Jednym z pierwszych moich skojarzeń z Ukrainą jest „sumka”. To słowo bardzo pojemne i oznacza torbę. Młode małżeństwo wypełnia ją produktami z supermarketu. Elegancka kobieta wkłada do niej komórkę, lusterko i szminkę. Rodzina wybierająca się w podróż upycha tam to, co nie weszło do walizki. Sumka jest uniwersalna pod każdym względem – zarówno w warstwie lingwistycznej, jak i materialnej. Może nią zostać każdy przedmiot, który służy do przenoszenia rzeczy. Ojczyzną sumek są, a jakżeby inaczej, Sumy.
Choć systematykę sumek można przeprowadzać na różne sposoby, to wydaje się oczywiste, że „prasumką” jest sumka podróżna, przez niektórych nazywana targową. Do niedawna była ona w modzie także i u nas, odchodząc definitywnie wraz z handlarzami ze Stadionu Dziesięciolecia. Obszerna, polipropylenowa, z długimi materiałowymi uszami, przyszytymi ściegiem na krzyż. Po wypełnieniu takiej sumki dla wzmocnienia owija się ją plastikowym sznurkiem. Któregoś razu widziałem nawet, jak pękający w szwach sznurek wzmocniono damską pończochą.
Dostępny PDF
WIERNE SUMY
Sumy, niewielkie jak na ukraińskie standardy miasto, położone są w północno-wschodniej Ukrainie, niedaleko granicy rosyjskiej – raptem trzydzieści kilometrów. Jako że moda nie zna granic, sumki szybko podpatrzyli Rosjanie i rozpropagowali je po całym ZSRR. Stąd, podróżując dzisiaj po Gruzji czy odległym Irkucku, na dworcach kolejowych zobaczymy identyczne modele – klasyczne w kratę bądź z namalowanymi wzorami (królują skajlajny światowych metropolii i częściej można zobaczyć Paryż niż Moskwę). Te wielkie torby zaczęli nawet przejmować Chińczycy, przerzucając swoje toboły z Kolei Transmandżurskiej na Transsyberyjską w Zabajkalsku. Jeżeli więc można mówić o chińskiej kolonizacji Syberii, to dokonuje się ona nie pojazdami wojskowymi czy maszynami do wydobywania surowców, lecz właśnie sumkami.
Kiedy po raz pierwszy trafiłem do Sum, nie wiedziałem jeszcze, że to miasto sumek, ale krótki spacer po nim przybliżył mi jego historię. Podobno zostało założone przez Kozaków w miejscu, w którym znaleźli trzy torby złota. Tę wersję podtrzymują mieszkańcy miasta, którzy w centrum postawili fontannę właśnie w kształcie torby (takiej na ramię), zawieszonej na studziennym żurawiu. Przechodnie wrzucają do studni kopiejki, a co jakiś czas zjawia się ktoś z własnoręcznie zmajstrowaną siatką na motyle i wybiera te skarby. Można odnieść wrażenie, że oto historia dzieje się na naszych oczach – właśnie kolejny Kozak znajduje sumkę z pieniędzmi, ale tym razem zamiast miasta postawi za nią co najwyżej flaszkę albo wino owocowe.
Według kronikarzy Sumy założyli ukraińscy osadnicy przybyli z Ukrainy Prawobrzeżnej, która w tamtym czasie znajdowała się we władaniu Rzeczpospolitej. Miasto powstało w 1652 roku, a jego geneza może tłumaczyć, dlaczego pomimo bliskości rosyjskiej granicy nie powstała tutaj ani Sumska, ani Charkowska Republika Ludowa. Po klęsce wojsk kozackich pod Beresteczkiem w 1651 roku Bohdan Chmielnicki uznał, że ze względu na niemożność utworzenia niepodległego państwa na prawym brzegu Dniepru Kozacy urządzą się po drugiej stronie. Tak oto Rzeczpospolita przyczyniła się do powstania nie tylko Sum, ale również Charkowa i innych miast, które weszły w skład tzw. Ukrainy Słobodzkiej. I być może właśnie taki rodowód jej mieszkańców przełożył się na ukraińską tożsamość narodową.
Rosyjskie sąsiedztwo jest jednak widoczne w języku: mówi się tu tzw. surżykiem, który przejawia się m.in. zruszczaniem ukraińskich słów. To trochę tak, jakbyśmy my mieli litwinizować czy zbiałoruszczać własny język. Kim byłby, gdyby tworzył w takim języku, Adam Mickiewicz?
ŹRÓDŁO ZŁOTA
Według legendy Sumy powstały w miejscu, w którym Kozacy znaleźli torby ze złotem. Dzisiaj w centrum miasta upamiętnia to fontanna – na czerpaku wody zawieszona jest jedna z legendarnych sumek.
TRUDNY WYBÓR
Poza magnesami i brelokami w kształcie torebek nie da się tu wiele kupić. No, może z wyjątkiem twarzowych kolczyków.
ODA DO RADOŚCI?
W Kijowie i we Lwowie wciąż można zobaczyć akcenty nawiązujące do wystąpień sprzed dwóch lat, kiedy obywatele Ukrainy wybrali kurs proeuropejski. Na zdjęciu uliczne pianino w barwach Ukrainy i UE.
UKRAIŃSKA WAŁÓWKA
Gdy opuszczałem Sumy, zostałem zaopatrzony w nieprzebrane ilości jedzenia – powideł jabłkowych, wiśniowych i truskawkowych, młodych orzechów włoskich w syropie (wyglądających jak oszlifowane onyksy), bakłażanów w occie, gruzińskiej adżiki z orzechami, domowego pasztetu, solonego sała (aby wytrzymało trudy dwudniowej podróży), no i wreszcie – torby z cukierkami Roshen, firmy prezydenta Poroszenki. Jako że mój plecak nie był przygotowany na tak szczodre podarki, stanąłem przed nie lada wyzwaniem: jak to przetransportować do Polski?
– Wot, sumka! – orzekł dziadzia Wowa i wyciągnął z kufra tapczanu polipropylenową torbę złożoną w kostkę. („Dziadzia” to po rosyjsku wujek, po ukraińsku: „dziadko”, a Wowa to wcale nie krewny – po prostu przyjęło się do niego mówić czule „wujku”). Jak na sumkę była wyjątkowo strzelista, wrażenie zaś potęgował wizerunek Empire State Building. Zamek miała drobny, jak od kobiecej sukienki, ale – jak zapewniał dziadzia Wowa – trzyma lepiej niż Armia Czerwona linię frontu. Materiałowe rączki miały wyraźne zagniotki, wskazujące, że taszczono nią ciężary niewyobrażalne. Na pociągniętym z góry na dół czarną farbą pasku wypisano wściekle żółtymi literami: NEW YORK. Zważywszy, że na Ukrainę trafiłem właśnie przez Amerykę – sumka ta była skrojona pode mnie.
Wypełniłem ją słoikami, dopchałem ubraniami, których nie zmieściłem do plecaka, a na wierzch położyłem jedzenie na drogę: kaszę gryczaną, filety z kurczaka, jajka i ser adygejski, przysmak Abchazów. Zaskoczenia nie było – sumka nie chciała się domknąć i trzeba ją było przewiązać sznurkiem.
Do ostatniej chwili miałem wątpliwości, czy mój pociąg z tabliczką „Lwów” wtoczy się na peron. Nie, żeby na czas, ale czy w ogóle... Moje wątpliwości wynikały z tego, że pociągu nr 458 nie było na tablicy odjazdów, a na moje pytanie pani w okienku odpowiedziała, że nic o takim pociągu nie wie. Niemniej bilet na niego trzymałem w ręku – wyruszał w Konstantynówce i miał zakończyć bieg we Lwowie. Najdłuższa trasa kolejowa na Ukrainie – przynajmniej obecnie, kiedy z siatki połączeń odkrojono Donbas z wysuniętym jeszcze bardziej na wschód Ługańskiem. A więc przez całą prawie Ukrainę! 1?200 kilometrów w dwadzieścia godzin.
Ostatecznie przybył. Stanął na całe dwie minuty i wtedy rzuciłem się biegiem od wagonu dziewiętnastego, który zatrzymał mi się przed nosem, do dziewiątego, w którym było moje miejsce. Dziesięć wagonów razy dziewięć łóżek, razy dwa metry, czyli sto osiemdziesiąt metrów, do tego dziesięć pociągowych toalet (z metr będą miały), kanciapa prowadnika wagonu – następne półtora, no i przejścia między wagonami... Jak bum cyk, wyjdzie trzysta metrów! Do tego z plecakiem i sumką, no, no.
WOJSKO POD WRÓŻBĄ
Staliśmy już dobre pół godziny, zdążyłem z Andruchowyczem i jego „Leksykonem miast intymnych” przejechać z Augsburga do Berlina, kiedy postanowiłem wyjrzeć przez okno. Odchyliwszy poliestrową firankę z niebieskim napisem „Lwowska Kolej”, zobaczyłem na drugim peronie mężczyzn ubranych od pasa w dół – wszyscy jednakowo – w żołnierskie spodnie i ciężkie skórzane buciory. Szary kurz przywiewany z dzikiego Wschodu osadzał się na zroszonych potem muskularnych torsach. Niektórzy przycupnęli na murku pod drzewem, które wprawdzie straciło większość liści, ale grube konary rzucały wystarczająco dużo cienia.
Sięgnąłem po telefon, żeby sprawdzić, gdzie jestem i dlaczego tylu żołnierzy. Wojna, czyli „operacja antyterrorystyczna”, toczyła się w Donbasie, kilkaset kilometrów na południe, a podobnych zbiorowisk nie widziałem ani w strategicznie położonym Charkowie, ani w Kijowie. Niebieski punkt na mapie (to ja) znajdował się niebezpiecznie blisko granicy z Rosją, obierając zaś mniejszą skalę, można by nawet sądzić, że jestem już za nią... W skali mikro znajdowałem się w Worożbie. W tym miejscu Rosja wcina się klinem w ukraińską tkankę, podobnie jak nasza Ziemia Kłodzka w sąsiadujące Czechy. Stąd do granicy było zatem nie więcej niż siedem kilometrów.
Worożba pod koniec XIX wieku, dzięki nowo wybudowanemu węzłowi kolejowemu, rozdęła się do rozmiarów dziesięciotysięcznego miasteczka. Dzisiaj węzeł stracił na znaczeniu, ale pozostało piękne wspomnienie – carski budynek z kremowozłocistą elewacją. Wieś powstała na fali osadnictwa w XVII wieku. Każde takie miejsce jest jak stempel „Oto Ukraina”. Ba, jeżeli dawać wiarę historykom, Ukraińcy urządzili się tutaj już w X wieku, choć wtedy zapewne nie bardzo wiedzieli, kim są: Białorusinami, Polakami czy Rusinami. Wreszcie Worożba to po ukraińsku – wróżba. A jaka wróżba? Można było sądzić, że wypoczęci mężczyźni w wojskowych kamaszach są gotowi wsiąść na swoje żelazne pojazdy i ruszyć na Moskwę, nie myśląc o tym, czy worożba będzie dla nich pomyślna, czy nie.
ZNANY STAROŻYTNYM
Dnieprem, jedną z najdłuższych rzek Europy (2285 km), zachwycał się już ojciec geografii, Herodot (445 r. p.n.e.).
TYLKO PŁACKARTĄ!
Pociągiem numer 458 kursującym przez Ukrainę najdłuższą trasą (1 200 km) podróżuje się 20 godzin. Najwięcej o tym kraju można dowiedzieć się w klasie najtańszej, tzw. płackarcie.
HISTORIA, CZYLI PIEROŻEK Z KAPUSTĄ
Do Kijowa wjeżdżałem nocą. Była dziesiąta i od dobrej godziny było już ciemno. Próbowałem zasnąć, ale nijak nie mogłem. Czekałem na ten Kijów, na światła wielkopłytowych przedmieść, ciemny jak smoła Dniepr, a później – jakbym wjeżdżał do innej cywilizacji – na strzeliste biurowce powielające światła miasta. No i na Majdan Niezałeżnosti. Od wschodu widać go z mostu przerzuconego nad Dnieprem. Najpierw w oczy rzuca się kilkunastometrowa drewniana konstrukcja w kształcie stożka, oklejona plakatami, a tuż przed nią, na wysokiej smukłej kolumnie wyrasta Michał Archanioł – zjawiskowa rzeźba ze złotymi skrzydłami, które nocą odbijają neony Kijowa. Zwróciłem jeszcze uwagę na ustawione wzdłuż torów billboardy – jeden z napisem „Witamy w kraju”, kilka zachęcających do wstąpienia do wojska, a także te namawiające do darowizn na potrzeby operacji antyterrorystycznej. Posterową powagę burzył tylko billboard w okolicach hipermarketu Auchan, reklamujący mięso po wyjątkowo okazyjnych cenach.
Na dworcu było pusto. Miałem dwadzieścia minut postoju i wyszedłem rozprostować kości, uprzedzając o tym prowadnika – wysokiego, żylastego jegomościa z przetłuszczonymi włosami i w rozdeptanych kapciach. Zajrzałem do dworcowego kiosku i powędrowałem do działu z prasą. Przebiegłem wzrokiem po tytułach i zdałem sobie sprawę, że brakuje działu historycznego, u nas bodaj jednego z najważniejszych. W Polsce każde szanujące się pismo ma dodatek historyczny, tutaj nie znalazłem żadnego. Nie wiem, na ile zalew historycznymi wydawnictwami nad Wisłą wynika z potrzeb rynku, ale na Ukrainie taki rynek najwyraźniej nie istnieje. Pomyślałem też, że chyba trudno byłoby w tym kraju stworzyć pismo historyczne. Trzeba by poruszyć niewygodne tematy UPA i radzieckiej spuścizny, a do tego powiązać jakoś sentyment do czasów komunizmu (na Wschodzie) z niechęcią do niego (na Zachodzie). Sportretować Banderę, Chmielnickiego i Mazepę, którzy we Lwowie są bohaterami, a w Ługańsku – zdrajcami. No i ten nieszczęsny Krym – co z nim zrobić? Rozważania zakończyłem kupnem pierożka z kapustą.
LWOWSKA PODSUMKA
Lwów powitał mnie jak swojego. Nic dziwnego – w żadnym innym ukraińskim mieście nie spędziłem tyle czasu, nie wychyliłem tylu kieliszków chrzanówki, nie zbłądziłem tyle razy w brukowanych uliczkach śródmieścia. Do Lwowa trafiam zawsze. Bez względu na to, gdzie się wybieram.
Mój tutejszy rytuał rozpoczynam od przejażdżki tramwajem numer 9 do centrum, następnie wysiadam na ulicy Zielonej i idę spacerowym krokiem w stronę cmentarza Łyczakowskiego, zatrzymując się w „Czeburecznej Chacie”, w której zachwycam się tatarskim pierożkiem z mięsem oraz pszenicznym Białym Lwem. Później, zależnie od nastroju, kontynuuję spacer w stronę cmentarza albo zawracam i kieruję się na rynek, który obchodzę kilkanaście razy, zaglądając do otaczających go sklepików. A kiedy już się zmęczę, siadam na schodkach betonowej fontanny z posągiem Posejdona. Dalej jest różnie – czasem ląduję na koncercie pod Arsenałem, kiedy indziej towarzyszę na Zamku Wysokim artyście wykonującemu karykatury za dwadzieścia hrywien albo wałęsam się po pchlim targu.
We Lwowie przypominam sobie Ukrainę – w jakim stanie ją zostawiłem, kiedy wyjeżdżałem ostatnim razem. Zagaduję do przypadkowych ludzi i kiedy poczuję się już jak u siebie, mogę ruszać dalej. Jako że miejscowi są bardzo serdeczni, zazwyczaj zajmuje mi to nie więcej niż dwie, trzy godziny. We Lwowie również żegnam się z Ukrainą – układam sobie wrażenia z całej podróży i upewniam się, że wszystkie puzzle są na swoim miejscu. Później spoglądam na lwowskie ulice – tabliczki z polskobrzmiącymi nazwami, ukraińskie flagi powiewające przed pomnikiem Tarasa Szewczenki, galicyjskie kawiarnie, w których sernik wiedeński jest sernikiem galicyjskim – i zdaję sobie sprawę, że jeszcze wiele muszę sobie ułożyć, aby zrozumieć.
Tej jesieni ze Lwowem pożegnałem się po angielsku, ulatniając się marszrutką o siódmej rano. Padał deszcz i wielka torba wyślizgiwała mi się z rąk. Wracałem nad Wisłę, ale tym razem, zamiast lwowskich pamiątek, taszczyłem ze sobą sumkę pełną Ukrainy.