Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2011-08-01

Artykuł opublikowany w numerze 08.2011 na stronie nr. 82.

Tekst i zdjęcia: Grzegorz Krzyżostaniak,

Na tropach malgaskiego hobbita


Budzi mnie tępy odgłos moździerza do tłuczenia ryżu. Spoglądam na zegarek – już szósta. Czas wstawać. Wygrzebuję się spod moskitiery. Zakładam ubranie, pakuję bagaże. Odczepiam moskitierę i starannie zwijam śpiwór. Rozglądam się po pomieszczeniu. Czy aby czegoś nie zapomniałem? Wydaje się, że wszystko w porządku. Od prawie dwóch tygodni jestem w buszu, na wschodnim wybrzeżu Madagaskaru. Każdego dnia nowy odcinek drogi, w górach, gdzie są jedynie ścieżki, które prowadzą mnie do wiosek zamieszkiwanych przez chrześcijan z ludu Betsimisaraka. Jestem księdzem, Misjonarzem Oblatem Maryi Niepokalanej i od niespełna trzech lat pracuję na Madagaskarze.
Otwieram drzwi chaty. Poranne słońce razi mnie w oczy. W oddali szumi rzeka Nosivolo. Łagodne szczyty górskie odcinają się od błękitnego nieba. Pod drzwiami stoi wiaderko z wodą. Jak zwykle przemywam ręce i twarz. Jan-Ludwik, mój pomocnik wraz z miejscowym katechistą (katechista to osoba świecka zaangażowana w realizację dzieła misyjnego Kościoła, zastępuje księdza pod jego nieobecność, przewodzi niedzielnym modlitwom, zajmuje się katechezą i przygotowuje do przyjęcia Sakramentów) też już wstali i czekają nieopodal. Na mój widok podchodzą.
– Dzień dobry Ojcze!
– Dzień dobry!
– Dobrze Ojciec spał?
– O tak! – Tutaj w Mahadio zawsze dobrze sypiam. Chata jest czysta, łóżko wystarczająco długie i co najważniejsze, nie ma pcheł. Rozmawiamy przez chwilę. Katechista zapala papierosa.
Kobiety przynoszą w garnkach ryż. Czas na śniadanie. Przychodzą tragarze. Wiążą sznurkami mój bagaż i wyruszają bezpośrednio do Marolambo, gdzie znajduje się stacja misyjna wybudowana przez francuskich misjonarzy w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Nim tam dotrzemy, chcę jeszcze zobaczyć las Marohita i tamtejsze jaskinie. Po śniadaniu żegnamy się z wiernymi. Dziękują za odwiedziny i pytają, kiedy ponownie do nich przyjdę. Pewnie za kilka miesięcy. Misji podlega terytorium o powierzchni 4500 km², a jest nas tylko trzech pieszych księży.
Do widzenia Ojcze!
Do widzenia! – odpowiadam i czuję, że za chwilę się rozkleję.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Liczni i nierozłączni

Właśnie to oznacza nazwa Betsimisaraka. To najliczniejsza grupa etniczna wschodniego wybrzeża. Stanowią oni 15 procent populacji całej wyspy.

Woda pójdzie dołem

Chaty na palach plemienia Betsimisaraka. Pora deszczowa na wschodnim wybrzeżu trwa dłużej niż w pozostałej części wyspy.

Prace kuchenne

Kobiety ubijają ryż, z którego powstaną placki zastępujące tutaj chleb.

 

W pobliżu Krainy Shire


Po godzinie intensywnego marszu osiągamy Vohitromby, gdzie mamy zatrzymać się w domu tutejszego katechisty. Osada jest mała – zaledwie kilka chat. Katechista o imieniu Solo wita nas gorąco i zaprasza do domu. Jego żona częstuje nas kawą fary, posłodzoną sokiem wyciśniętym z trzciny cukrowej. Gospodarz jest bardzo zadowolony
z naszych odwiedzin. To w pobliżu jego zagrody znajduje się las Marohita, gdzie podobno widziano Kalanoro – coś w rodzaju hobbita, jeśli wierzyć miejscowym. Po wypiciu kawy wyruszamy. Solo jest naszym przewodnikiem. Przechodzimy rzekę i wspinamy się, klucząc między kępami kolczastych zarośli. Ścieżka przecina ryżowiska i prowadzi nas w kierunku lasu. Po kamieniach i zwalonych pniach idziemy w górę małej rzeki Ankazobe, by po jakimś czasie zagłębić się w zielonym gąszczu.
Zdaje mi się, że coś przemknęło miedzy krzakami coś w kolorze brunatno-czerwonym. Czyżby Kalanoro?! Przyspieszam kroku. Chcę to dogonić. Nic jednak nie spostrzegam. To pewnie złudzenie, zmęczenie albo nadmierne pragnienie zobaczenia tajemniczego stwora. – Uwaga Ojcze na ampe! – Solo wskazuje na roślinę o podłużnych, grubych liściach, pokrytych jakby ziarenkami, których dotknięcie wywołuje podrażnienie skóry.
Wreszcie docieramy do ciemnozielonej ściany lasu Marohita.
– To tutaj! – Mówi katechista. Rozglądam się. Gdzie są te jaskinie? Wszędzie krzaki i zarośla, potężne głazy obrośnięte roślinnością. Spoglądam pytająco na Solo, który wydaje się być trochę zdezorientowany. – Dawno tu nie byłem, proszę Ojca. Wszystko zarosło. Ale jestem pewny, że to tutaj. Rozgląda się dookoła. Za pomocą noża antsy wycina kolczaste krzaki. Po jakimś czasie naszym oczom ukazuje się otwór. Podchodzę bliżej, schylam się i włączam latarkę. To bez wątpienia jaskinia, ale bardzo płytka. Wnęka, która wonie zgnilizną. – I to wszystko?! – Pytam trochę poirytowany. – Niech Ojciec poczeka. Rozejrzę się trochę po okolicy. Po około dwóch kwadransach Solo wraca niosąc coś w ręku.
– Sora, proszę Ojca! Oglądam dokładnie zwierzaka, który bez wątpienia jest rodzajem jeża. Różni się jednak znacznie od tych, które spotyka się w Polsce. Sora ma jakieś 15 cm długości, długi pyszczek i może nawet dłuższy, cienki ogon. Jest koloru czarno-żółtego. Grzbiet pokryty ma rzadkimi, żółtymi kolcami. Boleśnie kąsa, więc lepiej trzymać go za ogon. Betsimisaraka polują na sorę uważając ją za przysmak.– Ojcze, znalazłem następną jaskinię! – woła rozpromieniony katechista.
– A tego jeża to udało mi się złapać przez przypadek! – dodaje.
Druga pieczara jest tak samo mała jak pierwsza. Tutejsi ludzie nazywają je Mandritsara. Spoglądam na zegarek. Jest już za późno na poszukiwanie następnych jaskiń. – Musimy wracać! – oznajmiam.
– Jeżeli są tu jeszcze inne, to zapewne takie same jak te, które zwiedziliśmy!
Bardzo chce mi się pić, a manierka w moim plecaku jest już dawno pusta. Betsimisaraka piją wodę, która znajduje się w palmie ravinala. Dlaczego i ja nie miałbym spróbować! I tak po raz pierwszy w życiu piję wodę z ravinala. Jest smaczna, jednak płyn z centralnych partii drzewa jest już brudny i lepki i nie nadaje się do picia. Po dwóch godzinach docieramy do drogi, Marolambo już niedaleko. O godzinie czternastej zjawiamy się na misji.
 

 

Pięć szczepów hobbitów


Kalanoro, którego miałem dziecinną nadzieję zobaczyć w jaskiniach, nie dawał mi spokoju. Ciągle o nim myślałem. Któż to taki? Może to tylko bajka – coś w rodzaju malgaskich historii o krasnoludach czy hobbitach? Ale może nie?!
Tradycyjne malgaskie przekazy dotyczące małych, czarnych albo czerwonych ludzi zwanych Kalanaro, Vazimba, Behosy, Kimosy czy Mikea przez wiele lat doprowadzały do białej gorączki niektórych eksploratorów malgaskiego buszu. Malgasze potwierdzali, iż tacy ludzie istnieją, ale nikt inny ich w rzeczywistości nie widział. I oto w latach osiemdziesiątych zostali odnalezieni przez etnologów w pobliżu Tulearu na południu Madagaskaru.
Przeszukałem wszystkie dostępne mi materiały dotyczące pochodzenia legendarnych Kalanoro i stwierdziłem, że sprawa jest jeszcze bardziej zagadkowa, niż się z pozoru wydaje. Informacje dotyczące Kalanoro czy Vazimba są często sprzeczne i tylko wprowadzają zamęt.
Jedni uważają, że Kalanoro, Vazimba, Behosy, Kimosy czy Mikea to ten sam „rodzaj ludzi”. Różnica jest tylko w nazwach. Drudzy zaś rozdzielają Vazimba od Kalanoro, uważając pierwszych za pigmejów, czyli pierwotnych mieszkańców Madagaskaru. Kalanoro zaś – według nich – to „ni człowiek, ni zwierzę”! Cóż to stwierdzenie oznacza? Trudno powiedzieć. 
Kim zatem jest Kalanoro? Malgasze opowiadają, iż zamieszkują oni lasy i nigdy nie wchodzą do ludzkich wiosek. Nazywa się ich dzikimi. Nie znają ognia, żywią się skorupiakami, zwłaszcza krabami, które zjadają na surowo. Mieszkają w trudno dostępnych grotach lub między korzeniami wielkich drzew. Według malgaskich wierzeń posługują się magią. Potrafią stać się niewidzialni. Znają się też na medycynie naturalnej. Jak wyglądają? Malgasze opisują ich w taki oto sposób: mali ludzie, o wydłużonej głowie, dużych zębach, kędzierzawych włosach i czerwonych oczach. Podobno całe ciało Kalanoro pokryte jest włosami. 
Ten opis na pierwszy rzut oka pasuje do wyglądu Australopiteka! Australopithecus – „ni człowiek ni zwierzę”! To szalone i nieprawdopodobne! I amatorskie. Zdaję sobie z tego sprawę.
Wyszukałem jednak kilka rycin przedstawiających rożne typy Australopithecusa: Afarensis, Africanus, Robustus, Boisei. Pokazałem je Malgaszom, którzy podobno na własne oczy widzieli Kalanoro. Każda osoba, bez uprzedniej konsultacji z innymi, wskazała na ten sam obrazek – Australopithecusa Afarensis. Oczywiście to kiepski dowód. Szukałem więc dalej.

 

W drodze do Marolambo

Na wschodnim wybrzeżu przeważają niziny, przechodzące w strome urwiska. W tej części wyspy można spotkać palmę pielgrzyma i „odrosty lasów wtórnych”.

Salama! Cześć!

Malgaskie dzieci ślą nam pozdrowienia.

 

Klatka z niziołkiem

 

Dowiedziałem się, że w latach sześćdziesiątych na targowisku w Marolambo wystawiono Kalanoro na publiczny pokaz! Biedak został wpierw osaczony w jaskini, a następnie pochwycony. Ludzie zamknęli go w klatce i wystawili na pokaz. Za niewielką opłatą każdy mógł go zobaczyć. Tak więc, w tamtym czasie wielu widziało go z bliska. Według opowiadań Kalanoro trząsł się ze strachu i nie przyjmował pożywienia, które mu podsuwano. Następnego dnia zmarł albo zdechł – to zależy od koncepcji, jaką przyjmiemy.
Wyciągnąłem z tego wniosek, że ciało musiano gdzieś zakopać i to zapewne niedaleko. Ale gdzie? Przeprowadziłem mały rekonesans. Kilku miejscowych potwierdziło, że rzeczywiście ciało Kalanoro zostało pochowane w pobliżu miasta albo nawet w samym Marolambo. Nikt jednak nie chciał mi wskazać dokładnie, gdzie się to miejsce znajduje. Dlaczego?
– W mieście już chodzą plotki, że gdy Ojciec Grzegorz znajdzie kości Kalanoro, to zabierze je za granicę, tam sprzeda i zarobi masę pieniędzy! Tak więc w tym miejscu ugrzązłem. Może Malgasze kiedyś wskażą mi miejsce, gdzie zakopano Kalanoro. A może nie.
Może wcale nie fantazjują, ale rzeczywiście spotkali się z tajemniczym małym człowiekiem, o którym krążą legendy wzdłuż i wszerz całego Madagaskaru. A może nie.