Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2016-06-01

Artykuł opublikowany w numerze 06.2016 na stronie nr. 54.

Tekst: Tadeusz Nagalski,

Jak zostałem mkubwą


Kiedy wróciłem z ciekawej podróży do Iranu i znów zasiadłem do faktur w moim miejscu pracy, wszystko wydało mi się banalne i szare. W końcu opuściłem biuro. Po przeciągającym się bezrobociu natrafiłem na ogłoszenie w internecie. Wysłałem CV, potem była rozmowa i wszystko potoczyło się szybko. Podjąłem pracę w... Sudanie Południowym.

Niewiele wiedziałem o Sudanie Południowym oprócz tego, że jest to najmłodszy kraj na świecie, powstały w lipcu 2011 roku. Na decyzję miałem tydzień. Zrobiłem research wśród byłych pracowników tej firmy oraz na temat sytuacji politycznej kraju. Dowiedziałem się, że Sudan Południowy po 50 latach wojny domowej odłączył się od Sudanu. Północ, ze stolicą w Chartumie (to miasto akurat kojarzyłem z „W pustyni i puszczy” oraz opisami powstania Mahdiego), jest muzułmańska, Sudan Południowy natomiast, ze stolicą w Dżubie – chrześcijański.
Dziesięć miesięcy przed moim przylotem doszło do nieudanego zamachu stanu wywołanego przez wiceprezydenta, który nie może dojść do porozumienia z prezydentem. Powiedziano mi jednak, że w Dżubie jest bezpiecznie, stacjonują tam siły Misji Narodów Zjednoczonych (UNMISS), mieszka dużo białych, a Sudańczycy są przyjaźni.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

 

PAN ADMINISTRATOR

 

Firma była głównym wykonawcą budynku ministerstwa, a w momencie mojego przyjazdu – administratorem postawionego przez siebie gmachu. Na terenie ministerstwa znajdował się również camp, gdzie miał się znajdować mój dom. Stały namioty wojskowe, domki z pustaków, dużo maszyn, betoniarek, koparek i kontenerów. Oprócz tego dwa niewielkie budynki – sanitariaty i kuchnia. Mieszkańcami campu byli pracownicy obsługi, głównie z Kenii, oraz nieliczni miejscowi. Na miejscu zastałem także dwóch Polaków: elektryka i mechanika od sprzętu budowlanego.
Miałem więc administrować budynkiem, zarządzać ludźmi, wypłacać pensje, dbać o zaopatrzenie oraz... organizować produkcję betonu. Dla mnie był to kosmos, ale mogłem wreszcie wydostać się z biurowego odrętwienia.
Budynek, którym administrowałem, korzystał z dwóch studni głębinowych, natomiast prąd dostawał z generatorów, które należało szczególnie nadzorować. Była to codzienna walka ze słońcem oraz lęk, czy urządzenia się nie przegrzeją. Skutkiem awarii mogła być na przykład przerwa w działaniu systemów klimatyzacyjnych. Niepokój budziła również woda – czy aby jej nie zabraknie? Bo wtedy pozostawało przywożenie jej cysternami z Nilu i reglamentacja! Wtedy też – koniec podlewania trawy i ledwie wyhodowanego ogrodu.
Najcięższy był pierwszy tydzień. Nie rozpoznawałem ludzi i nie rozumiałem, co mówią (specyfika suahili English). Poza tym upał – czułem się jak w piecu, a przecież z Polski wyjechałem w grudniu. Każdy dzień był bardzo intensywny, bo ciągle uczyłem się nowych obowiązków. Skończyła się anonimowość, zacząłem rządzić i odpowiadać za innych, co mnie uskrzydlało i nakręcało. W ten sposób ja, biały człowiek, zwany tutaj haładżią, zostawałem... mkubwą. Tak właśnie w języku suahili nazywa się zarządcę.

 

CZYSTA WODA ZDROWIA DODA

Dzięki działającym od niedawna destylarniom stolica Sudanu Południowego, Dżuba, nie cierpi na brak wody. Na zdjęciu – uliczna sprzedaż hurtowa prosto z rampy.

OBUWNICZY

Sudańczycy są towarzyscy, często się spotykają, skracają dystans nawet z obcymi i chętnie rozmawiają. Przy tym stylu bycia trudno zorientować się: pracują czy mają wolne.

CO MOŻNA Z BUTELKAMI

Dzieci w tym biednym kraju są serdeczne, beztroskie i kreatywne w swoich zabawach.

 

CZŁOWIEK Z BETONU

 

Przyleciałem tuż przed świętami. Mój nowy kolega z Polski, pracujący tu na miejscu, wyjechał na Boże Narodzenie do narzeczonej w Ugandzie. Tak więc po krótkim przeszkoleniu zostałem w nowej rzeczywistości sam, a moim pierwszym wyzwaniem – w ramach kontraktu z UNMISS – była produkcja i dostawa betonu. Na środku campu stała nieznana mi wcześniej konstrukcja batching plant – instalacja do mieszania betonu, czyli miksowania cementu, wody i żwiru. Tego ostatniego mieliśmy zapas, a wodę zamawialiśmy beczkowozem z Nilu. Obsługą mieszalni zajmował się nasz kierowca.
Najpierw pojechaliśmy do Dżuby. Wcześniej polski kolega powiedział, gdzie mamy kupować i ile powinien kosztować worek cementu. Miałem dużo tzw. sudanisów, czyli tutejszych funtów, bardzo wysłużonych banknotów w dużej ilości i z trudnym przelicznikiem. Nauka szybkiego liczenia zwitków w jednej ręce była podstawową umiejętnością, którą musiałem opanować od razu. Na podmurówce stał sklecony blaszany hangar, skąd tragarze o dość drobnych posturach wynosili na głowach 60-kilogramowe worki.
Po powrocie było mieszanie, zamawianie cysterny i ulga, kiedy wszystko było już na miejscu. Potem – szybkie przelewanie gotowego produktu do betoniarki i wysyłka do miejsca docelowego. Jeszcze tylko wręczenie kierowcy listu przewozowego, do podpisania przez odbierającego, oraz pieniędzy na benzynę i na ewentualny mandat dla policji (nigdy nie wiadomo za co, ale przeważnie w tej samej wysokości). Po odprawieniu betoniarki – telefon do UNMISS z informacją, że wysłaliśmy im zamówienie. Na koniec faktura. I tak było przez trzy dni z rzędu.

 

 

SPRZĄTANIE, GOTOWANIE, ZARZĄDZANIE

 

W biurowcu sprzątały trzy kobiety. Dwie Ugandyjki (pomimo biedy i wojny Sudan Południowy przyciąga ludzi szukających pracy z Kenii czy Ugandy) i jedna Sudanka, mówiąca jednak tylko po arabsku. W celu uniknięcia konfliktów ułożyłem im grafik tak, aby żadna nie miała wrażenia, że robi więcej od koleżanki. Jedna z nich przynosiła na plecach małe dzieci, które chodziły za nią na bosaka po zimnych i lśniących posadzkach ministerstwa. Zacząłem też od tego, że najpierw sam sprzątnąłem, żeby pokazać, jak należy to robić, no i przy okazji zaskarbić sobie ich zaufanie. Oprócz sprzątaczek byli jeszcze pomocnicy tnący tasakami trawę i podlewający rachityczne sadzonki. Stosunki międzyludzkie bywały skomplikowane, a wynikały też z różnic etnicznych i pojawiających się na tym tle animozji.
No i jeszcze kuchnia oraz zaopatrzenie. Razem z kucharką robiliśmy szacunki wydatków, które musiałem przedstawiać w budżecie na kolejny tydzień. Razem też omawialiśmy, co można zmienić czy usprawnić. Kucharka pochodziła z Kenii, zarabiała na edukację córki, bo jej marzeniem było, żeby latorośl pracowała kiedyś w Europie. Miała małe pojęcie o gotowaniu, ale była bardzo bystra. Nie znałem tamtejszej kuchni i nikt też nie starał mi się wytłumaczyć, na czym ona polega. Co miałem robić?! Nauczyłem Kenijkę przygotowywać nasze mielone i wychodziły jej genialnie.
Tutejsze jedzenie nie jest zresztą skomplikowane. Fasola (dziamdziaru) z jakimś sosem i trochę zapychaczy, jak zupełnie bezsmakowe ugali (rodzaj mamałygi). Czasem jednak zdarzy się coś lepszego, jak potrawki ze zrywanej zieleniny, która służy do mięsnych sosów czy zup. Za to miejscowe bary gastronomiczne mają niepowtarzalny klimat. Na ulicach, pod prowizorycznymi daszkami, w dużych kotłach z olejem skwierczą na paleniskach kurczaki. Po zjedzeniu myje się ręce ciepłą wodą z rozgrzanych słońcem kanistrów wyposażonych w kraniki.
Obiady były koło południa, po nich następowała godzinna przerwa, w trakcie której oglądano dostępne kanały telewizji, o dziwo prawie wyłącznie chińskie. Bywały telenowele z napisami, ale... również chińskimi. Nikomu to nie przeszkadzało. Organizowaliśmy jednak i seanse filmowe z rzutnika, które cieszyły się dużym powodzeniem.
Wartowników miałem dwóch – jeden z plemienia Dinka, z poprzecznymi nacięciami na czole, z wyglądu groźny. Jego obowiązkiem było nocne patrolowanie z karabinem obiektu, co miało nas ustrzec przed rabusiami. Drugi w wolne niedziele uczył się rachunkowości. Mówił, że chce skończyć szkołę i awansować, ale sam chyba w to nie wierzył, skoro stanowiska w służbach publicznych rozdaje się tu głównie po znajomości. Trzymam za niego kciuki, bo był ambitny i miał cel, a właśnie w rękach podobnych ludzi powinny spocząć przyszłe losy tego kraju.
Brak perspektyw, różne niedobory i zmieniające się ceny sprawiają, że ludzie w Sudanie Południowym żyją, nie myśląc o przyszłości. Żeby tylko było jedzenie i wystarczyło wody... Wodę z Nilu kobiety noszą na głowach w czarnych kamionkowych dzbanach bądź kanistrach. Piękne Sudanki są tu prawdziwymi bohaterkami dnia codziennego.

 

 

KOZA ŚWIĄTECZNA

 

Ważnym testem były święta Bożego Narodzenia. Zapytałem, jak je obchodzą. Wigilia nie ma tam takiej rangi jak w Polsce. Najważniejszy jest 25 grudnia, kiedy to na grillu przyrządza się nyame chome, czyli po prostu kozę. Żeby ją kupić, pojechaliśmy na pobliski targ.
Nasz camp znajdował się blisko centrum Dżuby, w dzielnicy Gumbo, na skrzyżowaniu z główną trasą prowadzącą do granicy z Ugandą. Jedyna taka asfaltówka w Sudanie Południowym przecina się z piaszczystą drogą, która z kolei prowadzi na Bor – rejon walk armii prezydenckiej z wiceprezydencką. W Dżubie dominuje zabudowa w postaci małych domków z blachy falistej, czasem z bambusowymi ogrodzeniami. W tej pozornej nędzy można jednak znaleźć restauracje ze smaczną etiopską kuchnią czy hotele z basenem. Na znajdującym się jeszcze po naszej stronie Nilu targu bydła oprócz kóz stały wszechobecne w tym kraju krowy. Wielkie, chude, garbate, z rogami ponad półmetrowymi. Podobno kobiety z najważniejszego i najliczniejszego plemienia Dinka są tak cenione przez swoje rodziny, że ich cena opiewa niekiedy aż na kilkaset krów. Jest to oczywiście kwota absurdalnie wysoka, więc młodzi wolą żyć na kocią łapę.
Sprzedaż bydła na targu jest prowadzona agresywnie. Ale tylko tam, ponieważ Sudańczycy są narodem dumnym i nigdzie indziej nie spotykałem się z handlowym nagabywaniem. Nasz samochód otoczyło mnóstwo wyrostków trzymających na powrozach większe lub mniejsze kozy, gestykulujących i żywiołowo pokrzykujących. Zdałem się na moich towarzyszy, bo oni wiedzieli, która koza zadowoli ich podniebienia. W końcu udało się taką wybrać, a czas jej, biedaczki, został policzony. (Następnego dnia, aby mi dogodzić, kucharka przyrządziła z niej wątróbkę, zresztą bardzo smaczną).
Na świątecznym campie zapanowało rozprzężenie. Pojawiło się piwo i mnóstwo obcych. Ponieważ miejscowi słabo rozumieją takie pojęcia, jak własność czy prawo, w kuchni pracowniczej stawiło się mnóstwo „krewnych i znajomych królika”, praca kucharki zaś stała się prawdziwym koszmarem.
W Nowy Rok obudziły mnie radosne salwy z żołnierskich karabinów, w tym naszych strażników. Na termometrze były 42 stopnie, a my poszliśmy na transmisję meczu do dzielnicy Serekati, gdzie pełno bilardów, pubów z miejscem do tańczenia oraz dźwięków afrykańskiego chilloutu. Blaszane baraki i dużo ludzi. Na ekranach telewizorów sam obraz bez dźwięku, za to na cały regulator włączona muzyka, co wcale nie przeszkadzało kibicom rozgrywek. Kelnerki z gracją pomieszaną z nonszalancją lawirowały pomiędzy stolikami i rozwalonymi przy nich mężczyznami. Pito rodzime piwo Nile.
Nasze wyjście przerodziło się w prawdziwą noworoczną imprezę, bo jeden z mechaników ujawnił swoje taneczne talenty. Muzyka i tańce przeniosły się na zewnątrz. Jedliśmy grillowaną wieprzowinę. Była pyszna, ale nie wprowadziłem jej do menu – bałem się, po tym jak zobaczyłem, w jakich warunkach się ją sprzedaje na targu w Konyo Konyo. Później był jeszcze jeden lokal. Wtedy otrzymałem propozycję seksualną: „Honey, honey, give me money”. Nie skorzystałem.

 

CZEKAJĄC NA DOŁADOWANIE

W większości tutejszych domostw nie ma prądu, ale komórki mają prawie wszyscy. Problem rozwiązują punkty z prostym systemem doładowań. Na zdjęciu czerwony pawilon Vivacella, jednego z dwóch potentatów miejscowej telefonii.

A DOPÓKI PŁYNIE, SUDAN NIE ZAGINIE

Przecinający Dżubę Nil przypomina nieco Wisłę – też na tym odcinku jest nieuregulowany. Dla tego kraju jest to prawdziwa rzeka życia.

BRUDNY JAK BIAŁY BUDOWLANIEC

 

Po mojej stronie Nilu sawanna była poprzecinana drogami. Tu wyrasta małe centrum z kilkoma baraczkami – to początek Dżuby 2, która przyciąga mieszkańców jak magnes i stale się poszerza. Nigdzie nie ma koszy, wszystko rzuca się na ziemię, potem sklepikarze wygarniają to na bok i podpalają. Tak powstaje zapach Afryki – zaduch, śmieci i spalenizna. Sawanna jest nierówna, wszędzie ciernie i karłowate drzewa. Dlatego działki pod budowę domów są równane, a drzewka wycinane. Domy buduje się najczęściej na prostej konstrukcji z palików, w planie kwadratu. Ściany poprzecinane są poziomo małymi żerdziami. Puste miejsca wypełnia się gliną, która po wyschnięciu tworzy boki domu. Dachy, najczęściej całkiem nowoczesne, są metalowe i przeważnie w niebieskim kolorze.
Nasza firma postanowiła podbić rynek budowlany, więc wysyłano mnie w teren. Jeździłem, zawieszony na kabinie koparki (była jednoosobowa), z kierowcą i zarazem operatorem. Potencjalni klienci przywoływali nas machaniem rąk. Potem targowałem się, następnie inkasowałem pieniądze. Równocześnie operator oceniał, czy nasz sprzęt jest w stanie wykonać zlecenie. Trudno było cokolwiek ustalić, bo Sudańczycy zachowywali się trochę jak dzieci – wszystko musiało być natychmiast. Umówienie się na czas i na konkretną kwotę bywało skomplikowane. Kiedy mijały uzgodnione godziny, nagle okazywało się, że chcą jeszcze zniwelować sąsiednią łąkę albo nie rozumieją stawki godzinowej.
Kiedyś operator zaczął się sprzeczać ze zleceniodawcami, a było ich czterech i każdy ze sznytami na czołach, co wskazywało na przynależność do plemienia Dinka. W rękach trzymali maczety, którymi wcześniej poprawiali pracę spycharki. Zacząłem im tłumaczyć, że robotę możemy dokończyć jutro, że operator grzeje się w kabinie koparki już cały dzień... Argumenty nie trafiały, jeden machnął mi nawet ręką przed twarzą, dając wyraz swojemu niezadowoleniu. W końcu odeszli obrażeni. Sudańczycy są nad wyraz dumni, często używają słowa „respekt” i łatwo ich urazić.
Któregoś razu pojechaliśmy na budowę taksówkami boda-boda, z dwoma klientami. Na miejscu była już nasza koparka. Gorąco jak zwykle, choć więcej drzewek, które dawały jakiś cień. Ubrany byłem w białe dżinsy i koszulę, bo wcześniej miałem spotkanie z dyrektorem administracji w ministerstwie. Po skończonej pracy do transportu powrotnego mogliśmy użyć tylko naszego sprzętu budowlanego. Dlatego wszyscy, poza operatorem, przemierzaliśmy sawannę, stojąc na łyżce koparki – ja w moich niegdyś jasnych dżinsach, kurczowo trzymający się rantu, aby nie spaść. Jechaliśmy, a na ubraniach osadzały się resztki spalonych traw oraz czerwonawy pył sawanny, znany mi zresztą doskonale, bo codziennie czyściłem z niego swojego laptopa. Widok białego człowieka na łyżce koparki, w dodatku tak ubranego i coraz brudniejszego, wzbudził dużą wesołość wśród miejscowych.

 

 

MÓJ ŚWIAT NAD NILEM

 

Szerokość Nilu jest tu zbliżona do warszawskiej Wisły, a jego wybrzeże to najprzyjemniejsze miejsce w mieście. Jest sporo zieleni, dorodne drzewa dające cień. Rosną owoce mango, latają niebieskie kolibry, wielkie jaszczury przemykają pod korzeniami. Są również orły i jastrzębie, i to w ilościach, jakich nigdy nie widziałem. Od wody dociera ożywcza bryza. Czasem w niedzielę łowiłem tu ryby na zardzewiałej bezpańskiej barce. Jeździłem też rowerem wzdłuż Nilu.
W gąszczach przy rzece zamieszkuje mnóstwo ludzi, szczególnie od mojej strony Dżuby. Jadąc rowerem, mijałem wioskę za wioską, bez żadnej przerwy między nimi. Domy ulepione z gliny, kryte tylko suchą trawą, bez żadnych „unowocześnień”. Kiedyś zatrzymałem się i skryłem pod rozłożystym drzewem mangowym. Po chwili otoczyły mnie dzieci, które przybiegły, krzycząc rozentuzjazmowane: haładżia, haładżia! Fascynował je mój rower i aparat fotograficzny. Afrykańczycy są specjalistami w „patchworkowych” rodzinach. Mężczyznom w zapładnianiu kolejnych kobiet nie przeszkadzają ani chrześcijańska wiara, ani posiadanie żony. Dlatego dzieci jest tutaj dużo. Bawią się tym, co sobie same wymyślą. Nie mają jeszcze rozbudzonych pragnień jak dorośli i zadowolone są z tego, co jest.
Dzieci z mojej wycieczki były roześmiane i niesamowicie pozytywne. Po prostu szczęśliwe. Chłopcy strzelali z łuków do wszystkiego wokoło, a dziewczynki prowadziły ze mną rozmowy: „Skąd jesteś? Czy to daleko? Jak tam jest?”. Jak przykładne gospodynie zerwały dla mnie mango i poczęstowały.
I tak oto poznawałem inne życie. Bez wielkich wymagań i komplikacji. Niełatwe, ale chyba radosne. Nawet mój irokez, wyśmiewany przez ludzi nieprzyzwyczajonych do inności, odszedł tu bardzo szybko do lamusa z całą resztą rzeczy, które przywiozłem ze sobą z Europy.
Trochę brakuje mi tego świata i jego prostoty.