To najpiękniejsza ziemia, jaką widziały moje oczy – te słowa Krzysztofa Kolumba o Kubie towarzyszyły mi od czasów szkolnych. Najpierw nauczycielka opowiedziała o odkryciu Ameryki, wcielając się w rolę słynnego żeglarza. Gdy przypadkowo trafiłam na książkę „Krzysztof Kolumb. Pisma”, stwierdziłam, że to sam odkrywca wysyła mi sygnał do odwiedzenia Kuby, a szczególnie jej wschodnich terenów. W czasie podróży skupiłam się właśnie na Oriente.
Gdzie po raz pierwszy zakotwiczył odkrywca Kuby? Spór o to wiodą dwa miejsca: Gibara, gdzie w 1992 roku wzniesiono pomnik w 400. rocznicę przybycia Kolumba, i Baracoa, gdzie w katedrze znajduje się drewniany krzyż, który pochodzi z końca XV wieku (co stwierdzono na podstawie najnowszych badań opartych na pomiarze izotopu węgla 14C). Dodać jednak należy, że nie przywieziono go z Hiszpanii, jak chcieliby niektórzy, ale został wykonany z kubańskiego drewna.
Dostępny PDF
WIELKI KACYK
Popiersie Hatueya, wodza Indian, który walczył z hiszpańskimi najeźdźcami i został przez nich spalony na stosie w 1512 roku.
SKOKI DO ZATOKI
Aby zaimponować rówieśnikom, a także dać niecodzienny i bezpłatny spektakl turystom, młodzi Kubańczycy wykonują brawurowe skoki do zatoki Morza Karaibskiego.
PUSTY PRZEBIEG
Położenie na skrajnym wschodzie wyspy powoduje, że mimo idyllicznej lokalizacji Baracoę odwiedza niewielu turystów. W tle przykład typowej dla miasta architektury.
WÓDZ, CO NIE CHCIAŁ DO NIEBA
Baracoa to malownicze miasteczko na dalekim wschodzie, leżące u stóp El Yunque, góry o płaskim wierzchołku, o której najprawdopodobniej pisał genueński żeglarz w dzienniku pokładowym. „Przekonał się, że była to raczej wielka zatoka zamknięta od południowego wschodu przylądkiem, on zaś ten przylądek, utworzony przez wysoką graniastą górę, brał z daleka za wyspę...”. Baracoa, niegdyś pierwsza stolica Kuby, wita mnie senną atmosferą gorącego popołudnia. Na placu przed katedrą przyglądam się mężczyznom, którzy grają w domino, zaglądam na uliczne stoisko z książkami, wchodzę do galerii miejscowych artystów. Kupuję aromatyczne kule kakaowe oraz pachnące gorzką czekoladą balsamy do ust w maleńkich, drewnianych beczułkach.
Siadam obok usytuowanego (o ironio!) naprzeciwko katedry pomnika indiańskiego wodza Hatueya, którego dumne oblicze skrywa dramatyczną historię. Widział okrucieństwa konkwistadorów, więc starał się zjednoczyć plemiona przeciwko Hiszpanom. Indian pokonano, a Hatueya spalono na stosie. Przed śmiercią zapytano go, czy chciałby przyjąć chrzest, by trafić do nieba. Wódz miał zapytać, czy są tam jacyś Hiszpanie. Wobec pozytywnej odpowiedzi odrzekł, że woli piekło, byle bez nich. Tutaj nasuwa się pytanie: „Co ty na to, Kolumbie, namiestniku nowo odkrytych ziem?”.
Przerywam rozmyślania i wzmocniona filiżanką znakomitego kakao, udaję się w stronę Maleconu – miejskiej promenady, na której zachodnim krańcu, tuż obok fortecy La Punta, siedzą mieszkańcy i plotkują, palą cygara, popijają rum, grają w karty. Jednak największe emocje wzbudzają mrożące krew w żyłach skoki młodych chłopców ze skał do oceanu. Stosują oni różnorodne techniki, zadziwiają gibkością ciał i odwagą. A wszystkiemu przygląda się dostojna postać Kolumba, przy którym turyści robią sobie obowiązkową fotografię.
Wieczorem wracam do centrum miasteczka, skąd docierają energetyczne dźwięki muzyki kubańskiej. Można wejść do Casa de la Musica (Domu Muzyki), ale ja wybieram miejsce przy stoliku na ulicy, z muzykami koncertującymi przed bramą między jednopiętrowymi domami. Mojito smakuje wyśmienicie, wokół panuje radosna atmosfera, a kubańskie rytmy zachęcają do tańca. Niedługo piję w samotności pyszny rum, gdy trochę nieśmiało podchodzi pomarszczony, szczupły staruszek i zaprasza do tańca. Ma na sobie białą guayaberę, tradycyjną koszulę mieszkańców prowincji, z czterema kieszeniami z przodu. Oryginalnie ma być biała, choć można zobaczyć również wersje kolorowe, dla turystów. Odstawiam szklankę i wkraczam w świat rytmów son. To mieszanka muzyki afrykańskich niewolników i hiszpańskich kolonizatorów, narodziła się właśnie w Oriente – wschodniej części wyspy.
Widać, że dla staruszka taniec to nie tylko ruch, ale i aktorstwo. Bawimy się przednio, mniej skupiamy na poprawności tanecznej, a bardziej na podgrzewaniu temperatury naszego minispektaklu, z całym wachlarzem emocji: od kokieterii, poprzez żartobliwe odpychanie, aż po wirowanie do granic tchu. W czasie przerwy na odpoczynek mój tancerz z dumą opowiada, jak walczył z Che Guevarą, daje mi w prezencie 3 pesos narodowe (w odróżnieniu od peso wymienialnego, przeznaczonego dla turystów), oczywiście z wizerunkiem Ernesto, a sam z chęcią pije zaoferowane piwo. Taneczna noc trwa i trwa... Kiedy kładę się spać w hotelu, jeszcze cichutko nucę piosenkę „Guantanamera”, która jest zapowiedzią kolejnego dnia...
SMAKI, SMACZKI I ŚLIMACZKI
Czerwony to kolor miłości, stąd może przekonanie o afrodyzjakalnym działaniu tych bananów.
Znakomity smak i aromat kubańskiej kawy doceniają turyści i tubylcy, którzy stawiają jej nawet pomniki
Naturalna biżuteria z muszelek ślimaka polimitas jest piękna, ale zakup grozi zatrzymaniem przez służby celne
DZIEWCZYNA W GUANTÁNAMO
Mimo że Baracoa to cudowne miejsce, trzeba je opuścić, by doświadczyć innego zakątka ziemi kubańskiej. W głowie kołaczą jeszcze rytmy „Guantanamery”, co oznacza dziewczynę z Guantánamo. Legenda głosi, że znany prezenter radiowy został odrzucony przez spotkaną na ulicy kobietę i swoje uczucia przelał na papier. Wersja oficjalna podaje jednak, że tekst wywodzi się z wiersza kubańskiego poety, zwanego ojcem rewolucji, José Martíego. Niezwykła melodyjność piosenki spowodowała, że doczekała się ona wielu wersji, także w rymowanych przyśpiewkach kibiców sportowych.
Nazwa utworu przypomina, że nadal jestem w tej krańcowo wschodniej prowincji Oriente – Guantánamo – i zmierzam w stronę miasteczka o tej samej nazwie oraz w okolice osławionej bazy amerykańskiej. W mieście nie ma atrakcji turystycznych, nie widać stanu podwyższonej gotowości, natomiast bazę amerykańskiej marynarki wojennej można oglądać z punktu widokowego na wzgórzu. Nie należy się jednak spodziewać zbyt wiele, nawet gdy mamy lornetkę. Nie widać żadnych czołgów ani broni. Teren otoczony zasiekami, w promieniu dwóch kilometrów jest pole minowe, więc dostać się do bazy można tylko drogą morską lub samolotem, który przylatuje z zaopatrzeniem dwa razy w tygodniu. Żołnierze monitorują przestrzeń powietrzną, patrolują teren wokół bazy, ćwiczą, ale równolegle życie toczy się jak w amerykańskim miasteczku – jest szkoła, pole golfowe, pasaż handlowy, kino i jedyny na wyspie... McDonald’s.
Skąd wzięli się Amerykanie na tym skrawku kubańskiej ziemi? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba sięgnąć do 1901 roku, kiedy to na mocy tzw. Poprawki Platta, wpisanej do kubańskiej konstytucji, rząd Stanów Zjednoczonych ogłosił swoją własnością teren o powierzchni 116 km2. Dodatkowo, według ustaleń z 1934 roku, Guantánamo pozostanie dzierżawą USA (płacą za nią śmieszną kwotę czterech tysięcy dolarów rocznie), dopóki rząd amerykański nie zrzeknie się utrzymywania tutaj swojej bazy. Fidel Castro często powtarzał, że Guantánamo to „sztylet w sercu kubańskiej ziemi”. Jednak gdy piszę ten artykuł, już wiem, że Stany Zjednoczone i Kuba oficjalnie wznowiły stosunki dyplomatyczne po 54 latach przerwy. Kubańczycy twierdzą, że to duża zasługa Baracka Obamy. Jako pierwszy prezydent od czasów rewolucji rozmawiał on z Raulem Castro, przewodniczącym Rady Państwa. Stany otworzą w Hawanie ambasadę i umożliwią inwestowanie na Kubie. Nie mnie oceniać tę sytuację, ale wiem jedno: już wkrótce wyspa bardzo się zmieni. Quo vadis, Kubo?
TRES AMIGOS
Uliczką Trynidadu jadą trzej kubańscy muszkieterowie.
COCO TAXI
Te maleńkie pojazdy to, obok kolorowych limuzyn z lat 50. i rowerowych riksz, popularny środek transportu wśród turystów.
ŚWIĘTY PIOTR NA SKALE
Zamek San Pedro de la Roca znajduje się kilka kilometrów od Santiago de Cuba. Można się tu zapoznać z historią pirackich najazdów na miasto.
REWOLUCJA I WODNE EWOLUCJE
Następnego dnia udaję się w stronę drugiej po Baracoa stolicy wyspy, Santiago de Cuba. Po drodze mijam czasem camella, czyli wielbłąda – tak nazywa się autobus wykonany z kawałka ciężarówki i ogromnej naczepy imitującej kadłub. Ten dziwaczny pojazd, mieszczący nawet 100 osób, spotyka się tylko we wschodnich prowincjach, ponieważ w Hawanie jeżdżą już chińskie autobusy. W Santiago de Cuba ujrzę też przeznaczoną do przewozu ludzi ciężarówkę z plandeką.
Jadę, a przy szosie sprzedawcy oferują słodkie mango, soczyste ananasy czy czerwone banany, podobno znakomite na potencję. Przy punktach widokowych nagle pojawiają się sprzedawcy z cucurucho – rożkami z wiórkami kokosowymi słodzonymi cukrem lub miodem. Oferują też oryginalną biżuterię z nasion i wabiących kolorami muszli ślimaków. Jako amatorka naturalnej biżuterii, kupuję kilka sznurków, ale wybieram tylko te z nasion, ponieważ ślimaki lądowe (polimitas) są chronione prawem międzynarodowym i próba ich wywozu może zakończyć się poważnymi kłopotami.
Docieram do Santiago de Cuba, drugiego co do wielkości, po Hawanie, miasta uważanego za kolebkę rewolucji. To tutaj 26 lipca 1953 roku około 5.00 nad ranem grupa pod dowództwem Fidela Castro zaatakowała koszary Moncada (obecnie muzeum i szkoła). Wybrano ten termin, ponieważ liczono na zmniejszoną czujność wojskowych po uciechach karnawałowych. Karnawał na Kubie odbywa się w lipcu. Atak odparto, rewolucjonistów torturowano i zabijano, Fidel został osadzony w więzieniu. W procesie, jaki mu wytoczono, bronił się sam i wtedy padły słynne słowa: „Skażcie mnie, panowie sędziowie, historia mnie rozgrzeszy”.
Inny, ściśle rewolucyjny element Santiago de Cuba, to grobowiec José Martíego. Został tak zaprojektowany, aby przez górne okno zawsze wpadały promienie słońca, ponadto co pół godziny odbywa się tu uroczysta zmiana warty. Wieczorem chodzę po placykach i słucham afrykańskich bębnów, klasycznej gitary oraz wierszy rewolucyjnych wygłaszanych z płomiennym entuzjazmem przez starsze osoby.
Santiago de Cuba leży nad Morzem Karaibskim, więc nie mogę przegapić okazji, aby nie zanurzyć się w szafirowej i ciepłej wodzie, zwłaszcza że lipiec to czas wysokiej temperatury i dużej wilgotności powietrza. Trafiam na plażę u ujścia rzeki, gdzie odpoczywają dwie rodziny z gromadką dzieci, których obserwacja sprawia mi ogromną frajdę. Cóż może być przyjemniejszego niż spontaniczna zabawa z wykorzystaniem tego, co się ma pod ręką: a to bitwa wodna z użyciem zielonych gałęzi jako broni, a to skoki do wody z wystającego korzenia. Powstaje również szałas w wodzie, by schronić się przed palącym słońcem.
Nie byłabym sobą, gdybym nie dołączyła do dzieciaków. Gramy zdezelowaną piłką, skaczemy wspólnie na falach morskich, później zajadamy się słodkim mango razem z całą rodziną. Błogo jest smakować soczysty owoc, pomazać buzię, oblizywać słodkie palce – wszystko w atmosferze radości i spontaniczności. Na koniec ojciec rodziny przyprowadza odpoczywającego w zaroślach konia, kąpie go w falach i proponuje mi przejażdżkę po plaży. Zgadzam się bez wahania, choć konik jest bez siodła. Ogarnia mnie cudowne poczucie wolności i beztroski, a piękno wokół pozwala poczuć się jak w niebie – może podobne uczucie towarzyszyło Kolumbowi, gdy poznawał coraz to większe połacie kubańskiej ziemi...
Późnym popołudniem żegnamy się serdecznie, daję im to, co mam: długopisy, mydełka Fa (widzę błysk w oku na widok tej konkretnej marki), cukierki, podkoszulki – to wciąż towary deficytowe na wyspie. Udaję się na nocleg z poczuciem szczęścia i chęcią pozostania na Kubie do końca świata.
Jak wyglądałaby Kuba, gdybyś do niej nie dopłynął, Kolumbie? A jeśli nie ty, kto inny odkryłby ten skrawek raju? Właśnie raju, bo na starych mapach raj umieszczano na wschodzie...
TU DOMINUJE DOMINO
Na Kubie życie towarzyskie toczy się na ulicy. Mieszkańcy spotykają się ze sobą na pogaduszkach, rozgrywkach w domino czy paleniu cygar na progach domów.