Chociaż Ziemia Ognista znajduje się po przeciwnej stronie Ameryki Łacińskiej, to Nikaragua mogłaby równie dobrze nosić ten przydomek. Jej historia to płomienie amerykańskich interwencji, partyzanckiej walki Sandino, dyktatury Somozy, rewolucji i wojny domowej. Gdy gasną ognie politycznych sporów i cichną wojenne wystrzały, wybucha z kolei któryś z wielu obecnych tu wulkanów…
Dzisiaj na szczęście Nikaragua nie kojarzy się z niebezpieczeństwami. Sytuacja polityczna od przeszło dwudziestu lat jest pokojowa, zaś aktywne stożki wulkaniczne wyrzucają jedynie niewielkie ilości lawy i popiołów. W przeciwieństwie do sąsiadów z regionu – Salwadoru i Hondurasu – nie widać tu strażników z długą bronią na każdym rogu, a stołeczna Managua nie konkuruje z Tegucigalpą, Caracas i Ciudad de Mexico do miana najniebezpieczniejszej stolicy świata. Leniwą atmosferą starych kolonialnych miast, słońcem pięknych plaż, zjazdami na desce z piaskowego wulkanu Cerro Negro, rajską wyspą Ometepe czy spacerami wśród kawowych wzgórz można cieszyć się bez większego ryzyka.
Dostępny PDF
WOLNOŚĆ ROWERZYSTY
Poruszając się rowerem, decydujesz o godzinie wyjazdu i przyjazdu, a także momencie przerwy w podróży, na przykład na asfalcie wśród bezludnych pastwisk nad Pacyfikiem. Autor wędruje po Ameryce Łacińskiej już dwa lata, przejechawszy rowerem 16 tys. km.
KOLONII CZAR
Fragment historycznego centrum León, z fasadami budynków po południowej stronie Parque Central, w tym Kolegiatą Wniebowzięcia. Miasto ma kolonialny styl i wiele zabytków przyciągających turystów.
DRUGIE ŻYCIE BUTELEK
Kolorowe pomieszczenia w szkole cyrkowej Casa de las Botellas w Granadzie. Butelkowy Dom, gdzie ćwiczą dzieci z ubogich rodzin, powstał z tysięcy plastikowych PET-ów. Z butelek szklanych zrobiono witraże widoczne w głębi na zdjęciu dolnym.
LEÓN REWOLUCJONISTA
Do Nikaragui wjeżdżam rowerem z Hondurasu. Od granicy w Guasaule w kierunku pasma wulkanów stroszących się wzdłuż wybrzeża Oceanu Spokojnego ciągną się pastwiska. W szerokich korytach nizinnych rzek stojące po kolana w wodzie kobiety piorą, trąc ubrania o kamienie. Na przydrożnych stoiskach przysypiają sprzedawcy podłużnych jasnozielonych arbuzów. Bliżej wulkanów pastwiska przechodzą w pola trzciny cukrowej, nawadnianej automatycznymi polewaczkami od listopada do maja. Kolory są – cytując Tadzia ze „Szkiców piórkiem” Bobkowskiego – zupełnie nachalne. Intensywne i skontrastowane: sucha brązowa ziemia, soczysta zieleń trzciny, głęboki błękit nieba. I tylko oddalone wulkany pozostają za delikatną mgiełką.
Główna droga od granicy do León schodzi szybko w stronę wybrzeża, do miasta Chinandega, a dalej ciągnie się między oceanem a wulkanami: San Cristobal, Telica i pięcioma kolejnymi, aż po Momotombo. Stoją sznurkiem, ustawione jeden obok drugiego jak od linijki. Wybrałem polną drogę, na północ od nich. Między oplecionymi drutem kolczastym pastwiskami a polami trzciny stoją wioseczki. W obejściach lichych drewnianych chat krytych liśćmi krzątają się umorusane w błocie prosiaki. Na drogach skubią trawę i własną sierść wyliniałe konie, każdy z raną na grzbiecie – pamiątce po niezbyt troskliwym jeźdźcu. Za tym wszystkim leży León – perła turystyki.
Po wielu godzinach wśród plątaniny polnych dróg i zaniedbanych wiosek różnica jest ogromna. Parque Central gości największą w Ameryce Środkowej katedrę. Grube mury budynku z przełomu XVIII i XIX w. przetrwały trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów i przewroty wstrząsające krajem. Teraz na placu przed kościołem paradują zastępy turystów z aparatami, a elegancka kawiarnia na rogu rozpyla orzeźwiającą mgiełkę nawilżonego powietrza. Zabytkowych kościołów i spokojniejszych placów jest tutaj zresztą całe mnóstwo. Nie z tego jednak słynie León: jak głosi dumny napis nad wejściem do pałacu lokalnej administracji, jest to stolica sandinistowskiej rewolucji.
Podobnie jak w Salwadorze, część byłych partyzantów dobrze zaadaptowała się do nowej sytuacji, zamieniając front wojenny na turystyczny. Jeden z nich, Gabriel, oprowadza teraz po rewolucyjnym muzeum, które znajduje się naprzeciwko katedry. Opowiada o swoich koleżankach i kolegach, o ukrywaniu się w dżungli, organizowaniu walk w mieście i przechwytywaniu czołgów od wojsk Somozy. W czasie walk w 1981 roku miał 17 lat i na zdjęciach wchodzących w skład ekspozycji zawsze szuka i prezentuje siebie, młodego chłopaka z karabinem. W sali pamięci – panteon latynoamerykańskiej lewicy: portrety Che, Cháveza, Castro, obok lokalni przywódcy partyzantki. A szeregowcy? Siedzą na muzealnym patio niby żywe eksponaty. – Ciągle się tu spotykają – opowiada przewodnik – potrafią całymi dniami gadać o wojnie – dodaje i kręci znacząco palcem przy głowie.
Wojna domowa w Nikaragui to temat na szerszą dyskusję. Pewne jest jednak, że w antylewicowej kontrrewolucji, inspirowanej przez Stany Zjednoczone, zginęło około 40 tysięcy cywilów i obecnie Wuj Sam nikomu dobrze tu się nie kojarzy. Po ponownym objęciu władzy przez sandinistów, w wyniku demokratycznych wyborów w 2006 roku, kraj w dalszym ciągu pozostaje jednym z najbiedniejszych w regionie, jednak trudno znaleźć narzekających na system. Edukacja jest darmowa i – w przeciwieństwie do Salwadoru czy Gwatemali – dzieciaki z niezamożnych rodzin mają szansę na wyrwanie się z kręgu ubóstwa. Ludzie chwalą publiczną opiekę zdrowotną, bezrolnym przyznaje się grunty, a rower (u nas transport „ekologicznie świadomych” – w Nikaragui środek komunikacji najbiedniejszych) jest zastępowany przez motor. Widać też tradycję współpracy lewicowych rządów z ZSRR i Rosją: na drogach można spotkać ładę Niwę, policjanci rozbijają się kwadratowymi żiguli, a po ulicach Managui kursują autobusy marki Kurgańskij Awtobusnyj Zawod.
PRZYBĘDZIE ŚWIATŁOŚCI
Wnętrze nowej eklektycznej katedry w Managui, wybudowanej w latach 1990., pokryto barwami, które dają efekt doświetlenia świątyni.
SMUTEK W TROPIKU
Dziewiętnastowieczne pomniki na cmentarzu w Granadzie urzekają subtelną urodą i odbitym światłem tropikalnego słońca.
WULKANY I CYRK Z BUTELEK
Sama Managua nie zachwyca. Zniszczona doszczętnie podczas trzęsień ziemi w latach 1930., pozostała chaotyczną plątaniną ulic, bez wyraźnego układu, niby gigantyczna wioska. Uwagę zwraca wielki kolorowy pomnik Hugo Cháveza i nowa katedra. Surowy, betonowy budynek zwieńczony rzędami niewielkich kopułek przypomina z zewnątrz bardziej meczet niż chrześcijańską świątynię. Centralną część kościoła, do której wpada światło z największej kopuły, wymalowano na żółto, uzyskując w ten sposób efekt rozświetlenia bez używania sztucznego światła.
Na drodze z León przez Managuę do Granady mija się kolejne wulkany. Każdy ma swoją specyfikę. W ostatnich latach powstała armia lokalnych biur turystycznych, które na ich szczyty zabierają całe grupy zainteresowanych, głównie ze Stanów Zjednoczonych i Europy Zachodniej. Na wulkanie Telica ogląda się lawę, na San CristÓbal prowadzą trekkingowe ścieżki, z Cerro Negro zjeżdża się na desce jak na snowboardzie, tyle tylko, że zamiast śniegu mamy tutaj lawowy żwirek. Wulkan Masaya natomiast raczy zwiedzających chmurą siarkowych oparów wulkanicznych. Może to dobry moment, by zaznaczyć, że Nikaragua w krótkim czasie stała się krajem bardzo turystycznym. Niewyczerpana ilość atrakcji – plaże, dżungle, góry, przyjazny klimat i czasem nieprzyzwoicie niskie ceny (półlitrowa pepsi jest za złotówkę, pełny obiad za jakieś 5 złotych) – wabi rzesze odwiedzających.
W Granadzie, na ciągnącym się od Parque Central do przystani promów deptaku La Calzada mieszczą się najdroższe lokale. Chociaż w Nikaragui jest ogólnie dość tanio, tam ceny potrafią zwalić z nóg. La Calzada, która wieczorami zapełnia się turystami, to prawdziwy połów dla restauratorów. Wystarczy jednak przejść jedną ulicę dalej, by zobaczyć obrazek diametralnie odmienny: obdarte budynki, bezrobotni przesiadujący na progach domów, brud i beznadzieja. Nie tyle bieda, co właśnie kontrasty generują nieszczęście i niezadowolenie.
Zamiast więc rozpisywać się o atrakcjach Granady, o jej świątyniach, pasjonującym cmentarzu i wąskich uliczkach kolonialnego centrum, odejdźmy nieco dalej od Parque Central. Najpierw jedna przecznica w stronę przeciwną niż La Calzada i dalej – w lewo. To zajmie nam chwilę, bo musimy przecisnąć się przez miejski targ, a stragany ustawione są wzdłuż drogi, którą ciągnie zbity tłum, w to wszystko wbijają się taksówki albo, co gorsza, autobus. Przechodzimy przez most nad rzeczką, w której objętość wody konkuruje z ilością śmieci, i odbijamy w prawo, w stronę cmentarza. Trzeba jeszcze pokluczyć nieco, ale tutejsi już wiedzą, że jak pytamy o Casa de las Botellas (Butelkowy Dom), to chodzi o szkołę cyrkową Diego Gene.
Budynek rzeczywiście powstał z butelek – około dwudziestu tysięcy plastikowych PET-ów, a do tego kilkudziesięciu szklanych, z których powstały… witraże. W środku ćwiczą się dzieciaki z okolicy: w żonglerce, akrobacji, jeżdżeniu na monocyklu i rozbawianiu publiczności na wszelkie sposoby. Zajęcia zaczynają się po południu, po normalnej szkole. Uczniowie dostają ciepły obiad (często tylko dlatego rodzice, którzy widzieliby ich raczej w przydomowym sklepiku, puszczają je tutaj). Potem odbywają się dwie godziny zajęć cyrkowych, a na koniec jedni drugim pomagają w odrabianiu lekcji. Dzieci dwa razy w tygodniu dają pokazy swoich umiejętności w kawiarni w centrum miasta – w ten sposób zbierają pieniądze na dalsze funkcjonowanie (chociaż i tak większość pieniędzy zdobywa się od zagranicznych organizacji pozarządowych).
Gdyby nie szkoła Diego, wielu z jego uczniów można by spotkać żebrzących na La Calzada lub beznadziejnie usiłujących sprzedać jakieś plastikowe zabawki. A tak, otrzymują tu nie tylko zestaw umiejętności cyrkowych, ale i pewność siebie, wiarę we własne możliwości.
GREEN GO HOME
Jeden z sandininowskich murali symbolizujący opór przeciwko dominacji Stanów Zjednoczonych w regionie.
OMETEPE I INNE RAJE
Nikaragua oferuje doskonałe plaże z długimi oceanicznymi falami. Poneloya leży tylko 20 km od León, nieco dalej od Granady znajduje się popularny San Juan del Sur. Ale tych, którzy nad głośne dyskoteki cenią sobie szum morza, trzeba poinformować, że mniejszych i mniej znanych plaż są dziesiątki. A czasem wystarczy po prostu odejść pół kilometra brzegiem, tak jak w dość popularnym wśród surferów Maderas, aby znaleźć cichą zatoczkę. Wtedy w spokoju można przyglądać się małym i większym krabom, w kółko zagrzebującym się w piasku i wynurzającym z niego, maszerującym jak małe robociki zawsze po liniach prostych.
Do wyspy Ometepe pasuje frazes: jeśli nie byłeś tam, nie byłeś w Nikaragui. Otoczona wielkim tektonicznym jeziorem, Ometepe jest jak odrębny świat, który omijają takie nieszczęścia, jak zawierucha wojenna, ruchliwe drogi czy pośpiech. Z drzew zwisają owoce, po lasach krzyczą małpy i rajskie ptaki. I nawet najwygodniejsi turyści, z niedoboru taksówek, przesiadają się tu na rowery i motocykle. Wyspę tworzą bliźniacze wulkany: Concepción i Maderas. Ze zboczy tego drugiego na jezioro spogląda drewniany budynek „Finca Magdalena”, gdzie nie tylko uprawia się kawę, ale i oferuje tanie noclegi na polowych łóżkach. Można by wymieniać wszystko, co da się na wyspie zobaczyć, ale mnie wystarczy wejść na piętro „finki”, zasiąść na balkonie lub położyć się w hamaku. A potem spojrzeć na wybijającą się, symetryczną sylwetkę wulkanu Concepción.
I to nie koniec, to tylko początek Nikaragui. Bo są jeszcze kawowe góry dookoła Esteli (miasto i departament). Jest niekończąca się puszcza po atlantyckiej stronie kraju, gdzie do osiedli rdzennej ludności można dotrzeć tylko łodzią lub na piechotę. Jest senne Bluefields i kilka innych osiedli Garifunów na karaibskim wybrzeżu, gdzie Nikaragua nie przypomina pasterskich równin znad Pacyfiku czy kolonialnej elegancji León. Są wreszcie inne, mniejsze wyspy na jeziorze Nikaragua, cały liczny archipelag Solentiname, owiany tajemnicą petroglifów w podwodnych jaskiniach.
Jest wreszcie bogata politycznie przeszłość i obiecująca przyszłość wyrywającego się spod amerykańskiego zwierzchnictwa kraju. W najbliższych latach ma tu powstać konkurencja dla Kanału Panamskiego, co może stać się źródłem dewiz potrzebnych w realizacji ambitnych planów obecnego rządu. Oby tylko nie skończyło się kolejnymi wybuchami i katastrofą, jak kiedyś.