Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2016-01-01

Artykuł opublikowany w numerze 01.2016 na stronie nr. 86.

Tekst i zdjęcia: Anna Bugajna,

Miejskie plemię z Asheville


Chyba każdy z nas na swojej mapie świata ma miejsca, do których pragnie dotrzeć. Jest tam pewnie Paryż, Rzym czy Tokio i jakaś mała rajska wysepka na Morzu Karaibskim. W Stanach Zjednoczonych marzenia uciekają w stronę Nowego Jorku, Los Angeles czy Miami... a każde z tych miast warto odwiedzić z innego powodu. Czasem jednak można skręcić z głównej drogi i zapuścić się na przykład w Appalachy, do Asheville.

Asheville w Karolinie Północnej jest zielonym zakątkiem Stanów Zjednoczonych. Zamieszkuje je ponad 85 tysięcy ludzi. Nic dziwnego, że w skali tego wielkiego kraju miejsce to może umknąć uwadze podróżnych. I ja trafiłam tam przez przypadek, błądząc palcem po mapie, a teraz chcę tam nieustannie powracać. Miasto leży pośród najwyższego pasma Appalachów, Blue Mountain, u zbiegu dwóch rzek: French Board i Swannanoa.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

 

AMERICAN WAY

 

Jego historia rozpoczyna się jak jedna z wielu mitycznych opowieści rodem z westernów. Pułkownik Samuel Davidson był amerykańskim żołnierzem, który za swoją służbę otrzymał ziemię na zachodnich rubieżach państwa, a graniczyło ono wówczas z terenem Indian Cherokee. Nowi kolonizatorzy nie zostali dobrze przyjęci. Indianie porwali Davidsona w głąb lasu i zamordowali. Jego rodzina jednak nie uciekła, a jej odwet był konsekwentny i zdecydowany. Zbudowała nowy fort, nazywając go Davidson’s Fort. Mała osada z biegiem lat rozrosła się, przyjmując kolejne rodziny. W 1797 roku przyjęła nazwę Asheville od nazwiska gubernatora tamtejszego terenu, Samuela Ashe. Prawdziwy rozwój miasta nastąpił po 1880 roku, kiedy pomiędzy górami dotarła do miasta cywilizacja pod postacią kolei żelaznej.
Dzisiaj tę drogę do Asheville zastąpiły autostrady i drogi stanowe. Najsłynniejszą z nich jest krajobrazowa Blue Ridge Parkway. Przebiega pomiędzy dwoma parkami narodowymi i od południa graniczy z rezerwatem tych samych Cherokee. Prowadząc samochód, musiałam uważać na ostre zakręty ograniczone z jednej strony wysoką ścianą skał, a z drugiej przepaścią. 755 kilometrów drogi pomiędzy górami, wspinającej się na granie i opadającej w doliny! Uwagę kierującego cały czas rozpraszają widoki rozpościerające się poniżej, czyli wzgórza okryte dywanem drzew. Na szczęście co jakiś czas w najbardziej odsłoniętych miejscach z widokiem na przepiękne panoramy znajdują się niewielkie zatoczki, na które można zjechać i ze spokojem kontemplować naturę.
W 2005 roku Blue Ridge Parkway zyskała tytuł „Drogi typowo amerykańskiej”. Jest to tytuł przyznawany przez Departament Transportu Stanów Zjednoczonych, wyróżniający wybrane trasy ze względu na ich walory krajobrazowe, rekreacyjne, kulturowe.

 

MIASTO PRZYJAZNEJ PRZESTRZENI

Setki murali, wiele ulicznych rzeźb oraz ładne dziewczyny – wszystko to upiększa miejską przestrzeń Asheville. Pack's Tawern, przed którą stoi stylowy samochodzik firmy, to miejsce historyczne, więc właściciele dbają nie tylko o jakość własnego piwa, lecz także odpowiedni klimat w lokalu.

ZA GÓRAMI, ZA LASAMI...

To nie obraz, lecz nieprawdopodobna fotografia Appalachów. Takie widoki roztaczają się z Blue Ridge Parkway, jednej z najładniejszych dróg krajobrazowych w Ameryce.

TUTAJ STĄPAŁ MOHIKANIN

Najpiękniejszy wśród okolicznych wodospad Triple Falls. Na zdjęciu brakuje tylko trzeciego tarasu, który leży poniżej. Tutaj w 1992 roku kręcono „Ostatniego Mohikanina”.


Blue Ridge Parkway przebiega również obok Biltmore Estate, jednej z największych atrakcji turystycznych Asheville. XIX-wieczny pałac, wybudowany przez Georga W. Vanderbilta, pozostaje jedną z największych prywatnych rezydencji w USA. Pieczę nad nią sprawują dziś jego potomkowie. Pałac jest w stylu renesansowym, francuskiego château, na wzór zamku w Blois. Zajmuje ponad 16 tysięcy m2 i mieści 250 pokojów. Jego część jest otwarta dla zwiedzających, możliwe jest również organizowanie specjalnych uroczystości, na przykład ślubów. Niejedna panna młoda z pewnością poczuła się tu jak księżniczka z bajki Disneya. Rezydencja Biltmore Estate została uwieczniona w takich filmach, jak „Ostatni Mohikanin”, „Forest Gump” czy „Hannibal”.

 

 

W DUCHU OBYWATELSKIM

 

Przyrodę można podziwiać nie tylko zza szyby samochodu. Wokół Asheville znajdują się również parki krajobrazowe i lasy stanowe, które oferują bezpośredni kontakt z naturą. Drugiego dnia mojego pobytu w Asheville dotarłam do DuPont State Forest, który zaoferował aż trzy rodzaje szlaków pieszych wędrówek. Deep – wiodące w głąb lasu, High – przebiegające po szczytach gór oraz Waterfalls – prowadzące do licznych wodospadów. Ze względu na to, że w Polsce raczej brakuje tych ostatnich, mój wybór padł na trzecią opcję. Widok był spektakularny: wodospady i wodospady... od tych najmniejszych, subtelnie komplikujących spokojny nurt strumieni, do największych, oszałamiających swoją wielkością. Najwyższy z nich, High Falls, mierzy 38 metrów. Najciekawszy zaś jest Triple Falls, składający się aż z trzech kondygnacji. Uważając na śliskie podłoże, można podejść do nich naprawdę blisko, usiąść i godzinami podziwiać niebywałe widoki. A także pomyśleć, że to właśnie tutaj kręcono „Ostatniego Mohikanina”.
Asheville zyskuje w Stanach sławę ze względu na swoją specyfikę, ale niedotyczącą wyłącznie położenia i przyrodniczych atrakcji. Ważni są też mieszkający tutaj ludzie. To oni tworzą oryginalną atmosferę miasteczka. W organizowanych przez prasę i telewizję plebiscytach Asheville wielokrotnie zyskiwało nagrody i tytuły: New Age Mecca („BBS News Eye on America” 1996), The New Freak Capital of U.S. („Rolling Stone” 2000), The Happiest City for Women („Self” 2012) czy, jeden z najciekawszych moim zdaniem, One of the Best Places to Reinvent Your Life („AARP Magazine” 2003). Potwierdzeniem tego ostatniego może być między innymi historia mojego gospodarza w Asheville, Tobby’ego, który właśnie w tym miasteczku odnalazł po długiej tułaczce spokój i miłość. Sally i Tobby byli jednymi z najcudowniejszych ludzi, jakich spotkałam na swojej drodze. Ich dom stał się dla mnie przystanią na cztery wspaniałe dni.

 

ŻYCIE NA LUZIE

Amerykańskie mecze to połączenie sportu i jarmarku – maskotki rozbawiają publiczność w czasie długiego ustawiania baseballistów. Poniżej fasada sali koncertowej, w której bogatemu repertuarowi towarzyszy wyborne jedzenie. Dalej jeden z mieszkańców Asheville, w hippisowskiej koszuli, zawsze skory do uśmiechu i pogawędki. Do luzackiej atmosfery miasta dostroiły się nawet te groźne bankowe piktogramy.

DON’T WORRY, BE HAPPY!

W piątek na centralnym placu miasta: „miejskie plemię” w trakcie cotygodniowego Drums Circle.


Wielu nazwałoby to miejsce wioską hippisów. Długie włosy zaplątane w dredy, kolorowe koszule, uśmiechy na twarzach zapraszające do rozmowy – to często spotykany widok na ulicach. Mieszkańcy Asheville to pozytywnie zakręceni ludzie, żyjący blisko natury i w zgodzie z nią. Wspólnie też dbają o swoje miasto. Od 2013 roku realizują projekt, w ramach którego chcą zastąpić stare oświetlenie miejskie światłem LED-owym, co znacznie zmniejszy zużycie energii. Dążą też do zminimalizowania odpadów, oddając do recyklingu wszystko, co jest możliwe do powtórnego wykorzystania. Asheville szczyci się ekologicznym jedzeniem, produkowanym przez lokalnych farmerów. Dotyczy to zarówno mięsa, jak i warzyw, co jest unikatowe w skali całego kraju, gdzie żywność jest nie najlepszej jakości. Mieszkańcy też wspierają gospodarkę swojego miasta, kupując jedynie produkty lokalne, oraz zachęcają do tego innych, nosząc na przykład koszulki z napisem „Buy local”.

 

 

TWORZENIE I BĘBNIENIE

 

Miasto znane jest jako ośrodek kultury. Sztuka wręcz kształtuje obraz jego ulic. Wielu młodych z artystyczną duszą traktuje Asheville jak raj, do którego pragną dotrzeć. Nad rzeką, w dzielnicy sztuki River Art District, mieszkają i mają pracownie lokalni twórcy. Często też otwierają swoje warsztaty dla zwiedzających. Można obserwować rodzącą się sztukę na żywo i porozmawiać o niej. W Asheville nie można się nudzić, program kulturalny w lokalnej gazecie wręcz rozsadza jej zawartość licznymi zaproszeniami na koncerty, sztuki teatralne, warsztaty, festiwale. Nawet wybór posiłku nie jest tu łatwy – w centrum znajdują się restauracje serwujące dania z całego świata.
Z Asheville miałam wyjechać w czwartek, jednak Tobby mi to odradził: „W piątek miasto ożywa”. Jak się okazało, miał rację. Spacerowałam po ulicach w piątkowy wieczór i chłonęłam ich niesamowitą aurę. Kolorowe światła oświetlały niewielkie kamienice w stylu art deco. Z każdego baru dochodziła muzyka grana na żywo, na każdym rogu stał jakiś uliczny muzyk z gitarą lub saksofonem. Ludzie bawili się zarówno w środku, jak i na zewnątrz.
W każdy piątek na placu centralnym odbywa się Drums Circle. Dziesiątki ludzi przychodzą wówczas ze swoimi bębnami i, grając na nich, tworzą hipnotyzującą atmosferę. Ktoś zaczyna, ktoś inny dodaje swoje i po chwili wszyscy uderzają w rytm ciał. Jeden stoi przy bębnie, a inny tańczy, wpadając w trans, potem następuje zamiana. Po chwili tańczyłam i ja, nie zważając, jak śmiesznie mogłam wyglądać. Tak oto, gdzieś daleko w Stanach, pośród gór, stałam się członkiem niezwykłego miejskiego plemienia Asheville.