Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2016-06-01

Artykuł opublikowany w numerze 06.2016 na stronie nr. 80.

Tekst: Magdalena Urbańska, Zdjęcia: Klaudyna Schubert,

Blaski i cienie Hollywoodu


Czerwony dywan, gwiazdy chodzące po ulicach, wille z Beverly Hills, palmy, bikini na plaży, a wieczorem sznur poruszających się z zawrotną prędkością aut, które zostawiają kolorową poświatę – intensywną i barwną jak samo miasto. Los Angeles dzięki tysiącom filmów i zdjęć z kolorowej prasy zaistniało w wyobraźni turystów i wytworzyło mity, którym nie zawsze łatwo sprostać w rzeczywistości.

Turyście przybywającemu do Miasta Aniołów niełatwo dostrzec, gdzie znajdują się jego granice. Los Angeles płynnie przeradza się w kolejne miasta: Long Beach, Santa Monicę, Pasadenę, i tworzy wraz z nimi jedną z najludniejszych aglomeracji świata. Przy prawie 13 milionach mieszkańców całego obszaru (z czego niemal 4 w samym LA) i 1300 km2 powierzchni trudno mówić o jednoznacznych cechach czy charakterystyce regionu. Los Angeles nie oferuje też konkretnej listy must see. Miasto i okolice trzeba poznawać własnymi ścieżkami, a jedną z nich może być trasa filmowa, na której miejsca rozpoznawalne z dużego i szklanego ekranu zderzają się z rzeczywistością.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

 

ODMÓWIĆ JOKEROWI

 

Dla fanów filmu Los Angeles to przede wszystkim Hollywood, dzielnica miasta i najbardziej popularny na świecie ośrodek kinematografii. Spróbujcie przywołać w głowie nazwę jakiegokolwiek dużego amerykańskiego studia filmowego. Jego lokalizacja to z pewnością Hollywood. Dzisiaj pewnie trzeba by dopowiedzieć: „było w Hollywood” lub „ma oddział w Hollywood”, jako że znaczna część przemysłu filmowego przeniosła się formalnie poza obrzeża tej dzielnicy.
A więc jedziemy z Downtown LA do Hollywood. Piętnaście minut metrem i wysiadamy na stacji Hollywood/Vine. Oczekiwania potęguje sama stacja, której sufit jest wyłożony taśmami filmowymi, w hallu zaś obok palm stoją projektory. Wychodzimy na powierzchnię, oślepia nas słońce i... atakuje mnóstwo Transformerów, Spidermenów i Hulków. Każdy z nich podchodzi, zagaduje, uśmiecha się do zdjęcia. Gdy odmawiamy kolejnemu Jokerowi czy Zorro, ten macha z rezygnacją ręką, siada na ławce i zapala papierosa. Tak będzie przez najbliższy kwadrans, jaki zajmie przejście przez Hollywood Boulevard, ulicę pełną teatrów, knajp i tandetnych sklepów z pamiątkami, do celu naszej wycieczki – Dolby Theatre. Niegdysiejszy Kodak Theatre jest gospodarzem imprezy, którą z takim zapałem śledzi rokrocznie kilkadziesiąt milionów ludzi na całym świecie. Przyznawane od niemal 90 lat Oscary kształtują masową wyobraźnię, choć obok samych produkcji filmowych równie ważna jest w nich otoczka „czerwonego dywanu” – symbolu blichtru, pieniędzy i sławy.
O mały włos nie przegapilibyśmy punktu docelowego. Miejsce, w którym odbywa się gala rozdania Nagród Akademii Filmowej nie wyróżnia się niczym szczególnym, wręcz przeciwnie – jest skromniejsze niż pozostałe budynki czy znajdujące się po drugiej stronie ulicy teatry i kina. Do tego – jest zwykłą galerią handlową! Wyobraźcie sobie najważniejszą polską imprezę filmową w kinie znajdującym się na najwyższym piętrze dużego centrum usługowego. W tym na Hollywood Boulevard raz do roku zdejmuje się szyldy ze wszystkich sklepów, zasłania się to, co najbardziej pospolite, rozwija kilometry czerwonej tkaniny, ustawia „ścianki” i przede wszystkim – zamyka się całą ulicę dla jej codziennych bywalców.
Tam, gdzie na co dzień trzeba się opędzać od namolnych Jacków Sparrowów i tysięcy turystów, raz do roku skierowane są niemal wszystkie obiektywy świata. Stojąc już na środku sceny i patrząc na rzędy czerwonych foteli podziwianych przez tyle lat na szklanym ekranie telewizora, czujemy dreszczyk emocji.

 

DEPTAK SUPERBOHATERÓW

Hollywood Boulevard pełne jest nie tylko turystów, ale i osób próbujących na nich zarobić. Zorro, Joker, Superman i tym podobni czają się na każdym rogu. Biada temu, kto nie zrobi sobie z nimi zdjęcia.

MOŻNA PATRZYĆ CAŁĄ DOBĘ

Słynny znak widoczny jest z wielu miejsc LA. Nie da się do niego podejść, ale można go śledzić w internecie 24 godziny na dobę.

 

POD NIEBEM GWIAZD

 

Wychodzimy z Dolby Theatre wprost na Hollywood Walk of Fame, czyli słynną aleję, na której znajdują się niemal 3 tysiące najważniejszych nazwisk przemysłu filmowego (swoje gwiazdy wmurowane w ścieżkę mają nie tylko aktorki, aktorzy i reżyserzy, ale także postacie kreskówkowe czy zespoły muzyczne). Aleja ciągnie się po obu stronach Hollywood Boulevard oraz Vine Street. Próżno szukać wymarzonego nazwiska bez uprzedniego sprawdzenia na mapie – aleja nie jest odgrodzona, to zwykły chodnik, po którym chodzą setki ludzi, przeciskając się między licznymi stoiskami z pamiątkami czy barowymi stolikami.
Hollywood to przede wszystkim jedna długa ulica, z mnóstwem punktów komercyjnych, ale i takimi miejscami jak główny kościół scjentologów czy Thai Town. W oddali można podziwiać jedną z nielicznych atrakcji w Hollywood, która – nieco paradoksalnie – oparła się całkowitej komercjalizacji: słynny znak widniejący na wzgórzu Hollywood Hill. Biały, wysoki na 14 i długi na 110 metrów napis widoczny jest z wielu miejsc LA.
Jednym z ciekawszych punktów, z których warto go podziwiać, jest Griffith Observatory. Choć setki turystów przychodzą tu przede wszystkim oglądać niesamowitą panoramę całego Downtown, obserwatorium jest także znaczącym miejscem dla kinematografii. To tutaj powstała symboliczna scena w „Buntowniku bez powodu”, w której archetyp filmowego buntownika, James Dean, zderza się ze światem i dochodzi do niego świadomość ludzkiej małości. Aby upamiętnić tę scenę, przed wejściem ustawiono popiersie aktora, który utorował Griffith drogę do zostania jednym ze słynniejszych plenerów filmowych (budynek występował w „Terminatorze” czy „Transformersach”).
Za obserwatorium widać rozpoznawalny napis. Aż dziw, że nie jest podświetlany, nie mieni się nocą milionami odcieni niczym neony na Hollywood Boulevard i nie można do niego bezpośrednio dotrzeć (widoczny jest z oddali, zaś po długiej wędrówce można tylko stanąć na szycie wzgórza wiele metrów nad nim). Powiedzmy sobie szczerze: nie wygląda nadto imponująco, a okazalej niż w rzeczywistości prezentuje się w internecie, gdzie można go oglądać 24 godziny na dobę przez zamontowaną na zboczu kamerę. Gdyby należał do prywatnego potentata filmowego, niejedna Marylin czy Terminator sprzedawaliby na ulicach LA co najmniej 20-dolarowy wjazd przeszkloną windą na literkę H. Jest więc coś budzącego szacunek w tej dość smutnej w rezultacie i skromnej – ale przez to jedynej prawdziwej – ikonie Hollywood.

 

 

WYCIECZKA PO STUDIACH

 

Producentów filmowych do Hollywood ściągnęły przede wszystkim znakomite warunki pogodowe. W południowej Kalifornii prawie zawsze świeci słońce, a niebo jest bezchmurne. – Co czasem stanowi utrudnienie dla twórców filmowych – opowiada nam w trakcie zwiedzania studia Paramount Pictures nasz przewodnik Jon. Wjeżdżamy wózkiem golfowym przez słynną bramę jednej z najstarszych wytwórni i stajemy przy pustym parkingu samochodowym, znajdującym się w niecce dwa metry poniżej nas. Na jej tle rozciąga się prospekt z namalowaną panoramą chmur. – Bezchmurne niebo jest nienaturalne dla widza, więc wiele scen trzeba kręcić na sztucznym tle – opowiada Jon, okrążając nieokazały basen. – Jeśli nalejemy tu wody, mamy gotową scenę na morzu – mówi, przejeżdżając przez „niebo” niczym rydwan. Na swoim tablecie puszcza nam fragment „Truman show” i już wiemy, że Jim Carrey nie potrzebował żadnych efektów specjalnych, by przejść do „prawdziwego świata”.
Paramount Pictures jest już dziś studiem mniej imponującym niż było lata temu – zmienił się sam sposób produkcji filmów. To, co niegdyś trzeba było zrobić na miejscu, dziś profesjonaliści robią na ekranach komputerów. Jest to druga po Universal Studio najstarsza wytwórnia filmowa w USA. Zwiedzanie pierwszej z nich jest dziś jak pobyt w wesołym miasteczku, filmowym Disneylandzie – oferuje więcej atrakcji i rozrywkowego uczestnictwa niż możliwości zobaczenia, jak w rzeczywistości wygląda plan filmowy.
Trzecim najbardziej popularnym studiem jest Warner Bros i to ono najczęściej walczy z Paramountem o turystę. Oba studia dostarczają jednak tego, co najciekawsze, czyli przejażdżki przez rzeczywisty plan filmowy. W czasie naszej wycieczki mijamy kolejne budynki wyglądające jak fragmenty różnorodnych historycznie i architektonicznie dzielnic. – Chicago lata 80., Nowy Jork – opowiada Jon. – W zależności od tego, gdzie dzieje się akcja filmu, przed tym budynkiem kręcimy. Zmieniają się tylko szyldy, a akcję we wnętrzu filmujemy w studiu. Mijamy kolejną zbudowaną do połowy latarnię uliczną – nie trzeba jej wykańczać, ponieważ kamera i tak nie sięgnie swym okiem ponad filmowany budynek.

 

TEATR CZY TARGOWISKO?

Dolby Theatre znajduje się w centrum handlowym. To jedna ze scen, o której marzą wszyscy aktorzy i twórcy filmowi. To tutaj co roku wręcza się najsłynniejsze filmowe statuetki – Oscary.

PAMELO, WRÓĆ!

Plaża Santa Monica z białymi budkami ratowniczymi znana jest wszystkim, którzy w latach 90. z zapartym tchem śledzili przygody ratowników z LA.

CRAZY PEOPLE I SŁONECZNY PATROL

 

Filmowo LA wygląda przede wszystkim w Downtown – i to dwojako: z jednej strony metropolitalny charakter miasta widać w wielu ekskluzywnych budynkach, centrach kultury, kawiarniach, szklanych wieżowcach. Prawdziwy mit Ameryki, znany choćby z licznych seriali, od „Beverly Hills 90210” po „Californication”. Z drugiej strony – pełne murali obdrapane ściany, parkingi z autami bez opon, zamknięte sklepy, puste warsztaty i mnóstwo bezdomnych. Taki obraz kojarzy się z gangsterskich filmów z lat 80. i 90., chociażby z „Wyrzutków” Coppoli czy „Chłopaków z sąsiedztwa” Singletona. Te dwa światy przenikają się w całym Los Angeles.
Kwintesencją tego pomieszania jest Million Dollar Hotel, a właściwie Rosslyn Hotel. Znajdujący się na skrzyżowaniu Main i 5. Alei, mający pierwotnie 263 pokoje, cieszył się takim powodzeniem 100 lat temu, że tuż obok niego postawiono drugi – tym razem z ponad 400 pokojami – i połączono je tunelem. Na wielkim charakterystycznym metalowym neonie napisano wówczas „Million Dolar Hotel” – miał świecić blaskiem na całe Downtown. Wiele lat później umieścił w nim akcję filmu Wim Wenders i stworzył historię opartą na pomyśle Bono, do której ten napisał muzykę.
Film dopełnił mitu, choć pewnie nie takiego, jakiego życzyliby sobie bracia Hart – założyciele hotelu. Filmowy Million Dollar Hotel stanowi schronienie dla grona poczciwych dziwaków, osób odstających od społecznych norm i racjonalnego świata. Takich crazy people na ulicach Los Angeles widzieliśmy setki. Mieszają się z biznesmenami i turystami z kubkami ze Starbucksa, mówią do siebie, śpiewają, palą trawkę. Dopiero podczas spaceru po mieście w stronę historycznego hotelu uświadomiłam sobie, jak trafnego symbolu użył Wenders, by pokazać mieszanie się bogatego, „racjonalnego” świata i brudnej rzeczywistości amerykańskiej ulicy.
Dwadzieścia pięć kilometrów dalej od ulic przypominających „Tajemnice Los Angeles” znajduje się zupełnie inny świat. Wybrzeże Miasta Aniołów znane jest z pewnością każdemu – oczywiście ze szklanego ekranu. Któż nie widział prężnych opalonych ciał z charakterystyczną czerwonych deską ratunkową, słynnych domków ratowniczych na tle zachodzącego słońca czy Pameli Anderson w skąpym stroju, biegnącej brzegiem oceanu na ratunek jakiemuś (nie)szczęśnikowi?! To na Santa Monica, jednej z najsłynniejszych plaż Zachodniego Wybrzeża (druga to nieodległa Venice – także słynna lokacja filmowa), rozgrywa się „Słoneczny patrol”. Miejsce robi wrażenie: budki ratowników na tle rozległego pasma gór, szeroka plaża zakończona chodnikiem dla rolkarzy i rowerzystów, tuż przed samochodową Ocean Avenue, którą od plaży oddziela strome wybrzeże, zwieńczone rzędami palm.
Nie można zapomnieć o iście filmowym bujnym życiu (także nocnym) na 3rd Promenade. Czy coś zaburza tę idylliczną krainę amerykańskiego snu? Rzeczywistość w postaci setek aut zaparkowanych na samej plaży oraz miejsce, dla którego one wszystkie tam stoją – słynny Santa Monica Pier. Większość z tysięcy turystów nie idzie bowiem na samą plażę, ale kieruje się ku wielkiej, komercyjnej promenadzie, by zjeść lody, kupić watę cukrową i odbyć przejażdżkę na diabelskim kole. Na szczęście im dalej od promenady, tym więcej uciechy z pięknych widoków, piaszczystych plaż i pierwotnej dzikości miejsca, znajdującego się przecież nie tak daleko od olbrzymiego miasta drapaczy chmur i biznesu.
Nie będę udawać, że Hollywood nie rozczarowuje, a Los Angeles zachwyca swoim celebryckim blaskiem. Pierwsze nie wytrzymuje zderzenia z wyobrażeniami, zaś ulice Downtown LA robią wrażenie molocha, który tak przerażał głównego poetę bitników, Allena Ginsberga w „Skowycie”: „Moloch! Samotność! Brud! Brzydota! Kubły na śmieci i nieosiągalne dolary!”. Jednak wszystkie te miejsca mają w sobie pewien nieodparty urok, który odpycha i przyciąga jednocześnie – trzeba tylko umieć znaleźć w nich właściwe dla siebie ścieżki.