Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2011-08-01

Artykuł opublikowany w numerze 08.2011 na stronie nr. 66.

Tekst i zdjęcia: Dariusz Rosiak,

Spokój i postęp pod falistą blachą


W Afryce każdy ma taką dziurę na jaką zasługuje. Legendarną dziurę na drodze do Onitshy opisał w „Hebanie” Ryszard Kapuściński – wokół niej powstały centrum biznesu i życia towarzyskiego, hotel i nowe miejsca pracy. Moja dotychczas najgłębsza dziura afrykańska jest znacznie skromniejsza, znajduje się w stolicy Mali Bamako i jest nią rynsztok. W Bamako rynsztoki mają po dwa metry głębokości, na ich dnie zalega lepka breja złożona ze śmieci, brudnej wody, ludzkich i zwierzęcych odchodów, naniesiona tam przez lata. W coś takiego wpadłem w styczniu ubiegłego roku, po meczu reprezentacji Mali i Angoli w Mistrzostwach Afryki rozgrywanych wtedy właśnie w Angoli. Do 79 minuty Mali przegrywało 0:4, po czym strzeliło 4 bramki. Obejrzałem ten niezwykły mecz w telewizji w towarzystwie miejscowych, potem wyszedłem na ulicę, żeby sfotografować radość kibiców. Sam tak się rozentuzjazmowałem, że wpadłem do rynsztoka i porządnie się poobijałem. Na szczęście jakimś cudem nie zniszczyłem aparatu. Niestety mojej wpadce brak było wymiaru dramatycznego – nikt się nie zatrzymywał, nie rozstawiał straganów ani nie toczył wokół mnie polemik na interesujące tematy. Co najwyżej, gdy próbowałem niezdarnie wygramolić się na powierzchnię, kilku chłopaków rechotało z „białasa”: przecież każdy głupi wie, że przy ulicy są rynsztoki, nikt normalny w nie nie wpada, nawet w nocy.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

PRZEWODNIK W CHMURACH

Muhabura to położony na granicy Rwandy i Ugandy wygasły wulkan (4127 m). Można go zdobyć w ciągu jednodniowej wędrówki i opłaceniu 75 dolarów. Ze szczytu widać (to już za darmo) pięć innych wulkanów. W lokalnym języku Muhabura znaczy przewodnik.

UCZNIOWSKA POWAGA

Szkoły są miejscem, gdzie trudno zrobić zdjęcie uśmiechniętym dzieciakom. No, chyba że na przerwie.

 

O tej właśnie malijskiej dziurze myślałem, gdy razem z miejscowym proboszczem, polskim księdzem pallotynem KM, brnęliśmy jego spracowanym dwudziestoletnim landrowerem przez wulkaniczne okolice Kinoni na północy Rwandy. Piszę „brnęliśmy” z braku lepszego słowa. Nie wiem jak nazywa się ruch samochodu po zaschniętej lawie, „hip hop”, albo „hard rock” to nie byłyby najgorsze określenia. W każdym razie cieszyłem się, że śniadanie było dawno i lekkie.
Myślałem o dziurze, bo tylko kwestią czasu było kiedy w którąś wpadniemy. Skały piętrzyły się wokół nas, KM opowiadał mi lekko znudzonym głosem o okolicy, a ja się trząsłem.
Nad nami górował Muhabura („Ten, który wskazuje drogę”), największy tutejszy dawca życia, wysoki na ponad 4 tys. metrów, widoczny przy dobrym świetle z większości obszaru Rwandy wulkan. Ostatni raz wybuchł około 30 tys. lat temu i do dziś sprawia, że gleba w tym rejonie należy do najlepszych na świecie – obfite plony można zbierać trzy, cztery razy w roku. Lawa, zalegająca wszędzie w nieograniczonej ilości, jest najlepszym, całkowicie darmowym materiałem budowlanym. Na szczycie góry znajduje się jezioro z krystalicznie czystą wodą. Przez moment władze myślały nawet o tym, by przy wykorzystaniu niemieckiej technologii spróbować ściągnąć ją z Muhabury. Nie dało się jednak – nie ma na świecie takich rur, które wytrzymałyby ciśnienie wody spływającej ze szczytu, a budowa wielu zbiorników retencyjnych uznana została za nieopłacalną.
Przy tym bogactwie gleby, łagodnym klimacie i pięknie krajobrazu nic dziwnego, że żyją tu tysiące ludzi. KM obwoził mnie po szkołach rozsianych po okolicy (samych katolickich jest 17, a są jeszcze protestanckie i – tych najmniej – państwowe niewyznaniowe) i budowach, które tutaj trwają non stop. Powstają nowe domy, kościoły, sale lekcyjne, przychodnie. W każdej wsi ten sam obraz – dziesiątki, czasem setki dzieci wybiegających na spotkanie, radosnych, zadziornych, chwalących się swoim angielskim. Przed dwoma laty władze Rwandy zdecydowały, że nauka w tym kraju będzie odbywała się po angielsku, gdyż jest to język przyszłości. Nie bez znaczenia był też fakt, że do czasu ludobójstwa w 1994 roku w Rwandzie, poza lokalnym językiem kinyarwanda, posługiwano się francuskim. Nowe władze uznały (nie bez słuszności), że podczas ludobójstwa Francja współpracowała z ówczesnym reżimem, a potem umożliwiła ucieczkę z kraju wielu osobom podejrzanym o udział w zbrodniach. Rwanda odseparowała się od Paryża, przed kilku laty została członkiem brytyjskiego Commonwealthu.
Problem w tym, że politycznej decyzji o przejściu szkół na angielski nie towarzyszył wzrost ilości nauczycieli posługujących się tym językiem. Dlatego dziś, zwłaszcza na wsi, mamy kuriozalną sytuację, w której nauczyciele nieumiejący mówić po angielsku muszą po angielsku uczyć dzieci. Jaki jest tego rezultat łatwo się domyślić – znajomość francuskiego zanika, a angielski zna jeszcze niewielu.

 

DUŻA PRZERWA

Świetny czas na małą powtórkę.

NA GŁOWIE NIE TYLKO PROBLEMY

Kawałki zastygłej wulkanicznej lawy posłużą do budowy.

TARG W RUGARAMA

Brakuje tylko mrożonek.

 

Jedziemy między poletkami kukurydzy, sorgo, słodkich ziemniaków, fasoli. Wokół skromne, ale zadbane gospodarstwa, niektóre domy zbudowane z lawy, inne z drewnianych palików ze ścianami wypełnionymi tekturą albo skorodowaną blachą. KM tłumaczy mi, że według postanowienia władz domy w Rwandzie nie mogą być kryte strzechą, bo wyglądają wtedy jak afrykańskie chatynki. Rwanda ma być nowoczesna, a każdy dom musi być kryty blachą. Niektórym chłopom starcza pieniędzy na budowę całego domu, inni stawiają tylko szkielet z palików, a na to zarzucają obowiązkowy blaszany dach. W praktyce całe rodziny śpią niemal pod gołym niebem. Ot, takie niedogodności związane z postępem kraju.
KM manewruje między skałami w drodze, a na poboczach, przed domami wystawione są worki z kartoflami, bo to czas drugich w tym roku wykopków. Gospodarze czekają na ciężarówki, które wezmą worki do skupu w Ruhengeri, a nawet w Kigali. W Mugarama niedaleko miejscowej szkoły drogę blokują ciężarówki, trzeba będzie się nagimnastykować, żeby je ominąć.
Czasem człowiek przeczuwa, co się za chwilę stanie, ja wiedziałem. Wiedziałem, że wpadniemy w dziurę, nie wiedziałem tylko w jaką i z jakim skutkiem. Właściwie nie jestem pewien, czy to, w co wpadliśmy technicznie należałoby nazwać dziurą, po prostu koło obsunęło się ze skały i samochód ugrzązł. Natychmiast zlecieli się wszyscy z okolicy, chcieli pomóc, naprawić, podeprzeć i wyciągnąć. Niektórzy dotykali samochodu, coś tam zaczęli majstrować przy lusterkach i klamkach, ale wystarczyło, by KM powiedział ostrym tonem parę słów w kinyarwanda i potencjalnym złodziejom odechciało się nawet próbować.
Kierowcy ciężarówek pomogli, miejscowi chłopi nas wyciągnęli, potem jeszcze patrzyli i komentowali fachowo, gdy KM zmieniał koło, w które wbił się gwóźdź. Sprawa nie była prosta, bo jak ustawić lewarek na nierównych skałach? W glinę się zapada, z kamienia obsuwa, ale przy dobrych chęciach i serdecznej pomocy ludzi wszystko da się zrobić. A potem już bezpiecznie zjechaliśmy do szosy na Ruhengeri.

 

PRZYSTAŃ NAD JEZIOREM BURERA

Obowiązują tu ceny i zachowania wolnorynkowe.

WSPÓŁPASAŻEROWIE

...i twórcy pieśni o wystraszonym dziennikarzu, który bał się, że utonie w dziurawej łodzi.

 

Odwiedziliśmy targ w Rugarama, na którym kupiliśmy awokado. W Polsce jadałem awokado, ale to co u nas sprzedaje się pod tą nazwą jest zamrażaną przez kilka dni, a następnie kilkakrotnie odmrażaną plastikowodrewnianą wersją tego owocu. Awokado z Rugarama w kilku odmianach, każda nieco innej barwy i kształtu, miały konsystencję masła i były w smaku słodko-gorzkie.
Czekała nas przejażdżka po jeziorze Burera. Poszliśmy na przystań, gdzie czekały łodzie i przewoźnicy. Zgłosił się jeden z nich, porządnie wyglądający, z kapokami w ręku. Jego łódka miała suche dno, co wywołało we mnie uczucie spokoju i pewności, zwłaszcza gdy spojrzałem na ogromne jezioro. Twierdzono, że ma co najmniej 450 metrów głębokości, ale echosonda wypuszczona niedawno przez naukowców doszła do 600 metrów. Na jeziorze jest pięć wysp, na niektórych mieszkają ludzie i właśnie na taką o nazwie Birwa II mieliśmy płynąć. Dobrze byłoby, gdyby łódź nie przeciekała – pomyślałem zakładając kapok.
Zdejmuj ten kapok – powiedział KM. – Ten facet chce nas orżnąć. Mam tu kogoś innego.
Poszliśmy do innej zatoczki. Okazało się, że ten ktoś inny, to były parafianin księdza KM. Ledwo trzymał się na nogach, non stop coś bełkotał, żartował z księdzem. Właśnie wracał z targu, gdzie my kupiliśmy awokado, a on cały dzień pił piwo. W jego łodzi nie było kapoków, za to siedziała już siódemka mieszkańców Birwa II. Na dnie łodzi było, tak na oko, jakieś dwa centymetry wody, jeden z pasażerów już wziął się za wylewanie jej wiaderkiem. Mieliśmy tym czymś popłynąć do ich domu, jakieś 45 minut przy dobrym wiosłowaniu.
Ta łódź chyba jest dziurawa – powiedziałem do KM tak przy okazji. Nie chciałem, żeby pomyślał, że się boję.
I kapoków nie ma, może jednak popłyniemy z tamtym pierwszym?
– Nie, nie jest dziurawa, oni codziennie jej używają
.
Wyruszyliśmy, ja trzymałem się kurczowo burty, KM opowiadał mi o jeziorze i wyspach. Jedną z nich kupili właśnie Włosi, zamierzają zbudować tam hotel i ośrodek turystyczny.
Rozmawialiśmy sobie z KM, co chwila włączał się jego pijany w trupa parafianin nie mogąc się nadziwić, że ksiądz proboszcz tak dobrze mówi po chińsku (rozmawialiśmy po polsku oczywiście), współpasażerowie śmiali się z niego i dowcipkowali, ogólnie było bardzo miło. Przyglądałem się jak poziom wody na dnie łodzi wolno, ale regularnie podnosi się.

 

SEE YOU LATER! A BIENTOT!!!

Za kilka lat też coś napiszemy.

 

Zauważyłeś, że poziom wody w tej łodzi wolno, ale regularnie podnosi się? – spytałem KM.
Nic się nie martw, wyleją to – zapewnił mnie ksiądz. Rzeczywiście jeden z pasażerów ciągle wylewał wodę kubeczkiem. Gdyby tego nie robił pewnie bylibyśmy już na dnie.
Tu można się kąpać? – spytałem.
Nie zalecałbym. Bilarioza tu jest.
– ???
– Chyba tak to się nazywa. Pasożyty, wchodzą przez przewód moczowy i od środka niszczą organizm. Ale to podobno nie jest śmiertelne
.
Wyjąłem rękę z wody i zacząłem się zastanawiać, czy pasożyty już zdążyły się we mnie zagnieździć i czy jeszcze mam szansę chociaż raz w życiu normalnie się wysikać.
Ale nie musisz się tak przejmować – mówił KM. – Jak się przez moment pochlapiesz, to nic się nie stanie. Gorzej jakbyś musiał dostać się wpław do brzegu.
Nie musieliśmy. Łódź spokojnie dotarła do wyspy, tam spotkaliśmy kolejnych parafian KM, opowiadali mi o życiu na wyspie, o tym jak codziennie płyną na ląd, by wynająć się do pracy w polu albo na budowie. Na Birwa II żyje 310 osób, jest szkoła i przydomowe poletka, nie ma światła ani bieżącej wody. Aby zarobić ludzie muszą codziennie płynąć do miasta.
Potem wróciliśmy na stały ląd. W drodze powrotnej towarzyszyło nam już tylko kilku wyspiarzy. Wiosłowali zawzięcie, żeby zdążyć przed zachodem słońca i śpiewali przy tym na moją cześć: Dziś naszą wyspę odwiedził nasz ksiądz i taki jeden biały. Bał się, że nasza łódka jest dziurawa i utoniemy, to było nawet śmieszne, rozmawiał z nami, podziwiał naszą szkołę i nasze poletka, chyba mu się podobały, teraz musimy się spieszyć, żeby dowieźć go na ląd przed zachodem słońca. Może kiedyś do nas wróci.