Afrykę odwiedzam regularnie. Po rowerowych wyprawach w saharyjskich i subsaharyjskich krajach i spływie rzeką Dja w kameruńskiej dżungli wymyśliłem eskapadę polegającą na przejściu odcinka w dziewiczym lesie równikowym. Miałem iść zupełnie sam, z plecakiem, którego zawartość pozwalałaby mi przetrwać trzy tygodnie bez kontaktu z innymi ludźmi.
Wystarczy rzut oka na mapę Afryki, aby dostrzec, że największe obszary leśne znajdują się w samym środku kontynentu, czyli w Demokratycznej Republice Konga. Z kolei w centralnej części tego kraju znajduje się Park Narodowy Salonga, który jest największym obszarem chronionym afrykańskich lasów deszczowych. Czy mogłem sobie wyobrazić lepsze miejsce do realizacji celu?
Dostępny PDF
1:0 DLA DŻUNGLI
W przewodniku piszą: „Salonga to prawdopodobnie jedno z najtrudniej dostępnych miejsc w Kongu”. Nie ma w tym stwierdzeniu przesady. Szacowałem, że podróż z Kinszasy zajmie mi nie więcej niż pięć dni, tymczasem pomimo najlepszych starań i sporych wydatków – zajęła dziewięć. Za to przygód miałem bez liku, a na ich skrótowy opis musiałbym poświęcić cały artykuł.
Ale nie przebite dętki i klejenie ich kauczukiem prosto z lasu ani uwalnianie statku z mielizn rzeki Lukenie będą tematem tej opowieści. Proszę się też nie obawiać próby opisu trzech tygodni sam na sam w dżungli z maczetą w ręku. Nie tak ta przygoda się potoczyła. Owszem, próbowałem, ale pary starczyło mi na trzy dni – tyle było przedzierania się na przełaj przez dziewiczy las. Te dni w zupełności mi wystarczyły, aby przekonać się, że 28 kg na plecach to zdecydowanie za dużo. Dlaczego tyle tego napchałem? Starałem się spakować minimalistycznie... Nie wyszło. Dostałem w kość tak potężnie, że zmuszony byłem do zmiany scenariusza.
Zdecydowałem, że przemieszczać się będę tak jak miejscowi – ścieżkami od wioski do wioski. Miało być samotnie – będzie wśród ludzi. To mój pierwszy rajd pieszy – pocieszałem się.
Zanim znów zarzuciłem plecak na ramiona, postanowiłem od niego nieco odpocząć. Kusiła urokliwa rzeka Lokoro, której nurt mógł mnie przenieść z powrotem do miasteczka Lokolama. Byłem tam tydzień temu i poznałem przemiłe towarzystwo, które z pewnością ucieszy się z mojej wizyty. Poza tym kierowanie się na zachód było jedyną gwarancją, że zdążę wrócić na czas do stolicy.
WIELORYBNIK
Na takich łodziach odbywa się bardzo popularny w Kongu transport rzeczny. Balénières (franc. wielorybniki) pamiętają jeszcze czasy kolonialne, kiedy transportowano nimi... kauczuk i kość słoniową.
„NA ŁEBKA”
Wraz z rybakiem Bondowe autor odbył dwudniowy spływ pirogą po rzece Lokoro. Zdarzało im się zabierać pasażerów na krótkie odcinki między obozami rybackimi.
LUDZIE LASU
Lambert z wioski Lompolé był przewodnikiem do leśnej bazy Luikotale, skąd Dominik podjął próbę samotnego trawersu dziewiczej dżungli.
Z BONDOWE NA LOKORO
Nie miałem łódki, ale na rzece było wielu rybaków. Dogadałem się z jednym z nich. Pan Bondowe nie chciał mi pożyczyć pirogi. Obawiał się, że sobie nie poradzę na chybotliwej jednostce, poza tym nie bardzo miałby jak ją odebrać. Zgodziłem się na wspólny spływ, ale zaznaczyłem, że ja także chcę wiosłować. Mówisz i masz – a konkretnie: masz piekielnie ciężkie, wystrugane chyba z hebanu wiosło. W dodatku wiosłuje się w pozycji stojącej. Przynajmniej stałem na dziobie, więc nie byłem odpowiedzialny za utrzymanie kierunku.
Bondowe miał koło sześćdziesiątki. Opowiadał mi z żalem, że kolejny raz zaczyna życie od początku. Po śmierci żony popadł w tarapaty finansowe za sprawą plemiennych zasad. Mężczyzna chcący poślubić wybrankę musi zadośćuczynić jej rodzinie w gotówce i rozmaitych dobrach. Ponieważ opłaty przedślubne, zwane dot, najczęściej są bardzo wysokie, rozkłada się je na raty. Bondowe płacił te raty przez kilka lat. Gdy jego żona niespodziewanie zmarła, nie był w stanie samodzielnie utrzymać sporej gromadki dzieci. Kilkoro synów i córek oddał pod opiekę rodziny zmarłej żony.
– Dominik, to ich plemię ma okrutne zasady. Zażądali znacznego podwyższenia rat... Spłacam je już sześć lat, ale mam nadzieję wyjść na czysto do końca roku. – Bondowe spłaciłby dług szybciej, ale dwa lata temu cały jego dobytek zniszczyły słonie, które pod nieobecność mieszkańców obozu rozdeptały wszystkie szałasy.
Bondowe, wiosłując, podśpiewywał. Gdy włączyłem kamerę, zaczął śpiewać pełnym głosem, a wiosłował przy tym z taką energią, że dziób pirogi unosił się przy każdym pchnięciu wiosłem. Mijaliśmy innych rybaków, zajętych sprawdzaniem sieci. Ludzie mieszkają nad rzeką tylko latem. Lipiec i sierpień to pora sucha i jednocześnie sezon na połów. Nadmiar ryb konserwuje się, wędząc je nad ogniskiem. Tak okadzane, zwane bokane, jadłem niemal codziennie w domach goszczących mnie rodzin na trasie mojej wędrówki.
Na noc zatrzymaliśmy się w obozie rybackim Toyazambe. Wieczór spędziliśmy, siedząc na zewnątrz i rozmawiając z kilkoma mężczyznami. Jeden z nich prowadził coś w rodzaju obozowego sklepiku, którego głównym asortymentem były papierosy sprzedawane na sztuki. Mało kogo na nie stać. Za równowartość 2 zł kupiłem pięć sztuk i rozdałem każdemu po jednym. Mój gest był odebrany tak, jakbym postawił kolejkę piwa w barze.
POWRÓT DO PAPY
Drugiego dnia dopłynęliśmy do obozu Yoko, gdzie pożegnałem się z Bondowe i zarzuciłem bagaż na plecy. Po dwóch dniach marszu dotarłem do Lokolamy. Znów mogłem liczyć na gościnę w domu pana Mpampanye. Wszyscy zwracają się do niego per papa (tato). Tak jest przyjęte w całym Kongu. Do starszych kobiet zwraca się per maman (mamo). Z kolei rodzeństwo nie mówi sobie po imieniu, tylko „starszy bracie”, „młodszy bracie”.
Szczególnym wyrazem szacunku jest zwyczaj, w jakim Kongijczyk wita się z mężczyzną stojącym zdecydowanie wyżej w hierarchii społecznej. Nie mówi „dzień dobry”, tylko prosi o przysłowie. Dopiero po takiej kurtuazji można przejść do dalszej rozmowy. Poprosiłem raz o przetłumaczenie wypowiedzianego przysłowia, a brzmiało ono: „Jeśli chcesz upolować orła, musisz zakraść się do jego gniazda”.
Wraz z papą Mpampanye, jego synem Stevem i wujkiem Yapanzą opracowaliśmy dalszą trasę mojej wędrówki. Chodziło o to, abym nie musiał powtarzać drogi, którą przebyłem już motocyklem. Miałem iść do portu Tolo nad rzeką Lukenie, skąd można dostać się drogą wodną do Bandundu i dalej do Kinszasy. W prostej linii do Tolo miałem 160 km, ale na mapie cała ta przestrzeń była jedną wielką zieloną plamą. Zanotowałem nazwy kilkunastu kolejnych wsi, aby wiedzieć, o co pytać po drodze.
UFOLUDEK BEZ RAPORTU
Plecak nadal był zbyt ciężki. Liczyłem na to, że w miarę upływu dni będzie lżejszy o żywność, ale gościnność miejscowych niweczyła te nadzieje. Za każdym razem, gdy zatrzymywałem się we wsi na odpoczynek, ktoś mnie zapraszał do domu, a po paru chwilach pojawiał się na stole ciepły posiłek. Nawet mnie nie pytano, czy chcę – to był naturalny i bezinteresowny gest. Gdy pytałem o możliwość noclegu, gospodarze nie kryli zadowolenia.
Mówiono mi, że ostatni raz białego widziano w tych stronach dwadzieścia lat temu, a był to włoski misjonarz. Za każdym razem, gdy przystawałem przy chałupie, prosząc o szklankę wody, natychmiast przynoszono mi krzesło, zapraszano do cienia. Gdy siadałem, otaczał mnie gęsty półokrąg ludzi: w pierwszym rzędzie małe dzieci, za nimi starsze, po chwili podchodzili mężczyźni, których gospodarz domu przedstawiał. Kobiety pozostawały zaraz za szpalerem dzieci, przyglądając mi się z niedowierzaniem. Ich wzrok wydawał się mówić „ach, więc to tak wygląda biały człowiek!”. – Mondele pure! Stuprocentowy biały! – głośno powtarzał jeden z miejscowych z taką ekscytacją, jakbym był najprawdziwszym ufoludkiem.
Powodów do sensacji dawałem więcej. Poruszałem się sam, bez przewodnika, na własnych nogach, niosąc ciężki plecak. Co chwilę ktoś mi proponował, że mi go poniesie, że mnie podwiezie rowerem lub chociaż potowarzyszy do sąsiedniej wsi. I nie były to propozycje obliczone na zysk. Na pytanie, dlaczego nie chcę skorzystać z pomocy, nie umiałem dać satysfakcjonującej odpowiedzi. Cel mojej wędrówki był niezrozumiały.
– Dlaczego tu przyjechałeś? Robisz badania? Projekt? Organizacja pomocowa? A może szukasz minerałów?
– Nie, ja to robię dla... siebie, dla przyjemności, chcę zwiedzić, poznać to miejsce, ludzi tu żyjących, przyrodę.
– Ale po powrocie do kraju napiszesz raport, tak?
– Raport? Ale dla kogo?
– No dla tych, którzy cię tu wysłali.
– Nikt mnie nie wysłał, jestem tu za własne pieniądze, to jest mój urlop, wakacje.
– No dobrze, ale twój rząd chyba wie, że tu jesteś?
SADZAWKA Z MANIOKIEM
Bulwy manioku po zebraniu z pola wrzuca się do sadzawki. Po kilku dniach rozmiękłe korzenie wyciąga się, rozdrabnia, a następnie ugniata do konsystencji ciasta.
WESOŁY AUTOBUS
Pasażerowie jadący z prowincji Bandundu do stolicy Konga chętnie kupują po drodze sezonowe warzywa. Na targowiskach w Kinszasie za te same produkty trzeba zapłacić dużo więcej.
W LETNIM OBOZIE
Mieszkańcy Toyazambe nad Lokoro. Takie obozy funkcjonują tylko w porze suchej, która trwa od początku lipca do końca sierpnia. To sezon na połów ryb i właśnie w tym celu ludność z okolicznych wiosek przenosi się tu na całe lato.
ROWER DŹWIGNIĄ HANDLU
Dla Kongijczyków jednak przemieszczanie się po własnym kraju to chleb powszedni. Podróżują choćby w celach handlowych. Jako że w lasach równikowych łatwo o zwierzynę, a w sezonie o ryby, to transportuje się je do południowych prowincji kraju.
Spotkałem chłopaka, który niósł na plecach wiklinowe nosidło, a w nim gazelę zakonserwowaną metodą okadzania nad ogniskiem. Smród był okrutny, ale w tych stronach nie świadczy to o nieprzydatności mięsa do spożycia. Chłopak miał na imię Mohammed, pochodził z Tshikapa – dużego miasta w prowincji Kasai Zachodnie, odległego o jakieś 500 km stąd, niedaleko granicy z Angolą. Z Tshikapy przywozi kosmetyki i odzież i je sprzedaje. Z kolei tutaj kupuje dziczyznę, bo – jak mówi – najlepiej za dziczyznę płacą Angolczycy, w ogóle nie pytają o cenę.
Dziś robi krótką trasę, ale zwykle przewozi towar na rowerze. Takie obładowane do granic możliwości rowery widziałem wielokrotnie. Nikt na nich nie jedzie, służą wyłącznie do transportu towarów. Żeby rower wytrzymał gigantyczne obciążenie, miejscowi wzmacniają go solidnymi żerdziami z twardego drewna, w szczególności bagażnik i widelec. Taki rower zazwyczaj pcha dwóch, a nawet trzech ludzi. Kurs w jedną stronę zajmuje Mohammedowi trzy tygodnie. Gdy wróci do domu i sprzeda mięso Angolczykom, jest w stanie zarobić nawet 500 dolarów.
– A jak sobie radzisz z posiłkami po drodze? – dopytuję, bo przecież to także jest koszt.
– Korzystam z gościny ludzi we wsiach. A jak nie mają jedzenia, to kupuję.
GOŚĆ Z KRAJU SAWANN
Szlak zamienił się w koryto błotnistego strumienia. Dogoniłem idącą przede mną parę. Poznałem ich w poprzedniej wsi, Nkau, teraz wracali z zakupami do swojej, Yanga Tule. Kobieta niosła na plecach pleciony kosz, a w ręku trzymała strzelbę. Jej małżonek niósł na barkach kozę, która pobekiwała od czasu do czasu. Tak jak wszyscy tutaj szli w japonkach, które zdejmowali, gdy ścieżka prowadziła przez błoto i wodę. Po krótkiej rozmowie zaproponowali mi nocleg u siebie.
Wieczorem odbyła się obfita kolacja złożona z gotowanych bokane, świeżych owoców awokado, krewetek słodkowodnych smażonych w papce z nieznanego mi warzywa, prażonych gąsienic i oczywiście masy maniokowej, bez której żaden posiłek nie może się obyć. Jak już zdążyłem przywyknąć, cała uczta była wyłącznie dla mnie i z trudem udało mi się namówić pana Laya, żeby towarzyszył mi przy stole. Po posiłku siedliśmy przed domem na plastikowych krzesłach obok przybyłych na tę okazję gości: szefa wioski, dyrektora miejscowej szkoły, felczera i kilku lokalnych notabli. Moi rozmówcy zasypywali mnie pytaniami.
– Czy są u was lasy?
– Tak, ale nie ma ich tak dużo, jak u was. Przez stulecia wycinaliśmy drzewa i niewiele ich zostało – próbowałem skłonić do refleksji moich rozmówców. Ale refleksja była zaskakująca:
– Czyli macie same sawanny?
Padały pytania o zwierzęta, jakie żyją w naszych lasach. Brak słoni i krokodyli był sporym zaskoczeniem. Nie mniejszym niż to, że myślistwo to rodzaj rozrywki. Zapytany w innej wsi o moje preferencje kulinarne, odpowiedziałem, że zjem wszystko, czym mnie poczęstują, no, może z wyjątkiem małpy.
– A dlaczego? – pytał jeden z rozmówców.
– No wiecie, my nie jemy małp, bo...
– Dlatego, że u was są one pod ochroną? – przerwał mi, szczerze wierząc, że trafił w sedno.
Yanga Tule opuściłem rankiem, serdecznie żegnany przez całą społeczność. Przede mną były kolejne wioski: Lekana, Ekuayolo, Kanta, Bonga, Boseki. W każdej z nich odbywałem podobne rozmowy. Z czasem domyślałem się, co najbardziej interesuje moich rozmówców, i opowiadałem, jak wygląda świat, w którym żyję na co dzień; mówiłem o najciekawszych różnicach w naszej codzienności, a oni słuchali, sycili swoją ciekawość, raz po raz kręcąc głowami z niedowierzaniem. Nieoczekiwanie wszedłem w pewną rolę. Stałem się swego rodzaju misjonarzem, tyle że moja misja nie polegała na nauczaniu o Bogu. Choć, gdy długo niegolony zarost ucharakteryzował moją twarz, w pewnej wiosce na mój widok murzyńskie dzieci zapytały dorosłych, czy ten biały człowiek to Jezus Chrystus...
Wyprawa trwała blisko 6 tygodni. Do Tolo dotarłem 6 sierpnia, mając za sobą 17 dni marszu i ok. 360 km w nogach. Pod koniec trasy kilka razy przekroczyłem 30 km dziennego dystansu, a ostatniego dnia wykrzesałem z siebie nawet 42 km. Mimo to wracałem z poczuciem niespełnienia. Miałem iść dzień w dzień przez szczery las, nie napotykając nikogo. A tylu ludzi poznałem... Z drugiej strony, doświadczyłem tamtej rzeczywistości, tyle że inaczej. W tych najbardziej oddalonych od cywilizacji zakątkach jądra Afryki żyją ludzie niezwykle gościnni, całkowicie łamiący wyobrażenia tych z „lepszego świata”.