Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2016-06-01

Artykuł opublikowany w numerze 06.2016 na stronie nr. 40.

Tekst: Marek Pindral,

W cieniu minaretów


– Mam ci tyle do opowiedzenia – szepnął mi na dobranoc Oman, zupełnie jak Zorba Anglikowi, który przypłynął na wyspę, o której niewiele wcześniej wiedział. – W porządku, pokaż mi swój taniec – powiedziałem już przez sen i nie bardzo pamiętam, co było odpowiedzią. Musiała być jednak twierdząca, bo inaczej nie byłoby tych wspomnień...

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

W hotelu coś twardego zaczęło mnie uwierać w głowę, więc postanowiłem poszukać sprawcy owej niewygody – okazało się nim menu, wydrukowane na sztywnym kredowym papierze. Nie informowało jednak o daniach, ale o poduszkach, które mogę zamówić do pokoju. W tej części świata to przedmiot niezwykle istotny, służący nie tylko do spania – na poduszce można także usiąść, o poduszkę można oprzeć plecy, poduszkę można podłożyć pod łokieć.

Ponieważ ta, którą miałem akurat pod głową, wydawała się całkiem wygodna, wyrzuciłem kartę poduszkowych dań poza teren łóżka. Odbiła się od stojącego przy nim sejfu, który w moim przypadku pozostanie pusty, bo nie przyjechałem tu dla petrodolarów (w tutejszych drogeriach można kupić wodę kolońską „Tarzając się w pieniądzach”) i wylądowała na podłodze. 

Co zobaczę i usłyszę jutro? A co pojutrze? A przez następnych kilkaset dni?

 

 

DŻINY NA ŁAŃCUCHU

 

Pędzę przez żwirową pustynię, zakończoną po obu stronach górami, które z minuty na minutę zmieniają swój kolor, aż w końcu stają przede mną w całej szarobrunatnej krasie. Do niektórych przylepiły się maleńkie wioski zbudowane z kamienia i gliny, niektóre się już rozpadły, niektóre jeszcze żyją. Te, które podchodzą dziś do drogi, mury mają nie szare, ale białe. Przy tych pierwszych stały tylko wielbłądy, przy tych drugich parkują luksusowe samochody.

Nagle po prawej stronie coś zawirowało i wzbiło się w powietrze. Dżiny! Wznosząc się wysoko w górę, wirowały z kilogramami piasku, po czym rozpierzchały na wszystkie strony. Wiele razy dawały mi się potem we znaki i musiałem unoszony przez nie pył usuwać nie tylko z ust, uszu czy nosa, ale i aparatu fotograficznego, a nawet majtek, bo tak wielka była siła ich rażenia.

Rozglądam się dookoła i widzę, że grupki złośliwych duszków chowają się za kępami ciernistych krzewów. Jestem jednak od nich szybszy i w końcu podjeżdżam pod wzgórze w starej części Bahli, na którym stoi potężny fort, podnoszony powoli z ruin. Z ową powolnością kłóci się opowieść o tym, że kilkunastokilometrowy mur, który opasywał kiedyś osadę, wzniesiony został w ciągu... jednej nocy. No, ale jestem przecież w krainie magii, więc wszystko może się zdarzyć. Nie dziwię się zatem, że jeden z meczetów po prostu przyleciał tu nocą i został do dziś. Gdzie jest napisane, że latać mogą tylko dywany?

Postanawiam odszukać drzewo, w którym mieszkają dżiny. Nie będzie to trudne, bo stoi pośrodku suku i jest opasane łańcuchami, żeby złe duchy trzymać w ryzach.

– Salam!

– Salam! Czego szukasz?

– Drzewa, w którym mieszkają dżiny. Jakoś nie mogę go znaleźć.

– Bo ono jest teraz zamknięte. A w zasadzie to w ogóle go nie ma.

– Jak to nie ma?!

– Ludzie obwiniali je za całe zło, które się nam przytrafiało, więc lokalne władze kazały je dziesięć lat temu ściąć.

Od tamtej pory urosło jednak nowe drzewo, ku uciesze złych dżinów, które na powrót wymościły tu swoje gniazdo. No bo jak inaczej wytłumaczyć słowa Issama, osiemnastolatka, którego okulary słoneczne kosztowały tyle samo, co najnowszy telefon komórkowy. Kiedy zapytałem go, kto jest jego idolem, odpowiedział, że Hitler.

 

PRZY STARYM SUKU

Domy kupców w Mutrah, nadmorskiej dzielnicy Maskatu, stolicy Omanu. Na jej terenie znajduje się jeden z najstarszych arabskich suków.

WIELBŁĄDY ZDALNIE STEROWANE

Przygotowania do wyścigu wielbłądów na pustyni w okolicy Sueyq – zwierząt dosiadają nie dżokeje, ale kukły, sterowane drogą radiową.

W WONNEJ DISZDASZY

Omański elegant w białej diszdaszy z troczkiem pod szyją, nacieranym pachnącymi olejami. Dla podkreślenia wyrazistości zarostu wciera się w niego hennę.

 

WĄSIK MAŁYSZA

 

Zawsze, kiedy patrzyłem na mężczyzn (przyglądanie się kobietom jest tu zajęciem raczej ryzykownym), nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że oni stale mi kogoś przypominają. I nagle olśnienie – ze swoimi wypielęgnowanymi bródkami i wąsikami to wypisz wymaluj amanci naszego przedwojennego kina! I tuż za owym olśnieniem przyplątała się do mnie refleksja, że my, Europejczycy, coś chyba w swoim pędzie za praktycznością zgubiliśmy. Jeśli spieszycie z pocieszeniem, że przecież i my doczekaliśmy się czegoś, co nazywa się metroseksualnością, to powiem, że to marne pocieszenie, bo wyznawcy owego trendu podążają coraz bardziej w kierunku upodobniania się do kobiet, podczas gdy tutaj zadbani mężczyźni nie tracą niczego ze swojej męskości. Choć owa męskość bywa czasami nieco kanciasta (obowiązuje tu na przykład zasada, że to mężczyźni mają pierwszeństwo), to jednak są generalnie szarmanccy w stosunku do kobiet, choć tym ostatnim nie zazdroszczę losu, który czeka je po ślubie.

Rzecz jasna tę niezwykłą dbałość o wygląd ułatwia fakt, że hinduski fryzjer weźmie za podstrzyżenie omańskiego wąsika jedynie cztery złote, więc chodzi się do niego przynajmniej raz w tygodniu, z reguły w czwartki, żeby w piątek, czyli muzułmańską niedzielę, prezentować się jak najodświętniej.

Trzeba też pamiętać, że w tutejszej kulturze wąs to oznaka męskości, a przyprószony siwizną symbolizuje życiowe doświadczenie, które przynajmniej w teorii powinno iść w parze z mądrością. U nas też tak kiedyś było, ale ów kanon męskiej urody, podyktowany jeszcze za Piastów, wydaje się dożywać swoich ostatnich dni pod nosem Adama Małysza. I to pomimo faktu, że jego strażacki wąsik święcił przez pewien czas wielkie triumfy wraz ze swoim właścicielem.

Jednak tutaj wąsom śmierć nie grozi. Co więcej – ci, których natura nie obdarzyła zbyt obfitym zarostem, a którzy mają wystarczającą ilość gotówki, mogą polecieć do Turcji i zafundować sobie implanty. Koszt 20 tysięcy złotych.

 

 

JEZUS SZUKA ŻONY

 

– Marek, pójdź na pierwsze piętro tamtego budynku i zostaw to na skrzynce w kącie korytarza – poinstruował mnie Issa (czyli Jezus).

Przystawiłem niewielką paczuszkę do ucha. Nic w środku nie tykało, więc nie zanosiło się na to, że zostanę wplątany w jakąś terrorystyczną aferę.

– Okej. Ale po co te wszystkie podchody? – zapytałem mojego arabskiego przyjaciela, który niedługo skończy dwadzieścia trzy lata oraz jedną z tutejszych uczelni.

– Wiesz, w środku jest prezent dla dziewczyny, która bardzo mi się podoba – odparł, przewracając marzycielko oczami.

– To czemu nie wręczysz go jej osobiście? – zacząłem pytać zgodnie z naszą europejską logiką, ale owa logika została błyskawicznie przywołana do arabskiego porządku:

– Chyba zwariowałeś! Co by o nas ludzie pomyśleli?!

No tak, może nawet nie pomyśleli, ale pogadali. Chwilami miałem wrażenie, że Omańczyk z jednego końca kraju zna każdego, kto mieszka na jego drugim końcu. Wiedziano, gdzie jest akurat panna na wydaniu, a gdzie do żeniaczki przymierza się kawaler. I nieustannie spekulowano – ten pasowałby do tej, a tamta do tamtego; za tę będzie można wynegocjować tyle a tyle tysięcy, a za tamtą nawet dwa razy więcej, bo ma bielszą skórę.

Tutaj nie do pomyślenia jest fakt, że ktoś zdrowy na ciele i umyśle nie będzie miał żony czy męża. No i dzieci. – Dużo dzieci, bo to przecież boży dar! – Issa wybiegał swoimi myślami już w małżeńską przyszłość. Rzeczywiście, rodziny, które poznałem, miały z reguły kilkanaścioro potomstwa, nawet te biedne. – Jak Allach da, wykarmimy i wykształcimy wszystkie, spokojna głowa! – Mój młody przyjaciel tryskał ufnością, jakiej nie powstydziłby się cierpliwy Hiob, którego domniemany grobowiec znajduje się na południu Omanu. Nie chciał jedynie powiedzieć, dlaczego ich sułtan pozostaje od siedemdziesięciu pięciu lat starym kawalerem.

 

KOLOROWE PANIENKI

Niezamężne mieszkanki południowego rejonu, Dhofaru, w kolorowych abajach. Po ślubie przywdzieją czarne stroje, a kolorowe będą zakładać jedynie za murami swoich domostw i w czasie świąt lub rodzinnych uroczystości.

KRÓLESTWO SABY

Klify w Mogsail, blisko granicy z Jemenem – część legendarnego Królestwa Saby, do którego raz w roku, latem, dociera khareef, monsun znad Indii.

PÓJDĘ BOSO

W drodze na piątkowe modły do jednego z okazałych meczetów sułtana Qabusa. Największy z nich może pomieścić aż 20 tysięcy wiernych.

 

LULAJŻE, MISIUNIU

 

W Omanie świętowałem narodziny nie tylko proroka Mahometa, ale także innego proroka islamu, Jezusa. Przybyli do mnie nawet kolędnicy. A jak dotarli do kraju ibadytów? Niektórzy z zatrudnionych tu Hindusów to chrześcijanie. A skąd chrześcijaństwo w Indiach? Mój keralski sąsiad był święcie przekonany, że przywiózł je tam Święty Tomasz Apostoł. Co więcej, w drodze do Indii miał się nawet zatrzymać w Omanie. Zatem wszystko wydaje się na miejscu, prawda?

Czułem się z nimi jak wśród pierwszych chrześcijan. Ale nie dlatego, że kaplicę ukryli w prywatnym mieszkaniu, ale ze względu na entuzjazm modlących się – pełno było u nich radosnego klaskania i tańczenia, wszyscy byli sobie bardzo bliscy i serdeczni.

Potem zaprosili mnie na jasełka, których nie zapomnę z kilku powodów – odbyły się przecież w muzułmańskim kraju, między wielkim piątkowym meczetem a domem publicznym, w którym pracowali ladyboys z Filipin. A za Jezusa i Maryję przebrali się Hindusi, którzy w ostatniej chwili przypomnieli sobie, że nie mają odpowiedniej lalki do położenia w żłobie, więc położyli tam pluszowego misia.

 

 

MOZART W TURBANIE

 

Nieraz spotykałem Beduinów, którzy nie rozumieli muzyki Chopina czy Hendrixa i niewiele obchodziły ich szekspirowskie dylematy, bo zamiast nich delektowali się urodą galopującego konia, podziwiali wytrzymałość wielbłąda i bystrość sokolich oczu czy godzinami rozprawiali o daktylach. I jeśli coś mnie w tym wszystkim dziwiło, to tylko to, że choć do tej pory obywałem się bez ich świata, to chętnie uczyłem się nowych rzeczy, a im przeważnie wystarczało to, co już znali. Choć nie do końca...

Szedłem kiedyś brzegiem morza, aż dotarłem do chłopaka, który stał twarzą do wody i wymachiwał rękami. Rozejrzałem się dookoła, ale nie dostrzegłem na falach niczego, do czego ów odziany w białą szatę młody człowiek mógłby machać. Zacząłem więc przypatrywać się jemu samemu i po chwili zauważyłem, że ruchy ma rytmiczne, że układają się w logiczny ciąg. Dopiero kiedy stanąłem tuż przy nim, zobaczyłem, że pod turbanem ma słuchawki.

Obrócił głowę w moją stronę i uśmiechnął się.

– Pokój z tobą! – I z tobą! Czego słuchasz? – zapytałem ośmielony.

Zdjął słuchawki ze swoich uszu i nałożył na moje. To była „Symfonia Jowiszowa” Mozarta. I wiecie co? Nie kłóciła się ani z szumem morza, ani nawoływaniem muezina, które rozległo się po chwili z pobliskiego minaretu. Co więcej, we wszystkich tych trzech odgłosach, które docierały do moich uszu, była konkretność chwili, ale także coś, co pozwalało się ponad tę chwilę unieść. Jak flamingi, które stały niedaleko nas, po czym wzbiły się ku niebu...