Położone o zaledwie dwie godziny lotu od Kopenhagi, są jednym z najtrudniej dostępnych terytoriów Europy. Z kontynentem łączy je tylko jedna linia lotnicza oraz prom. Należący do Danii archipelag Wysp Owczych, o powierzchni mniejszej niż niektóre polskie powiaty, skrywa w sobie wiele skarbów.
Bárđur wraca na rodzinne Wyspy Owcze tylko na trzy letnie miesiące. Resztę czasu spędza w Danii, gdzie studiuje PR. Podobnie Henni, która na położony pomiędzy Szkocją a Islandią archipelag wraca z Kopenhagi. Tak samo robi jeszcze kilka tysięcy młodych Farerów – potomków skandynawskiego narodu, który przed wiekami skolonizował te wyspy. Wracają chociaż na chwilę i goszczą w swym odległym domu w czerwcu, lipcu i sierpniu. Trudno im się dziwić, bo tylko wtedy życie na siedemnastu zamieszkanych (i jednej niezamieszkanej) wyspach jest znośne. Długie, czasem nawet słoneczne dni pozwalają zapomnieć o dziesięciostopniowej „letniej” temperaturze i docenić to miejsce – jedno z najmniej znanych i najpiękniejszych na naszym kontynencie.
Dostępny PDF
POD OWCZĄ BANDERĄ
Domki na zboczach, wartkie strumienie, zielona trawa i flaga Wysp Owczych – to często spotykane widoki z tutejszych osad i miasteczek.
FARER RYBAK
Port rybacki w Klaksvik, drugim największym mieście na wyspach. Rybołówstwo jest nadal głównym zajęciem Farerów.
JAKA POGODA, TAKIE WIDOKI
Ze wzgórz okalających Thorshavn, stolicę archipelagu, przy dobrej pogodzie widać całe miasto z twierdzą Skansin oraz wyspę Nólsoy.
SZLAKIEM NIEUSTRASZONEGO LISTONOSZA
Siedząc w hotelu w stolicy Thorshavn, popijam najdroższe piwo w moim życiu (ok. 40 zł za małego wodnistego lagera) i rozmawiam z Bárđurem o tym, co na „Owcach” zobaczyć trzeba. Nie mam dużo czasu, mam za to wynajęty samochód. Archipelag przecina prawie tysiąc kilometrów dróg. Bárđur, który robi akurat staż w organizacji turystycznej, wyciąga mapę i planuje mi trasę.
Przyleciałem tu dzień wcześniej na wyspę Vágar, gdzie znajduje się jedyne lotnisko. Ze skąpej literatury o kraju Farerów rodził się obraz zapomnianego przez świat archipelagu, wypchniętego 50 milionów lat temu z oceanu. Wysp malowniczych, ale surowych, nieprzyjaznych, no i pełnych owiec (jest ich tu 70 tysięcy – o 20 tysięcy więcej niż mieszkańców), a także zaludnionych przez trzymających się blisko siebie, zahartowanych Farerów. Już sam lot był atrakcją. Nie dość, że stewardessy znały się z połową pasażerów (mały kraj), to lądowanie przypominało podróż w wirówce. Samolotem trzęsło, za oknem było biało, a ziemia pojawiła się zupełnie znienacka – z jednej strony tuż przy krańcach skrzydeł strome górskie zbocza, z drugiej zaś łososiowe wody Sørvágsfjørður.
Z lotniska prowadzi tylko jedna droga, która wiedzie na główną wyspę Streymoy. Ja jednak, przypadkiem, zacząłem zwiedzanie od Bøur i Gásadalur – dwóch maleńkich osad (ok. 70 i 20 mieszkańców) położonych na przeciwnym krańcu tego traktu. Świetnie stąd widać skałę Tindhólmur, symbol Wysp Owczych. Jej północne zbocze pnie się stromo w górę, by na grani urwać się pionowym klifem. Zupełnie jakby geologia przerwała w połowie robotę rzeźbienia tej ziemi.
Do Gásadalur (Doliny Gęsi) musi udać się każdy, kto wątpi w hardość Farerów – ale nie tunelem, który zaledwie od 10 lat łączy osadę z resztą wyspy, lecz „szlakiem listonosza”. Do 2004 roku, zamiast polegać na sporadycznie latających helikopterach, listy do Gásadalur dostarczał najwytrwalszy zapewne piechur górski na świecie – tutejszy listonosz. Ścieżka przez górę piętrzącą się nad miastem, którą regularnie pokonywał, była i nadal jest skrajnie niebezpieczna.
Z Gásadalur przy dobrej pogodzie (czyli rzadko) można dostrzec wyspę Mykines. Blisko do niej mają tylko maskonury i fulmary, których żyją tam tysiące, bo turyści muszą cofnąć się do Sørvágur i jeszcze godzinę płynąć promem. Kilkumetrowy stateczek pokonujący fale wzburzonego oceanu zachowuje się jak pinballowa kulka, a co drugi pasażer wychyla się przez burtę, aby oddać hołd Neptunowi.
Dla Mykines warto jednak zaryzykować chorobę morską. Tysiące ptaków, urocza mała osada, skalna przystań i wiszący most prowadzący do Mykinesholmur – sąsiadującej z wyspą wielkiej samotnej skały. Potem wieczorne spotkanie z innymi podróżnikami i mieszkańcami przy rozgrzewającej skandynawskiej wódce. Wszystko to powoduje, że rano nie chce się wsiadać na prom powrotny. Jednak trzeba, bo tutaj czas kosztuje, ceny są równie wysokie jak w Danii i szybko opróżniają portfel. Do tego warto być w ruchu, by kolekcjonować te niezwykłe krajobrazy.
WYSPIARKI
Nazwa wysp nie wzięła się znikąd – owiec jest tu więcej niż ludzi. Baranina, obok ryb, to główny składnik tutejszego menu, a z wełny robi się nawet obrusy.
STARONORWESKI
Farerzy to religijny i przywiązany do tradycji naród. Na zdjęciu jeden z ich kościołów w Klaksvík, zbudowany w latach 1970. w stylu staronorweskim, z drewnianym sklepieniem zapewniającym wyjątkową akustykę.
WSZYSTKIE DROGI Z WIDOKIEM NA MORZE
Typowa wyspiarska droga (z Bøur do Gásadalur) – równa, wąska i przytulona do zbocza nad oceanem.
DEMOKRACJA WIKINGÓW
Streymoy, największa i główna wyspa archipelagu, daje rzadki luksus wyboru kierunku jazdy. A każdy z nich wart podróży! Wschód to imponujące klify w Vestmannie – wielka atrakcja turystyczna Wysp Owczych (choć aby ją zobaczyć, trzeba trafić na znośną pogodę). Małe stateczki bardzo blisko podpływają pod pionowe bazaltowe skały, na których gnieżdżą się tysiące ptaków.
Południe – to przede wszystkim stołeczne Thorshavn, jedyne prawdziwe (choć też maleńkie) miasto na „Owcach”. Nowa droga prowadzi przez tunel, ale prawdziwych emocji dostarcza jazda starą przez góry. Po drodze trzeba uważać nie tylko na mgłę i przepaści, ale także na wchodzące na drogę gęsi, kaczki i – przede wszystkim – owce. Jak informuje poradnik w każdym wypożyczanym aucie – owce w tym kraju mają pierwszeństwo. Od razu nasuwa się skojarzenie z krowami w Indiach. Drogę przez góry warto wybrać także ze względu na widok na Thorshavn. Przejeżdżając koło luksusowego, wbudowanego w zbocze hotelu „Føroyar”, znanego głównie jako miejsce noclegu Billa Clintona w 2007 roku, doskonale widać w dole całe miasto i malowniczy port.
Thorshavn szczyci się jedyną na archipelagu sygnalizacją świetlną oraz darmowymi autobusami. Poza tym niewiele ma do zaoferowania – zbyt małe, żeby być prawdziwym miastem, zbyt duże, żeby napawać się tu sielskością wysp; za drogie też, aby popijać kawę w portowej kawiarni. Ponieważ jednak każdy turysta prędzej czy później tam wyląduje, warto mieć pod ręką listę działań do wykonania. Można zacząć od zapukania do drzwi premiera na półwyspie Tinganes. To najstarsza i rządowa dzielnica miasta – kilka czerwonych, drewnianych domów pokrytych trawą oraz kamienie wyślizgane przez stopy zbierających się tu – od 825 roku! – posłów na ting, czyli parlament wikingów. Farerzy nieprzerwanie kontynuują tradycję tej demokracji, choć ich autonomia jest ograniczona, bo najwięcej decyzji zapada dziś w Kopenhadze. Na Tinganes znajduje się stara twierdza Skansin, a właściwie porośnięte trawą wzgórze z samotną armatą. Zdecydowanie lepszą obroną przed ewentualnym atakiem były tu raczej klify i pogoda.
Zachodnia część stolicy to przede wszystkim port i zarezerwowany dla pieszych deptak Tórsgøta, o proporcjonalnej do wielkości miasta długości – 220 metrów. Dzięki rosnącej i tutaj imigracji w centrum miasta można zjeść nawet coś z tajskiego woka. W porcie nie sposób nie zauważyć pięknego szkunera „Norðlýsið”. Jego kapitan, Birgir Enni, to znany na całym świecie mistrz przyrządzania owoców morza. Rejs wokół niewielkiej wyspy Nólsoy wraz z koncertem w grocie u podnóża klifów to dla każdego turysty świetne dopełnienie podróży. Jest jednak mokro i zimno – wełniany sweter i grube skarpetki nie wystarczają. Na przenikliwy ziąb i rozbryzgujące się fale Morza Norweskiego nie pomogło nawet suszone mięso grindwala, którym mnie częstowano.
Przed wyjazdem z Thorshavn trzeba jeszcze zatańczyć. Farerzy w swoim tradycyjnym korowodzie zrzucają maski chłodnych Skandynawów i zaczynają się cieszyć. Ich taniec nabiera szczególnego znaczenia w Dniu św. Olafa, czyli 29 lipca. Wszyscy mieszkańcy zjeżdżają wtedy do stolicy, by uczestniczyć w obchodach. W górującym nad miastem Domu Nordyckim wybudowano nawet specjalne pomieszczenie z drewnianą podłogą do tańca.
WĄWÓZ W WĄWOZIE
Naturalne przystanie są tu rozsiane wszędzie, ale nigdzie nie ma tak malowniczej i niebezpiecznej jak w wiosce Gjógv (Wąwóz).
PRZEŻEGNAJ SIĘ I W DROGĘ
Charakterystyczny dla Wysp Owczych kościół w Saksun – biały, murowany, z dachem pokrytym trawą. Tutaj rozpoczyna się najpopularniejszy na archipelagu szlak pieszych wędrówek.
OWCE, GOLA!
Piłka nożna jest tu najważniejszą, obok wyścigów łodzi wiosłowych, dyscypliną sportu. Kochana przez wszystkich reprezentacja „Owiec”, składająca się głównie z amatorów, bierze udział w rozgrywkach międzynarodowych i nie zawsze zbiera cięgi. Ostatnio, podczas eliminacji do Mistrzostw Europy 2016, dwa razy pokonała Grecję – mistrza kontynentu z 2004 roku.
GIGANT, WIEDŹMA I KUZYNI Z ISLANDII
Po Thorshavn czas powrócić do natury, to ona jest magią Wysp Owczych. Jej prawdziwe skarby kryją się na północnym skraju Streymoy. To malutkie osady Saksun i Tjørnuvík. Samotny biały kościół z dachem pokrytym trawą w tej pierwszej spoziera ze zbocza na fiord Pollur, otoczony ze wszystkich stron wodospadami. Szlak spod kościoła nad morze jest jednym z najpopularniejszych na wyspach. Z kolei jazda do Tjørnuvík to kolejne doświadczenie nie dla lękliwych. Z jednopasmowej, przytulonej do pionowego klifu drogi najlepiej widać skały Risin i Kellingin (Gigant i Wiedźma). Według legendy Gigant i Wiedźma przypłynęli wiele lat temu z Islandii, aby Wyspy Owcze przyciągnąć do tej większej wyspy. Zarzucili linę na górę Eiðiskollur, ale jej szczyt ułamał się. Walcząc z Farerami, islandzcy wysłannicy nie zauważyli, że wschodzi słońce, które zamieniło ich w kamienie. Legenda ta, jak każda, ma w sobie ziarnko prawdy: Farerzy i Islandczycy są rzeczywiście blisko spokrewnieni, a ich języki są podobne.
Dzięki długim dniom i prawie niezachodzącemu latem słońcu mam jeszcze czas, by z Tjørnuvík dotrzeć do jedynego mostu spinającego dwa brzegi Atlantyku. Tak mówią tu o moście nad Sundin, cieśniną dzielącą Streymoy i Eysturoy. Na północnym wybrzeżu tej drugiej wyspy leżą dwie osady – najpierw Eiði, ze słynnym, zalewanym przez sztormy boiskiem wykutym w skale; potem, po pokonaniu przełęczy pod najwyższym szczytem Slættaratindur – perła Wysp Owczych, czyli Gjógv. Nazwa pochodzi od zalanego morzem wąwozu, w którym zbudowano naturalną przystań. Ponoć każdy Farer bez problemu przybije tam przy spokojnym morzu, a część nawet podczas sztormu. U mnie samo spoglądanie na rozpadlinę wywoływało lęk przed roztrzaskaniem o skały. W Gjógv przytulny pokój oferuje schronisko Gjáargarður. To jedyny nocleg w tej części archipelagu.
Do zwiedzenia pozostaje jeszcze grupa północno-wschodnich wysp. Największa to Borðoy, z drugim największym miastem Klaksvíkiem (4,5 tys. mieszkańców). Jest ono połączone tunelem z Eysturoy. Są jeszcze wyspy Viðoy i Kunoy, pełne nieoświetlonych i jednopasmowych tuneli. Jest też Kalsoy, która nosi przydomek wyspy fletu, bo jest podłużna i przebiega przez nią droga z czterema tunelami.
Dni na „Owcach” mijają niezwykle szybko, a tolkienowskie krajobrazy w końcu przestają zaskakiwać. Przed wylotem czas na pamiątki... Tradycyjne swetry z owczej wełny są droższe od używanego samochodu. Na szczęście zdążyłem wysłać pocztówki. Na szczęście – bo znaczki pocztowe z Wysp Owczych to właśnie najlepsza pamiątka. Są unikalne i uważane za jedne z najpiękniejszych na świecie. Część z nich zaprojektował Polak, Czesław Słania.
Odlatując, spoglądam w dół na widoki, dla których tacy jak Bárđur wracają tu z zagranicznych studiów czy pracy w stołecznej Kopenhadze. Wracają – niczym migrujące ptaki (to słowa Henni) – na lato.