Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2011-08-01

Artykuł opublikowany w numerze 08.2011 na stronie nr. 90.

Tekst i zdjęcia: Anna i Robert Maciąg, Zdjęcia: Roman Rojek,

Rowerem po jedwabnym szlaku


Ruszyliśmy we trójkę. Ben, nasz kolega z Londynu i my, Ania i Robb. Na rowerach po Jedwabnym Szlaku. Przed nami było 10 tysięcy kilometrów przez pustynie i góry. Mieliśmy trochę pieniędzy i bardzo dużo czasu. Damaszek, Eufrat, Buchara, Samarkanda, Kaszgar.
Każda z tych nazw brzmiała jak z opowieści o nieistniejących krainach.

Dostępny PDF i AudioBook
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Odwiedzaliśmy je po kolei, spotykając niezwykłych ludzi, którzy swą pomocą i gościnnością ubarwiali naszą podróż. Po trzech miesiącach przyszedł czas na Turkmenistan.
Po sześciokilometrowej przeprawie przez płaskie, pustynne bezdroże oddzielające irańskie miasteczko Serakhs od granicy z Turkmenistanem, po drugiej stronie przejścia granicznego przywitał nas tęgi mężczyzna. Dosłownie przywitał, zbliżając się do nas z szeroko otwartymi ramionami, aż wyczuliśmy jego lekko alkoholowy oddech.
Okazało się, że oni – czyli obsługa baru i noclegowni dla kierowców ciężarówek – postanowili nas nakarmić. Stwierdzili, że zjeść trzeba i to dużo. Zrobili nam jajka, podali pierwszą w tej podróży po Turkmenistanie lepioszkę i dzbanek czaju. Ktoś wyjął z lodówki butelkę wódki i wymownie nam ją pokazał, ale gdy powiedzieliśmy, że dla nas na wódkę za gorąco, schował z powrotem i tylko szczerze się uśmiechnął.
Zanim dojechaliśmy do granicy i zanim ją przeszliśmy uciekł nam pierwszy dzień wizy. Wizę tranzytową mieliśmy tylko na 5 dni. A do przejechania było prawie 500 kilometrów. No i po drodze warto byłoby kogoś poznać, z kimś porozmawiać i czegoś się o tym kraju dowiedzieć. A rozmawiać się dało, bo po 16 latach od matury przypomniałem sobie język rosyjski. Tak niewiele wiedzieliśmy o Turkmenistanie, że aż żal byłoby go tylko przejechać.

 

OSIOŁ CZY WIELBŁĄD?

Do końca nie udało się nam ustalić, co jest tutaj bardziej popularnym środkiem transportu.

 

DOBRY NA WSZYSTKO

 

Co wiedzieliśmy? Na przykład, że wizę turystyczną dostaje się razem z przewodnikiem, który pilnuje nas na każdym kroku.
Wiedzieliśmy, że kraj otaczają pustynie i kawałek Morza Kaspijskiego, że pod piaskami znajdują się drugie co do wielkości w świecie złoża gazu ziemnego.
Wiedzieliśmy także, że po upadku Turkmeńskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, w 1993 roku, Saparmyrata Nyýazowa, znany powszechnie jako Turkmenbasza – władca wszystkich Turkmenów, ogłosił się dożywotnim prezydentem Turkmenistanu. Kraj był wyjątkowo zrusyfikowany i nikt do końca już nie pamiętał, co to znaczyło być Turkmenem. Turkmenbasza postanowił to zmienić w dość specyficzny sposób:
Lotnisko w stolicy, Aszchabadzie, nazwał: Port Lotniczy Turkmenbaszy. Portowe miasto Krasnowodzk przemianował w ten sam sposób. Swoim imieniem nazwał styczeń, przy okazji przemianowując nazwę miesiąca kwietnia na imię swojej matki.
Także wiele szkół i ulic otrzymało imię Turkmenbaszy. Nawet ponad trzystukilogramowy meteoryt, który spadł w Turkmenistanie w 1998 nazwano Turkmenbasza.
Kiedy przywódca rzucił palenie... następnego dnia zakazał palenia na ulicach całego kraju.
Lewy profil jego twarzy zdobił każdy zegar w kraju (i oczywiście wódkę „Turkmenbasza”)
W 2001 roku opublikował wielką księgę Ruhnama. Trzeba było ją nie tylko znać, ale odpowiadać z niej na wyrywki nawet w trakcie egzaminu… na prawo jazdy! W 2006 roku sam Turkmenbasza uznał i ogłosił, że bez znajomości Ruhnamy nie można wejść do... nieba.
W 2004 roku, zapowiedział, że na pustyni Karakum zbuduje wielki lodowy pałac obok którego powstanie zoo z pingwinami!
W 2006 roku przestał być prezydentem tego pustynnego kraju. Umarł.
Najdziwniejsze było to, że wszyscy spotkani Turkmeni dobrze go wspominali i tłumaczyli nam uparcie, że my Europejczycy nie potrafimy tego zrozumieć. To co, że nie ma demokracji. To co, że Turkmenbasza stawiał sobie pomniki ze szczerego złota. Ale przecież dał ludziom chleb, pracę i szkoły.

 

OLŚNIEWAJĄCY

Pozłacane popiersie Turkmenbaszy do dziś można zobaczyć w niejednym urzędzie.

DRUGIE PO STOLICY

Położony na brzegu Amu-darii Turkmenabad to drugie co do wielkości miasto kraju i ważny węzeł kolejowy.

 

TOAST ZA PREZYDENTA

 

By zyskać na czasie, załadowaliśmy rowery do minibusa i podjechaliśmy 80 kilometrów taksówką do miejscowości Hanhowuz. Stąd główną drogą mogliśmy dojechać do samego Uzbekistanu.
Chcieliśmy rozbić namiot nad wielkim, sztucznym jeziorem, ale mocno wstawieni policjanci przekonali nas, że się nie da i musieliśmy szukać noclegu przy kafe, czyli zajeździe dla kierowców. Na żwirowym parkingu stało kilkanaście wielkich ciężarówek, a ochroniarz kazał nam rozbić się pod latarnią, żeby nas widzieć. Tyle tylko, że do światła ściągały chmary komarów. Jakoś udało nam się znaleźć kompromis. Właściciel kafe, zaprosił nas na kolację. Były ogórki, szaszłyk i wódka.
– Znowu wódka?
– Robert, pij! Musisz. U nas, rozumiesz, urodziny naszego kochanego prezydenta! Napić się trzeba, a ty, nasz gość, musisz wznieść toast! Nie ma, że się nie napijesz!
I nagle, wszystko się wyjaśniło! Całe to pijaństwo było wielką imprezą urodzinową na cześć Gurbanguly Berdimuhamedowa, którego portrety towarzyszyły nam już od granicy.

 

 

STOPEM PRZEZ PUSTKOWIE

 

Mijane po drodze wsie były jedynym urozmaiceniem krajobrazu piaszczystej pustyni.
Wszystkie wyglądały tak samo – kilka identycznych domków wzniesionych z szarych cegieł przykrytych takimi samymi szarymi dachami z eternitu. Tak naprawdę nie były to żadne wsie, ale kołchozy. Wybudowane w czasach ZSRR i od 20 lat żyjące z dnia na dzień.
W Zahmet knajpka składała się z murowanego budynku i tarasu. Wewnątrz było kilka stołów przykrytych ceratą, pusty bar i kuchnia, a w niej czyjeś łóżko. Ruchu i życia dodawały jedynie stare wiatraki kręcące się ociężale pod sufitem.
Kupiliśmy coś zimnego do picia i wzięliśmy się za gotowanie. Trochę zrobiło się nam nieswojo, gdy właściciel przydrożnej, bądź co bądź restauracji, zamiast nas pogonić wyniósł nam plastikowy stół i krzesła.

 

CHIP & DALE W TURKMENISTANIE

Tym razem wesołe wiewiórki nie droczą się z kaczorem Donaldem, lecz reklamują miejscowe lody.

PRZYSTANEK AUTOBUSOWY NA PUSTYNI KARA-KUM

Kto i po co zechce tu wysiąść?

 

Tutaj musieliśmy coś przedsięwziąć. Do końca wizy zostało nam tylko półtora dnia, a do granicy 170 kilometrów. Od najbliższego miasta – Turkmenabadu dzieliło nas 130 km pustkowia.
Musieliśmy podjechać autobusem. Pociąg nie wchodził w grę, choć zatrzymaliśmy się obok stacji kolejowej. Zawiadowca stacji wytłumaczył, że pociąg zatrzymuje się tylko na 2 minuty i nie ma szans, by zdążyć zapakować się z rowerami.
Kakysz, chłopak z kafe, postanowił poprosić o pomoc policjantów z drogówki. Nie byli bardzo chętni. Ale na drodze ruch był tak mały, że nie mieli wielu okazji, by się wykazać.
Po półtoragodzinnym czekaniu w cieniu posterunku wreszcie zatrzymali autobus, który wiózł pracowników, wracających do domów w Turkmenabadzie po miesiącu pracy przy wydobyciu gazu.
Było ich siedmiu w różnym wieku. Wszyscy bardzo weseli. Jak dzieci robili sobie dowcipy.
W przerwach tej zaraźliwej wesołości, wypytywali o naszą podróż.
– A ile taki rower kosztuje? Bo u nas na bazarze to za 100 dolarów już kupisz.
– A ile zarabia się w Polsce? Bo u nas to 200-300 dolarów.
– A mieszkanie ile kosztuje? U nas jest za darmo.
– Bo u nas, widzisz, woda, gaz, prąd i sól nic nie kosztuje. Najlepszy kraj na świecie!

 

 

CIEKAWI ŚWIATA

 

Turkmeńska pustynia trzyma ludzi zbitych w miastach. A miasta są daleko od siebie. Mało kto tu podróżuje. Drogi są zniszczone. Telefony co chwilę przestają działać. Na plakatach w miastach widać łany urodzajnych zbóż i stragany pełne dorodnych owoców. Natomiast w sklepach są tylko podstawowe produkty – sery i wysuszone warzywa, na bazarach sprzedawcy handlują kiepskimi produktami made in China.

 

DZIEWCZYNKI SĄ SKARBEM

Tak nauczał w przełożonej na 37 języków „Ruhnamie” wielki Turkmenbasza.

Gdy w Turkmenabadzie zaszliśmy na bazar zrobić kilka portretów, towarzyszyły nam uśmiechnięte spojrzenia i niemal przymus picia herbaty i snucia opowieści. Co rusz pytano nas:
– A jak to jest w Polsce? A czy to jest dobry kraj do życia? I czy jest praca?
– Robert, zrobisz nam zdjęcie? Zawieziesz do domu, pokażesz ojcu i matce i opowiesz o nas i jak my tu żyjemy.
Czasem było tak: – A wy z Ameryki? A nie, z Polski. A to szkoda.
A czasem ciekawość budziła właśnie nasza polskość. Pięćdziesięcioletni mężczyźni wspominali swój pobyt w armii: w Legnicy, we Wrocławiu, w Jaworze...
– Jawor znacie?
– Znamy, mieszkamy może 20 km od Jawora.
– Tam miałem kolegę, Witek mu było na imię. To był świetny kolega.
– A kiedy to było?
– Gdzieś w 1976!
Po drodze trójka rowerzystów okazywała się dobrze rozpoznawalna. Kierowcy tirów, ludzie spotykani w kafe i na bazarach wiedzieli, jakie mamy imiona i że jesteśmy: Paljaki i Ingliczanin?
Wyjeżdżaliśmy z Turkmenistanu z wrażeniem, że im bardziej władza nie chce w kraju turystów, tym bardziej ludzie, ci zwykli ludzie, są ich ciekawi. Bardziej pomocni, uśmiechnięci.
Nie znają turystów i ciągnących się za nimi łatwych pieniędzy. Ciekawi byli nas: Ani, Bena i Roberta, a nie „trójki turystów”.
W końcu stanęliśmy nad brzegiem potężnej Amu Darii. Naszej bramy do Uzbekistanu i żal nam było opuszczać kraj, który odsłonił przed nami swą gościnność i szczerość. Te 120 godzin zamienilibyśmy na 120 dni, ale prawo jest prawem i trzeba było wyjeżdżać.