźców. Tylko w rejonie Duhok znajduje się 18 takich obozów. W każdym mieszka od kilku do kilkudziesięciu tysięcy osób (samo 600-tysięczne miasto Duhok przyjęło 700 tys. uchodźców).
W obozie w Domiz mieszka ponad sto tysięcy osób. Tym razem do Domiz jednak nie pojechałam. Zadzwoniłam jedynie do Adela, księgowego pochodzącego z wioski Terbaspi (północno-wschodnia Syria), który wraz z matką, pięcioma braćmi i trzema siostrami od początku 2013 r. mieszka w namiocie. Powiedział, że się ożenił, że urodził mu się syn Muhammad i że znalazł pracę w NRC (The Norwegian Refugee Council), organizacji pomocowej na rzecz uchodźców w Domiz. Jest szczęśliwy, że nie będzie już musiał uciekać ani przed syryjskimi wojskami prezydenta Asada, ani przed okrutnymi dżihadystami z Państwa Islamskiego.
Nie wszyscy uchodźcy znajdują w Kurdystanie pracę. W dwóch obozach w Berseve, gdzie mieszka prawie 40 tys. osób, pracę znaleźli jedynie ci jezydzi, którzy wcześniej byli zatrudnieni w szpitalu w Sindżal albo też jako nauczyciele w tamtejszych szkołach. Ci ostatni uczą teraz obozowe dzieci matematyki, geografii, kurdyjskiego czy arabskiego.
– Tu w obozowej przychodni udzielamy pierwszej pomocy – mówi Miriam Abbas z Sindżal. – Jestem jezydką, uchodźcą. Sama przeżywam różne rozterki, bo to, co widziałam, było straszne, ale ponieważ jestem pielęgniarką i pracowałam w szpitalu, postanowiłam robić to nadal. Ponadto jest to moja najlepsza terapia na wyjście z traumy. Pozornie sprawiamy wrażenie ludzi normalnych, zadowolonych, ale nasze dusze płaczą i są przepełnione strachem. Dziennie przez gabinet Miriam przechodzi 150 pacjentów. Żaden z uchodźców za badanie czy leczenie nie płaci. Mają tutaj też własną aptekę, skąd leki otrzymują za darmo.
Rzędy białych namiotów ustawionych na kamiennym żwirku robią wrażenie. W każdym mieszka po pięć osób. Przed namiotami widać panele słoneczne, dzięki którym jest elektryczność. W przedsionku stoi gazowa kuchenka. Wzdłuż jednej ze ścian namiotu leżą równiutko poukładane materace. Obok stoją niekiedy pudełka z ubraniami czy innymi przedmiotami przydatnymi do codziennego życia. Ci, którzy dłużej tu przebywają, mają więcej rzeczy, a otrzymali je od miejscowej ludności albo od organizacji pomocowych. Jednym z takich przedmiotów może być piecyk na ropę do ogrzewania namiotowego wnętrza, gdyż zimą w Kurdystanie temperatury bywają ujemne i pada śnieg.
– My, Turkmeni, stanowimy mniejszość w tym obozie, który utworzono głównie z myślą o jezydach – mówi Nafe’a Kemal Ali, inżynier samolotowy z Mosulu. – Większość z nas pochodzi z takich miejscowości, jak Gobba, Tel Afal, Rabija, Sherehan, Rashidija... Wszystkie one zostały całkowicie zburzone, tak samo jak mój dom. Wraz z żoną i siódemką dzieci mieszkamy teraz w namiocie. Marzymy o powrocie, ale chyba za mojego życia to nie nastąpi.
– Jesteśmy muzułmanami, ale nie chcemy mieć nic wspólnego z islamem – dodaje Basima, żona Nafe’a. – Skoro Da’ish (miejscowa nazwa Państwa Islamskiego) w imię Allaha niszczy wszystko – muzułmanów, jezydów, chrześcijan – to jaki to islam?
Berseve jest gminną wioską zamieszkaną przez niecałe pięć tysięcy osób. Leży w górach 15 km na wschód od Zakho, ponaddwustutysięcznego uniwersyteckiego miasta na granicy kurdyjsko-tureckiej. Wśród stałych mieszkańców występuje zarówno ludność muzułmańska, jak i chrześcijańska z trzech Kościołów wschodnich. Mieszkańcy Berseve nie spodziewali się, że nieopodal ich wioski powstaną aż dwa obozy dla uchodźców, ale nie protestują.
– Żyje się nam ciężej, bo brakuje pracy i zarobki są niższe, ale ci ludzie nas ubogacają. Ich tragedia stała się naszą tragedią i uświadamia nam, że musimy sobie nawzajem pomagać – mówi Mela Bosali. – My znaleźliśmy się w podobnej sytuacji podczas exodusu Kurdów wiosną 1991 roku, kiedy byliśmy uchodźcami. Wiemy, jak „smakuje” wygnanie, utrata bliskich, całego dobytku. Dlatego otworzyliśmy im nasze domy, szkoły, meczety, kościoły.

 

ZNAK NADZIEI

Jezydzkie dzieci z przyobozowej szkoły. Przeszły wiele, ale nie zapomniały uśmiechów. A znak, który pokazują, to także znak nadziei.

WETERANI DO BRONI

Starzy peszmergowie, którzy przeżyli niejedną bitwę w tym niespokojnym regionie świata, gotowi bronić swoich rodzin.

WOJNA NA WYNISZCZENIE

Kurdyjski generał Omar Muhmmethalet Bosali uważa, że ci z Państwa Islamskiego nie przychodzą po to, żeby zwyciężyć, tylko polec, zabić siebie i innych. I że ten typ wojny prowadzi do całkowitej destrukcji.

 

SZKOŁA PRZETRWANIA

 

Szkoła też mieści się pod namiotami. Dzieci uczą się na dwie zmiany. Przed południem odbywają się zajęcia dla jezydów (także Kurdów, którzy nie są jednak muzułmanami) i dla Kurdów muzułmanów. Po południu lekcje mają Arabowie oraz Turkmeni. Sama grupa kurdyjska liczy tutaj 800 uczniów, rozdzielonych na 8 klas. Dzieciaki siedzą na podłodze i piszą na podłodze, bo jedynymi sprzętami w klaso-namiocie jest tablica i krzesło dla nauczyciela. Dzieci kurdyjskie uczy 18 nauczycieli, w tym jedna kobieta. W klasach arabskich nauczycielami są wyłącznie mężczyźni.
Kiedy weszłam na teren szkoły, jezydzkie dzieciaki niemal rzuciły się na mnie, prosząc, abym je fotografowała. Podnosiły ręce z wyakcentowanym znakiem „V” – symbolem zwycięstwa, ale i pokoju. Wiele z nich to sieroty zagubione w wojennej zawierusze. Są bardzo świadome swojej sytuacji, wiedzą, co przeżyły. Często w ich oczach pojawiają się łzy, zwłaszcza u tych, które straciły najbliższych. Może dlatego garną się do aparatu fotograficznego, licząc, że ktoś z dalszej rodziny je rozpozna i odmieni ich los.
Z kolei młodzież jest poważna jak na swój wiek. Zależy im na zdobyciu wiedzy, bo przecież po ukończeniu szkoły będą potrzebni do odbudowy kraju. To na nich będzie spoczywać przyszłość tych terenów. Nie ma więc lenistwa, wagarów czy wygłupów.
Zupełnie inaczej zachowują się dzieci arabskie. Brakuje w nich radości, jest zaciętość, wściekłość przegranego albo obojętność. Przybyły do obozu, bo ich domy zostały zniszczone przez wojska koalicyjne. Tak było ze wsią Barzanka w zachodniej części autonomii, niedaleko granicy z Syrią, założoną za czasów Saddama Husajna. W ramach projektu arabizacji Kurdystanu przywieziono wtedy do niej Arabów ze środkowego Iraku. Kiedy powstało Państwo Islamskie, mieszkańcy Barzanki przyłączyli się do dżihadystów, chociaż oficjalnie prosili Kurdów o pomoc i o ochronę przed nimi. Peszmergowie zapewniali im bezpieczeństwo, żywność, leki. Arabowie odwdzięczyli się zabijaniem, a za zabijanie dżihadystom nawet płacili. W rezultacie Kurdowie zdecydowali się na ich zbombardowanie. Nic dziwnego, że dla dzieci Arabów nauka i życie wśród Kurdów to obcy świat.

 

 

WSZYSCY JESTEŚMY PESZMERGAMI

 

W wielu miejscach, a także na koszulkach noszonych przez mężczyzn, widać napis Em Hemi Peshmergene, co oznacza „Wszyscy jesteśmy peszmergami”. Peszmerga to według tradycji samotny wojownik – bohater, który walczy za swój kraj. Dawniej nazywano nim każdego, kto wspierał działania Barzanich, kurdyjskiego klanu, z którego wywodzi się Mustafa Barzani, „ojciec Kurdów”. Dzisiaj znaczenie tego słowa się zmieniło. Peszmergą jest żołnierz w kurdyjskiej armii, ale też osoba pracująca w strukturach powiązanych z obronnością. Może być nim również kobieta, jak podczas rewolucji Gulan (wybuchła zbrojnie 26 kwietnia 1976 r. jako sprzeciw wobec eksterminacji Kurdów przez wojsko Saddama Husajna), kiedy walczyły też oddziały kobiece. Peszmergą dziś jest więc ten, kto czuje się Kurdem, utożsamia z Kurdystanem i walczy o jego wolność.
Kurdyjska armia w autonomicznej części Kurdystanu w północnym Iraku broni granicy o długości 1050 km i składa się z dobrze wyszkolonych żołnierzy. Jest szacowana na 250 tys. ludzi, w tym 3 tys. kobiet. – Walki, jakie muszą dziś toczyć peszmergowie, to nie jest klasyczna wojna – wyjaśnia generał brygady Omar Muhammethalet Bosali, odpowiedzialny za ponad 20-kilometrowy odcinek graniczny w rejonie Zummar (północno-zachodni Irak, niedaleko granicy z Syrią). – To jest nowy typ wojny. Ataki prowadzone są z różnych stron, często bez pojazdów i bez ludzi. To są rakiety czy samobójcze eksplozje ładunków wybuchowych. Dla dżihadysty zginąć oznacza chwałę, radość i wiarę w lepsze życie po śmierci. Ci z Da’ish walczą po to, żeby polec, a nie żeby zwyciężyć. Często przychodzą pojedynczo i zabijają siebie, aby zabić innych. Ten typ wojny nie jest zrozumiały i bardzo trudny do zwalczania – prowadzi do całkowitej destrukcji. A przecież Bóg nie po to stworzył świat, aby człowiek na chwałę Boga go niszczył!
Wojna z samozwańczym Państwem Islamskim doprowadziła tutaj do śmierci tysięcy ludzi, w tym ponad tysiąca peszmergów. Dlatego wszyscy mieszkający na terytorium Kurdystanu, również uchodźcy, powinni jednoczyć się w walce przeciwko terrorystom. Coraz więcej osób zgłasza się do armii, nawet rezerwowi po sześćdziesiątce, i każdy chce umieć posługiwać się bronią.
– Nasz ojciec ubrał się w narodowy strój, wyczyścił starą broń i też się zgłosił, bo przecież jest peszmergą, który walczył w 1991 roku przeciw Saddamowi – mówi 40-letnia Safija Sabri. – Powiedzieli mu, żeby został w domu, że starszych ludzi jeszcze nie biorą do wojska, a w razie potrzeby ma bronić rodziny. Z kolei dzieci mojego rodzeństwa chodzą w wojskowych uniformach, ale żadne nie bawi się pistoletami, bo wiedzą, że broń nie służy do zabijania, tylko do obrony.

 

NA LINII FRONTU

To stanowisko bojowe Kurdów jest odległe od dżihadystów o 4 kilometry. Dalej widać długi wał, który usypany został dla rozwinięcia ewentualnej obrony.

PORUCZNIK LAILA

Wicedyrektor Centrum Kultury Peszmergów w Duhok, porucznik Laila Jusef Mahmud.

BEZPIECZNI U SIEBIE

 

W Kurdystanie panuje pozorny spokój, tylko w miejscach publicznych zauważa się zwiększoną ilość służb bezpieczeństwa, a w kurdyjskiej telewizji pojawiają się komunikaty o tym, żeby nie gromadzić się i nie dawać pretekstu do ataków terrorystycznych. W sklepach czy na bazarach nie brakuje towaru. Ludzie chodzą normalnie do pracy, mimo że często nie otrzymują za nią zapłaty. Ale wszystko podrożało, brakuje pracy i mieszkań. Do niedawna wystarczało, aby w rodzinie pracowała jedna osoba, teraz pracują niemal wszyscy, i to często na dwóch etatach.
Gospodarka zwolniła, zwłaszcza po lipcowych atakach armii tureckiej – teoretycznie na islamistów, w rzeczywistości zaś na oddziały Kurdyjskiej Partii Pracy, mającej swoją bazę również w górach na terenie irackiego Kurdystanu. Przy okazji zbombardowano szpital pod Amadiyą oraz – już po stronie tureckiej – rurociąg transportujący ropę z Kirkuku (Kurdystan) do tureckiego portu Ceyhan, będący poważnym źródłem dochodów kurdyjskiej autonomii (praktycznie nie otrzymuje ona żadnych pieniędzy z budżetu centralnego). Zamiast wspierać Kurdów, którzy w walkach lądowych stawili islamistom realny opór, Turcy zaczęli ich bombardować, czyniąc to również na terenie Syrii. Kurdowie syryjscy opanowali niemal całą północną część tego kraju, wyrzucając stamtąd dżihadystów, i po osiągnięciu sukcesu zamierzali tamtędy przesyłać ropę, co odbywałoby się już z pominięciem terytorium Turcji. Ale ta, jak widać, nie zamierza się na to godzić. Istnieje też podejrzenie, że Turcja była krajem tranzytowym dla dżihadystów, a w tureckich szpitalach nawet ich leczono. Kurdowie twierdzą też, że tureckie pociągi dostarczały na granicę z Syrią broń dla Państwa Islamskiego. Potwierdzali mi to zresztą uchodźcy z obozu w Domiz.
Wobec nieporadności struktur państwowych Iraku, w tym także jego armii, nieumiejących odnaleźć się w skomplikowanej sytuacji politycznej tego rejonu świata, iraccy Kurdowie coraz głośniej mówią o utworzeniu własnego państwa. Chcą je mieć, aby móc o sobie decydować, aby przeciwdziałać powstawaniu kolejnych fal uchodźców i aby wreszcie czuć się u siebie bezpiecznie.