Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2016-03-01

Artykuł opublikowany w numerze 03.2016 na stronie nr. 20.

Tekst i zdjęcia: Rafał Kośnik,

W zielonym piekle


Dwie samotne podróże do Amazonii zmieniły mnie na zawsze i nic nie będzie już takie, jak kiedyś. Za każdym razem dostałem zupełnie inną drastyczną lekcję przetrwania w ekstremalnie trudnym środowisku.

Pierwsza wyprawa odbyła się w 2010 roku. Plan zakładał spływ całą nizinną częścią Amazonki od miejscowości Pucallpa aż do Oceanu Atlantyckiego. Szacunkowo pięć i pół tysiąca kilometrów największą rzeką globu. W drugiej wyprawie, w 2014 roku, chodziło o przebycie całej Amazonii z południa na północ tylko rzekami – mniej więcej sześć tysięcy kilometrów.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

 

ĆWIERĆ WIEKU PÓŹNIEJ

 

Pierwszy projekt nazwałem „Amazonka. Ćwierć wieku później”, gdyż dodatkowym założeniem przy formułowaniu celu ekspedycji było zaobserwowanie, jak w ciągu minionego ćwierćwiecza zmieniła się przyroda i ludzie w odniesieniu do relacji Piotra Chmielińskiego (pierwszego na świecie człowieka, który na przełomie lat 1985/86 przepłynął całą Amazonkę – od źródeł w Andach do ujścia w Atlantyku).
Na początku miałem wątpliwości, czy tego dokonam, ponieważ nie miałem kompletnie żadnego doświadczenia w pływaniu kajakiem. Poza tym moja wiedza o przetrwaniu w lesie deszczowym była znikoma. Wyszedłem z założenia, że wszystkiego nauczę się w drodze. Podróż miała potrwać około pięciu miesięcy – to sporo czasu na naukę. Trochę zbiły mnie z tropu słowa polskiego konsula w Limie, który powiedział: – Panie Rafale, nie mówiąc językiem dyplomatycznym, to czyste wariactwo!
Amazonia szybko zweryfikowała moje plany. Natrafiłem na niezwykłe anomalie pogodowe. Panowała największa susza od czterdziestu lat. Stan wody był tak niski, że miejscami musiałem wychodzić na środku rzeki i przeciągać kajak przez mielizny. Już pierwszego dnia doznałem poważnego udaru cieplnego. Później było tylko trudniej. Spotkanie z kłusownikami łapiącymi w sieci papugi omal nie zakończyło się postrzałem z broni palnej. Następnie pożar selwy, w którego epicentrum się znalazłem w środku nocy. Omal nie straciłem całego sprzętu. W tych momentach zrozumiałem, że lekko nie będzie.
Potem nastąpił pościg Indian, dla których byłem potencjalnym łupem. Wiedziałem, że walczę o życie. Wtedy chyba osiągnąłem swoją życiówkę na dystansie piętnastu kilometrów. Spotkanie z gigantyczną płaszczką, na którą nieopatrznie stanąłem, wychodząc z kajaka, nie należało do przyjemnych, gdyż wbicie kolca jadowego powoduje – jak mówią Indianie – największy ból w Amazonii i często kończy się śmiercią. Na moje szczęście ryba była tak ogromna, że mnie przewróciła – dzięki temu uniknąłem poważnych kłopotów.

 

OKO NA ORINOKO

Orinoko niedaleko Puerto Ayacucho. W tym miejscu powoli zanika selwa i ziemię zaczyna porastać trawiasta sawanna, która zajmuje znaczną część Wenezueli.

CO CIĘ NIE ZABIJE, TO WZMOCNI

Kapibary to największe gryzonie świata i przysmak Indian.
Wąż boa nie jest jadowity, jego bronią jest siła mięśni, którymi dusi ofiary. Potrafi także dotkliwie ugryźć.
Termity po roztarciu na ciele służą jako repelent przeciw komarom, które w tym rejonie roznoszą wiele niebezpiecznych chorób.
Payara zwana jest rybą wampirem, długość jej zębów niekiedy przekracza 6 cm. Jest niezwykle krwiożercza.

YAGUSIA

Dziewczynka z plemienia Yagua, jednego z żyjących jeszcze tradycyjnie, niedaleko peruwiańskiego Iquitos. Ich liczebność szacuje się na 6 tysięcy osób.

 

DELFINY SKACZĄ W UKAJALI

 

Poza dosyć drastycznymi zdarzeniami, które mnie spotykały, przeżyłem wiele wspaniałych chwil. Podróż składała się nie tylko z niebezpieczeństw. Spotykałem również ludzi, którzy dawali mi wsparcie, okazywali wielkie serce i całkowitą bezinteresowność. Często obdarowywali mnie jedzeniem, nie chcąc nic w zamian. Widziałem wiele roślin wzbudzających zachwyt i pięknych, wręcz zjawiskowych zwierząt. Nie zawsze były to jadowite bestie, ale ciągle musiałem zachowywać czujność i rozwagę. Cały czas mam przed oczami delfiny, które mi towarzyszyły na całej długości rzeki Ukajali. Płynęły o kilka metrów od kajaka, niekiedy tak blisko, że mogły spowodować jego wywrotkę, bawiąc się ze mną.
Nie zapomnę też magicznych chwil, kiedy w środku czarnej amazońskiej nocy nad moim namiotem unosiły się tysiące świetlików rozjaśniających nieprzeniknione ciemności. Takie momenty były ukoronowaniem moich trudów i niebezpieczeństw, przez które musiałem przejść.
Po pokonaniu prawie dwóch tysięcy kilometrów pierwsza wyprawa została brutalnie przerwana w wyniku kontuzji kręgosłupa oraz poparzeń stóp. Poparzenia były spowodowane silnym słońcem i wodą, która moczyła mi nogi podczas wiosłowania. To była trudna decyzja. Nie przypuszczałem, że będę miał kolejną okazję zmierzyć się z nieokiełzaną potęgą amazońskiej przyrody. Życie jednak pisze różne scenariusze.

 

 

PO UŚMIECH DLA NINKI

 

Amazonia znowu zagościła w moim życiu po czterech latach. Tym razem podróż miała bardziej złożony wymiar. Podczas promocji nowej wyprawy w mediach pomagałem zebrać środki dla dwuletniej Ninki, której w wyniku choroby amputowano nogi. Sama ekspedycja przebiegała przez wyjątkowo niedostępne zakątki regionu. Między innymi przez tereny Indian Yanomami, podobno pierwszych potomków ludzi z Ameryki Południowej. Przebycie całej Amazonii z południa na północ rzekami było możliwe dzięki niezwykłemu zjawisku bifurkacji (rozwidlenia), które występuje na rzece Casiquiare. Mogłem połączyć drogą wodną dwa gigantyczne dorzecza: Amazonki i Orinoko. Drugą wyprawę zatytułowałem: „Amazonia. Południe – północ”.
Start nastąpił w boliwijskim lesie deszczowym nieopodal bajecznie pięknego Parku Narodowego Madidi. Część trasy pokonałem, wiosłując tradycyjną łódką indiańską, którą kupiłem od tubylców, a część – innymi środkami transportu: promami, motorówkami, łodziami. Spora część trasy przebiegała „autostradami wodnymi”, na których często działa publiczny transport, z którego miałem zamiar skorzystać. To był stosunkowo mało interesujący teren, bo mocno zaludniony i zdegradowany przyrodniczo. Jednak znaczna część zaplanowanego spływu znajdowała się w miejscach bardzo niedostępnych, gdzie musiałem sobie radzić sam.
Najpierw tysiąc kilometrów przepłynąłem jedną z najbardziej dziewiczych rzek boliwijskiej Amazonii – Beni. Dalej rzeką Madeira, aż do Amazonki, i trzysta kilometrów pod prąd do miasta Manaus. Następnie w górę Rio Negro, do granicy brazylijsko-wenezuel- sko-kolumbijskiej, aż do górnego Orinoko, a potem tą rzeką do Oceanu Atlantyckiego, niedaleko Trynidadu i Tobago.
Park Narodowy Madidi to istny cud natury. Różnorodność tamtejszej fauny i flory może równać się z najbogatszymi pod tym względem miejscami na naszym globie. Ilość ptaków na obszarze sześćdziesięciu tysięcy kilometrów kwadratowych jest porównywalna do tej w całej Ameryce Północnej. Przemierzając pobliskie urwiska, mogłem podziwiać wielkie stada ar zielonoskrzydłych oraz sułtanek amerykańskich. Gdy obozowałem wzdłuż rzeki, widziałem hoacyna, zwanego inaczej kośnikiem czubatym. Miał rudy pióropusz i był pięknie ubarwiony. Niedaleko przelatywała harpia wielka, unosząc się z dopiero co upolowanym leniwcem. Harpia jest zjawiskowa. Jej gigantyczne skrzydła rozpościerają się na ponad dwa metry.

 

DOBRODZIEJKA ZNAD BENI

To ona pomogła wyleczyć liśćmi aloesu oparzenia słoneczne, których autor nabawił się, gdy po wywrotce łodzi stracił krem z filtrem. Na zdjęciu kobieta czyści ryż w pobliżu rzeki Beni (Boliwia).

ROŚLINIANKA

Woda z lian może uratować życie w amazońskiej dżungli. Można ją bezpiecznie pić, gdyż przechodzi przez bardzo skuteczny naturalny filtr roślinny.

DOM BOGÓW

Góra Autana w amazońskiej części Wenezueli. Góry stołowe zwane są tu tepui, co oznacza dom bogów.

 

KTO TU JEST MOCARZEM

 

Byłem w świecie, który rządzi się surowym prawem dżungli. W swojej istocie sprowadza się ono do prostej alternatywy: „zjesz albo zostaniesz zjedzony”. Nie obyło się bez niespodzianek. Tym razem na miejscu szalała największa powódź od pięćdziesięciu lat. Woda w rzece była bardzo wzburzona. Indianie, mimo że używali łodzi z silnikami, mieli trudności z przepłynięciem z jednego brzegu na drugi. Nurt szalał, tworząc ogromne wiry. Ciągnął z prądem setki drzew. To nie mogło się skończyć dobrze. Już drugiego dnia spływu wywróciła się łódka, którą zawadziłem o jedno z tysięcy powalonych drzew. Straciłem całą żywność, wodę i większość sprzętu. Musiałem przedzierać się ponad osiemset kilometrów do najbliższego miasta przez dziewicze lasy deszczowe. To była najtrudniejsza szkoła surwiwalu, jaką przeszedłem w życiu.
Dalsza droga także nie była usłana różami. Spotkanie oko w oko z jaguarem było pięknym, a zarazem bardzo traumatycznym doświadczeniem, bo mogłem stracić życie. Uratowała mnie małpka o nazwie sajmiri, popularnie zwana „trupią główką”, która chwilę wcześniej padła łupem tego majestatycznego kota.
Sama końcówka podróży była niezwykle emocjonująca. W moim domu zdarzyły się trzy poważne wypadki, i to w przeciągu dwóch tygodni. Po tych wydarzeniach chciałem natychmiast przerwać wyprawę. Małżonka powiedziała, abym tego nie robił. Uważała, że powinienem dokończyć to, co zacząłem. Przecież nie robię tego tylko dla siebie. Dałem małej Nince nadzieję i teraz trzeba doprowadzić wszystko do końca. Tak właśnie mnie przekonywała, chociaż bardzo potrzebowała mnie wtedy w domu. Postanowiłem dokończyć wyprawę – była to bardzo trudna decyzja.
Walczyłem dalej. Dotarłem do Atlantyku. Wenezuela w tamtym czasie stała na progu wojny domowej. Trafiłem na zamieszki, w których zginęło szesnaście osób. Spokój odzyskałem dopiero po starcie samolotu, który przetransportował mnie do Europy. Widząc przez okno oddalające się gigantyczne połacie zieleni, pomyślałem, że nie trzeba być mocarzem, żeby zmierzyć się z dziką naturą Amazonii. Trzeba tylko zaakceptować jej warunki.
Z tych dwóch wypraw powstała książka „Amazonia piekielne piękno. Kiedy przygoda zderza się z życiem”. Oprócz wielu nieprawdopodobnych przygód, które przeżyłem w „zielonym piekle”, jest tam głos mojej żony Sylwii, która opowiada, jak moja przygoda życia wyglądała z jej perspektywy, dlaczego zgodziła się na te ryzykowne wyprawy oraz jakie emocje towarzyszyły jej w ich trakcie. Myślę, że to ona musiała być prawdziwym mocarzem.