Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2016-10-01

Artykuł opublikowany w numerze 10.2016 na stronie nr. 68.

Tekst i zdjęcia: Anna Dąbrowska,

Polskie ścieżki na sawannie


Afryka Wschodnia to chętnie odwiedzany region Czarnego Lądu. Obfituje w parki narodowe, daje możliwość podziwiania dzikich zwierząt w ich naturalnym środowisku i jest nie lada atrakcją rodem z książek podróżniczych. To także mało znany, ale bardzo ciekawy fragment polskiej historii.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

W handlowym miasteczku Tengeru pod Aruszą mieści się polski cmentarz. Niełatwo się tam dostać. Trzeba zjechać z szosy i długo kluczyć po gruntowej, nierównej i pełnej dziur drodze, by w końcu dotrzeć do meandrującej wśród kolorowych roślin żwirowej ścieżki. Nasza toyota jednak dzielnie radzi sobie z wymagającą nawierzchnią. Trzeba też co chwilę dopytywać się o drogę, bo znaków praktycznie nie ma. Co ciekawe, na pytanie o Cemetery Of Polish War Refugees każdy potrafi wskazać kierunek. I tak, od człowieka do człowieka, w końcu trafiamy na pamiątkę po Polakach, którzy dotarli tu ponad siedemdziesiąt lat temu.

 

AKCJA W AKACJACH

Czasem spalona słońcem i sucha, czasem soczyście zielona – sawanna zdaje się nie mieć końca. W akacjach czają się lamparty, a kamienne kopce służą za schronienie lwom.

KRES TUŁACZKI

Nieduży cmentarz w Tengeru to świadectwo wojennej tułaczki Polaków – syberyjskich wygnańców.

;">

 


 

MAŁA POLSKA POD BAOBABEM


Na murze widnieje napis „Cmentarz Wygnańców Polskich” wpisany w polską banderę, a tuż obok błyszczy w słońcu kolorowa flaga Tanzanii. Za wysokim płotem bieleją skromne groby zesłańców. Leżą w cieniu góry Meru, pod rozłożystymi konarami drzew. W długiej wędrówce Afryka stała się ich ziemią obiecaną, przyjaznym ciepłym lądem, który przyjął ich z otwartymi ramionami.
Kim byli? Wysiedleni z Kresów Wschodnich dawnej RP, w 1940 roku zostali zesłani do łagrów w Związku Sowieckim. ZSRR opuścili w konsekwencji układu Sikorski–Majski wraz z armią Andersa. Do Afryki dotarli drogą morską w 1942 roku z Iranu na pokładzie transatlantyku M/S Batory, który zyskał przydomek lucky ship. Czarny Ląd przyjął ok. 18 tysięcy Polaków, głównie sieroty, osoby starsze, chore, niemogące iść dalej. Wygnańcy zostali rozlokowani do obozów w Ugandzie, Kenii i Tanganice (obecnie Tanzania) w Afryce Wschodniej i Durbanie w Afryce Południowej.
Najmłodsi mieli po kilka lat i widzieli w swoim krótkim życiu rzeczy straszne: głód, przemoc, strach, śmierć bliskich. Komunistyczny reżim chciał zrobić z nich „sowieciarzy”, ludzi bez korzeni, wiary, rodziny i przyjaciół. Na szczęście nie udało się. Po długiej i wyczerpującej tułaczce przez m.in. Indie i Persję, w Tengeru zamieszkało 8 tysięcy osób. Polski obóz pod Aruszą nie był jedyną tego typu placówką w Tanzanii, jednak był największy i najlepiej rozwinięty w całej Afryce Wschodniej. Działał niezwykle prężnie. Dzieci chodziły do polskich szkół, a kadra nauczycielska rekrutowała się pośród starszego pokolenia zesłańców. Działały drużyny harcerskie, kościoły różnych wyznań, kółka zainteresowań. Był szpital, ogród, sierociniec. Wszystko zorganizowane tak, żeby choć trochę móc poczuć się jak w domu. Taka mała Polska pod baobabem.
W 1947 roku komunistyczny rząd polski rozpoczął działania mające na celu zamknięcie polskich obozów dla zesłańców. Jednak praktycznie nikt nie chciał wracać do Polski komunistycznej. Niektóre dzieci były tak małe, kiedy przymusowo wywożono je na Wschód, że prawie w ogóle nie pamiętały kraju przodków. Poza tym w nowej polskiej rzeczywistości nie mogły liczyć na wsparcie. Obawiano się szykan i prześladowań ze strony nowych władz. Polskie dzieci i młodzież przyjęto w Wielkiej Brytanii, Kanadzie, Australii oraz Nowej Zelandii. Z mrozów Syberii pod słońce Afryki i dalej w świat. Niektórzy jednak na zawsze zostali w Tengeru.
Po latach wielu sybiraków przyzna, że czas spędzony w Afryce był najlepszy w całym ich życiu. Kojarzy się z beztroską dziecięcych zabaw i odkrywaniem Czarnego Lądu, który tak gościnnie ich przyjął.
Zesłańcy założyli stowarzyszenie „Klub pod baobabem”. Wychowankowie z wychodźczych sierocińców po zamknięciu obozów organizowali spotkania w różnych krajach, ale na pierwsze w ojczyźnie musieli czekać aż cztery dekady. „Klub pod baobabem” działa od 1989 roku we Wrocławiu. Sybiracy-Afrykańczycy, jak o sobie mówią, co jakiś czas organizują zjazdy. Wtedy na nowo odżywają wspomnienia z raju, bo tak wielu z nich i dzisiaj myśli o Afryce czasu dzieciństwa i młodości.
Kilka lat temu nekropolia pod Aruszą przeszła gruntowną renowację – piątka młodych ludzi z Krakowa odbudowała uszkodzone nagrobki i odnowiła napisy. Cmentarz to miejsce ekumeniczne – mieszczą się tu groby katolickie, protestanckie, prawosławne i żydowskie. Pochowano na nim ponad 150 osób. Większość z nich zmarła w wyniku chorób tropikalnych lub z powodu wyczerpania długą drogą i pobytem w sowieckich łagrach. Ostatni Polak, pan Edward Wójtowicz, zmarł tu w marcu 2015 roku.
W Tengeru Polacy pozostawili po sobie m.in. plantacje drzew kawowych, które przetrwały do dzisiaj. W części poobozowych zabudowań mieści się obecnie wyższa szkoła rolnicza. Cmentarzem opiekują się polscy misjonarze.
Nad Tengeru wieje lekki ciepły wiatr. Popołudnie niebawem zamieni się w wieczór i Afrykę spowije lepka czerń nocy. Żwirową ścieżką, nieregularnymi wybrzuszeniami gruntowej drogi srebrny korpus toyoty wspina się z powrotem ku asfaltowej szosie.

 

CO WIADOMO O LWACH I HIPOPOTAMACH

Lwy: przeważnie odpoczywają, rozkładają się wygodnie i leniwie spędzają słoneczne dni. Hipopotamy: są rozmowne, krzykliwe, głośne, prowadzą ze sobą nieustanny dialog.

DZIKIE ŻYCIE W KRATERZE


Stroma szutrowa droga ciągnie się skalistym zboczem prosto na dno krateru Ngorongoro. To niezwykłe miejsce, jedno z najpiękniejszych, jakie widziałam. Z drogi widać ogromny obszar zieloności z ciemnym okiem jeziora pośrodku. Oto przestrzeń, w której bytują lwy, hipopotamy, zebry, gazele, antylopy gnu i nosorożce, a także wiele innych afrykańskich stworzeń. Razem, jak głoszą źródła, ok. 25 tysięcy sztuk.
Bilet wstępu kosztuje słono – zjazd na dno krateru to wydatek 200 USD, ale warto zobaczyć to niesamowite dzieło przyrody chociaż raz w życiu. Scenek rodzajowych z życia zwierząt jest bez liku. Śpiące lwice – muskularne ciała odpoczywają po uczcie, tylko brzuch napina się od wciąganego przez duże nozdrza powietrza. W tle przebiega hiena. Nie znalazłszy padliny, zaczyna polowanie na dwie ledwo odrośnięte od ziemi gazelki. Ale one są czujne, hiena nie ma szans. Zgarbiona i zawstydzona umyka. Za to tuż obok samochodu materializuje się szakal. Niskie zwierzę z opuszczoną głową zdaje się czegoś szukać.
Hipopotamy leżą po uszy w wodzie. To gadatliwe i głośne stworzenia. Co chwilę któryś z nich wydaje bulgoczące dźwięki i porykiwania. Ciała leniwie wynurzają się powyżej tafli bajorka. Hipopotam wygląda jak ogromna nadmuchana żaba. Podchodzi do brzegu bajora i jednym płynnym ruchem zanurza się w wodzie. Gorzej z wygramoleniem się z powrotem na trawę. Tu nie ma już płynności, ale spory wysiłek, aby obłe grafitowe cielsko wydobyć na powierzchnię. A cóż to? Oto do walczącego z prawami fizyki hipopotama biegnie niewielki biały ptaszek na długich nogach i zanim wielkie cielsko stanie na czterech łapach, wścibski skrzydlak przysiądzie mu na grzbiecie. I tak we dwoje będą sobie trwać przez resztę dnia w zielonym krajobrazie.
W oddali dostrzegam duży czarny głaz. Jedno spojrzenie przez lornetkę rozmywa skalne skojarzenia. To nosorożec, samotnik. Wegetarianin w pancerzu z grubej skóry pokrytej wrażliwym naskórkiem. Olbrzym o łagodnym spojrzeniu. Nieruchomo tkwi w połaci mocno zielonej trawy.
W Afryce dzień zaczyna i kończy się wcześniej niż w Europie. Niebawem nad Ngorongoro nadciągnie zmrok. W świetle popołudniowego słońca wielkie cielsko nosorożca zlewa się z ciemniejącą ścianą krateru. Czas wracać na górę.
 

SMUTEK SAMOTNIKA

Samotny nosorożec to rzadki widok. Gatunek ten jest na granicy wyginięcia ze względu na jego róg, który w Chinach uznawany jest za lekarstwo i afrodyzjak.

MISJA DLA BOHATERA


Przy asfaltowej drodze łączącej Mwanzę z Musomą leży niewielka, ale niezwykła wioska Kiabakari. Trzeba skręcić w zamaskowany zielonością pylisty trakt i wdrapać się na wzniesienie. Przybyszy wita herb Krakowa oraz uważne oko aparatu fotograficznego. To ksiądz Wojciech Kościelniak dokumentuje wjazd starej toyociny na swój przydomowy parking.
Kiabakari to polskie miejsce na mapie Afryki, które jest dziełem życia księdza Wojciecha. Plebania, kościół, szkoła oraz szpital z prawdziwego zdarzenia. Tutaj dzięki staraniom księdza, darczyńcom oraz lekarzom chcącym pomagać mieszkańcom Czarnego Lądu leczy się proste choroby, operuje, pomaga bezpiecznie przyjść na świat małym ludziom. Profesjonalna sala porodowa z aparatem USG umożliwia rodzicom podejrzenie swojego dziecka.
Misja księdza Kościelniaka jednak na tym się nie kończy. Duchowny działa na wielu frontach, stara się ułatwić życie mieszkańcom Kiabakari i okolic. Powstaje biblioteka, wdrażane są nowe projekty, jak na przykład ten o nazwie „Spójrz i uśmiechnij się”, który dotyczy powołania do życia kliniki okulistyczno-dentystycznej. Celem projektu „Świetna Szkoła” jest doposażenie placówki edukacyjnej. Programy te można wspierać, przekazując datki lub 1% podatku, a wszystkie szczegóły znajdują się na stronie Fundacji Kiabakari: www.kiabakari.org.
Ksiądz Wojciech mieszka w Afryce od 25 lat. Mówi, że było różnie. Kiedy przyjechał do Kiabakari, w miejscu misji stały niewielkie zabudowania, a teren plebanii porastała wysoka trawa. Dziś dom księdza to wnętrze, w którym jest równocześnie i polsko, i afrykańsko, a przede wszystkim przyjaźnie. To oaza spokoju i dobra, na którą trafiamy w połowie naszej afrykańskiej odysei – ze zdradzającym objawy ciężkiej depresji samochodem, z kurzem z parku Serengeti mocno trzymającym się naszych włosów i do zera rozładowanym sprzętem. Po kolacji ksiądz Wojciech zabiera nas w podróż w przeszłość i teraźniejszość Afryki. O swojej drugiej ojczyźnie opowiada z pasją i nie pomija trudnych tematów.
Wizyta w polskiej misji daje spokój. Afryka jest nagle obłaskawiona, choć wciąż zaskakująca. Spotkanie z człowiekiem, który od ćwierć wieku robi wspaniałą robotę, to otwierające oczy wydarzenie. Dwa dni później kaszląca toyota wjeżdża na nocny prom przez Jezioro Wiktorii. Po jego drugiej stronie czeka wielka ugandyjska przygoda.