Wiedziałem, że muszę to zrobić. Zrobić to, czego nie udało mi się rok wcześniej w Demokratycznej Republice Konga. Rwałem się do tej wyprawy, jeszcze zanim wróciłem z poprzedniej – nieudanej. Założenia się nie zmieniły: samotnie, na przełaj przez dżunglę. Tylko las i ja. Jedynie na plecach miało być mniej kilogramów. To kluczowe dla powodzenia wyprawy.
Dostępny PDF
Ostatecznie zdecydowałem się pojechać do sąsiedniego kraju. Przesądziły o tym względy praktyczne – szybszy i tańszy dojazd na miejsce startu. Na lotnisku w Brazzaville wita mnie plakat ze zdjęciem uśmiechniętego goryla i napisem: „Odwiedź Park Narodowy Odzala-Kokoua – czekamy na ciebie wraz z 16 000 goryli!”.
SCHODY DLA WODY
Z dwustumetrowej skarpy, wzdłuż której prowadziła trasa wędrówki, czasem spływały strumienie i tworzyły piękne wodospady.
AFRAMON WĄSKOLISTNY
W lesie można znaleźć na ziemi mnóstwo rozmaitych owoców. Ten miał przyjemnie kwaskowaty miąższ.
POZNAJ STRUMIEŃ
Skalne podłoże stanowi dno strumienia, który kilkanaście metrów dalej nagle się kończy i nie sposób znaleźć miejsce ujścia wody.
LIŚCIE ZAMIAST DRZEW
Na początku wszystko szło zgodnie z planem. W dniu przylotu kupiłem bilet na autobus do Ouésso, który odjeżdżał nazajutrz o siódmej rano. Po całym dniu jazdy na północ poprosiłem kierowcę, żeby wysadził mnie przy strumieniu. Była tam wieś Ignoli składająca się z kilku domków i wiat. Prezydent (tak się tu tytułuje szefa wioski) powitał mnie serdecznie, choć miejscowa społeczność nie mogła się nadziwić, że wysiadłem w tym miejscu.
Wczesnym rankiem opuściłem Ignoli. Udałem się szosą 10 km na północ i dotarłem do miejsca, gdzie droga skręca na wschód. Tutaj zaplanowałem start wyprawy. Po obu stronach drogi rozciągał się bezkresny las równikowy. W kierunku zachodnim dżungla kończy się dopiero po 500 km – na wybrzeżu atlantyckim. Szukając wschodniego krańca tych lasów, dotrzemy aż w okolice Jeziora Alberta, 1500 km dalej.
Mnie interesował kierunek zachodni. Szosa północ – południe wyznacza wschodnią granicę parku. Chciałem przemierzyć go w poprzek, obierając za cel miasteczko Mékambo po gabońskiej stronie. W linii prostej miałem do przejścia ok. 150 km. Liczyłem na to, że uda mi się pokonać ten dystans maksymalnie w trzy tygodnie, bo tyle jedzenia byłem w stanie nieść. Mój plecak ważył 17 kg. Musiałem zrezygnować z wielu przydatnych rzeczy, jak ręcznik, śpiwór czy druga para butów. Ale dzięki temu mogłem poruszać się na tyle szybko, aby często docierać do źródeł wody.
Podstawą nawigacji był GPS, w którym naniosłem sporządzoną przez siebie mapę rzek i strumieni. Musiałem skorzystać z nielicznych informacji znalezionych w sieci. Zdawałem sobie sprawę, że dane te nie są precyzyjne i że muszę zakładać spory margines błędu.
Gdy tylko wszedłem do lasu, zanurzyłem się w niezwykle gęstych liściastych krzakach dochodzących do 3,5 m wysokości. Występują one często w dżungli wtórnej, czyli tam, gdzie wycięto wielkie drzewa i jest więcej światła dla roślin niższych pięter. Poruszać się w nich można wyłącznie dzięki tunelom przetartym przez słonie leśne. Nie są to proste ścieżki, lecz labirynt, przez który trzeba się przedzierać. Miałem maczetę, ale korzystałem z niej tylko do rąbania drewna na ognisko. Do przecinania roślinności służył mi mały sekator. Sprawdza się lepiej w rękach białego, który nie ma takiej wprawy jak miejscowi, dla których maczeta od małego stanowi naturalne przedłużenie ręki.
Przemieszczanie się przez taki teren jest wyczerpujące, byłem więc bardzo szczęśliwy, gdy po trzech godzinach udało mi się dotrzeć do strumyka. Nad jego brzegiem postanowiłem rozwiesić hamak i spędzić noc.
Nazajutrz od rana miotałem się w bujnej wegetacji. W pewnym momencie zauważyłem węża, który sunął po gałęzi na wysokości mojej twarzy. Z doświadczenia wiedziałem, że dżungla nie jest tak straszna, jak wielu ją opisuje. Jednak w tamtej chwili po raz pierwszy zadałem sobie pytanie: „Co ty wyprawiasz?!”. Po chwili ochłonąłem i ruszyłem dalej. Jak się później okazało, to był pierwszy i ostatni wąż, którego spotkałem podczas wyprawy.
Koło południa zmordowany dotarłem do strefy, gdzie ślady słoni skończyły się i dalej iść po prostu się nie dało. Na nic zdały się wysiłki w poszukiwaniu przejścia lub obejścia tej gęstwiny. Choć od kolejnego strumienia dzieliło mnie raptem 2,4 km, musiałem zawrócić. Wracałem po własnych śladach. Kombinowałem, jak się dobrać do tego lasu. A co, jeśli cały wygląda podobnie? Gdzie się podziała ubiegłoroczna, jakże przyjazna z tej perspektywy, dżungla? Chcę takiej, gdzie jest dużo drzew i lian, a nie same liście!
JAK NIE Z BOKU, TO Z GÓRY
Poszedłem do wsi Lango. Spędziłem trzy dni, konsultując się z miejscowymi i obmyślając nowy plan. Poznałem strażnika parkowego, który zasugerował mi inną trasę – z północy na południe, wzdłuż zachodniej granicy parku. Tam las miał być bardziej otwarty, a dodatkową atrakcją była skalna skarpa, wzdłuż której mogłem poprowadzić trasę. Skarpę „odkryłem” na mapach Google’a przed wyjazdem i zaznaczyłem w GPS-ie. Jednak nie miałem wiedzy o żadnych strumieniach przecinających ten szlak.
Zabrałem się do Ouésso okazją, a kolejnego dnia dotarłem zbiorową taksówką do miasteczka Sembé. Stamtąd udałem się moto-taxi w kierunku granicznej rzeki Djoua. Wysiadłem we wsi Nindjon, skąd miałem już skarpę w zasięgu ręki. Trzeba tylko było wejść do lasu i ją znaleźć. Przed opuszczeniem drogi zagadnąłem miejscowych o to i owo.
– W lesie jest dużo goryli, są agresywne. Ale to bardziej na południe, więc nie musisz się obawiać. A dokąd chcesz dojść? – Do południowej drogi granicznej. Czy tydzień mi wystarczy? – Oczywiście tydzień to zdecydowanie za mało, to wszak ok. 120 km w linii prostej, ale brałem poprawkę na tempo miejscowych. Po tych słowach inny rozmówca przyjrzał mi się uważnie, lekko uśmiechnął, bardziej do siebie niż do mnie, i rzekł gładką francuszczyzną: – Biorąc pod uwagę wyłącznie odległość, to tak. Ale mając na względzie rzeźbę terenu, to nie wydaje mi się to możliwe. – Pociągnąłem jeszcze tylko temat goryli, czyli jak się zachować w razie spotkania z takim gagatkiem. – Trzeba stać wyprostowanym, wytrzymać, nie uciekać.
Pożegnałem się i wszedłem do lasu. Według wskazówek miejscowych, aby dość do podnóża skarpy, miałem wejść do strumienia i iść nim aż do rozwidlenia. A potem... No właśnie, co potem?! Zapomniałem – czy mam wybrać mały dopływ, czy iść z głównym nurtem. Wszedłem w dopływ, ale wkrótce napotkałem na zwał lian i krzaków. Cofnąłem się i poszedłem głównym nurtem. Ale nie mogłem iść nim długo, bo strumień wił się równolegle do drogi, więc aby nie wyjść z powrotem na nią, w końcu porzuciłem rzekę i zacząłem iść na południe.
LAS PO OCEAN
Widok z krawędzi skarpy na bezkresny las równikowy, który w tym kierunku ciągnie się aż do wybrzeża Atlantyku, czyli ok. 500 km.
WITAJ, BIENVENUE!
Kopacz złota o imieniu Bienvenue, oznaczającym powitanie. Pierwszy człowiek spotkany po dziesięciu dniach samotnego marszu przez las równikowy.
SKARPA JAK SKARB
Tego dnia nie udało mi się dotrzeć do skarpy. Rozbiłem obóz na szczycie pagórka. Ogarnął mnie pesymizm. Nawet apetyt straciłem. Rankiem nie było lepiej. Bezskutecznie próbowałem wcisnąć kilka łyżek liofilizatu. W końcu na drżących nogach, jeszcze niemal po ciemku, ruszyłem. Szedłem bez przekonania, miałem mnóstwo wątpliwości i niewiary we własne siły. Choć teren wcale nie był taki trudny. Wreszcie przypominał las – wielkie drzewa i gąszcz lian.
Nagle znalazłem ścieżkę, która poprowadziła mnie najpierw do niewielkiego źródliska, a następnie zaczęła się piąć ostro w górę! W tym momencie wszystko w mojej głowie odmieniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wchodzę na skarpę! Wspaniale!
Nawet deszcz mi nie przeszkadzał. Byłem w swoim żywiole. Po wejściu na skarpę ścieżka się skończyła, ale morale wciąż rosło. Zwłaszcza że wkrótce zobaczyłem strumień. Przez kilka dni szedłem na południe i trzymałem się blisko krawędzi skarpy. Miałem nadzieję, że znajdę prześwit, który będzie odsłaniać wielką nizinę. Urwisko miało 200 m wysokości, zatem taki widok musiał być warty zachodu. No tak, akurat w stronę zachodu! Marzyłem więc sobie o pięknym zachodzie słońca ponad koronami drzew. Tymczasem gęsty las porastał także krawędź skarpy, więc nie było widać zupełnie nic.
Poruszałem się sprawnie, szczególnie gdy natrafiałem na ścieżki. Znajdowałem na nich łuski po nabojach, więc z pewnością były wydeptane przez kłusowników. Gdy ścieżka zanikała, brnąłem na azymut poprzez dziewiczy las, aby po jakimś czasie trafić na kolejną. Dwukrotnie napotkałem szałas.
PRZYSTANEK BAGNO
Czwartego dnia ośmielony szybkim tempem marszu, postanowiłem odbić na wschód, aby dotrzeć do strumienia dającego początek rzece Mambili. Po kilku kilometrach wszedłem na grzęzawisko. Bardzo mnie to spowolniło, ponieważ musiałem unikać zamoczenia nóg. Marsz strumieniem spowodował, że przez dwa dni miałem mokre buty i solidnie otarłem sobie kostki. W klimacie tropikalnym nawet najmniejsze zadrapania mogą się przerodzić w jątrzące się rany. Nie mogłem dopuścić do ponownego zamoczenia. Wędrowałem więc po próchniejących pniach i gałęziach. Nie ułatwiały mi tego kolczaste pnącza.
Po kilku godzinach mozolnych starań podjąłem decyzję o odwrocie. Zatoczyłem tym samym koło i nie zbliżyłem się tego dnia do celu ani na kilometr. To była cenna nauczka, aby nie przeceniać swych możliwości i skoncentrować się wyłącznie na celu.
Od piątego dnia trawersu nie widziałem śladów ludzkiej obecności i szedłem na azymut – z GPS-em w jednej dłoni i sekatorem w drugiej. Aby znaleźć wodę, zdarzało mi się zejść ze skarpy na sam dół i mozolnie wdrapywać z powrotem. Jednak to na tym etapie odkryłem najciekawsze miejsca, jak kilkunastometrowy wodospad, tajemniczy strumień, który urywał się nagle, ginąc w skalnym podłożu, czy upragniony widok ze skarpy na dolinę.
Wstawałem krótko przed wschodem słońca, o 5.30. Codziennie pokonywałem kilkanaście kilometrów, co dawało nie więcej niż 10 km w linii prostej. Kilkuminutowy odpoczynek fundowałem sobie po godzinie marszu, a wczesnym popołudniem robiłem nieco dłuższą przerwę na posiłek. Marsz kończyłem około 16.30.
ZIMNO W TROPIKACH
Na nocleg wybierałem miejsce w pobliżu wody. Gdy nie było to możliwe, zatrzymywałem się tam, gdzie było trochę przestrzeni na rozwieszenie hamaku. Dużą rolę grały też względy estetyczne – np. widok na wijące się liany lub pień potężnego drzewa bywały powodem, aby właśnie tam spędzić noc.
Rozpalenie ogniska zajmowało sporo czasu. W lasach równikowych niełatwo o suche drewno. Na rozpałkę należy wydłubać trochę drzazg z grubych konarów wyglądających przynajmniej na suche. Zwyczajem miejscowych podpalałem najpierw kawałek rowerowej dętki, która płonie długo i intensywnie. Drwa układa się gwiaździście i stopniowo podsuwa do ognia, aby zajęły się od środka. Pomimo wysiłków nigdy nie udawało mi się rozpalić dużego ogniska. Musiałem też często je rozdmuchiwać, aby nie zgasło. Było to czasochłonne: przygotowanie ogniska i zagotowanie pół litra wody zajmowało półtorej godziny.
Ogień okazał się potrzebny jeszcze w innym celu – do ogrzania. Choć po zmierzchu temperatura spadała raptem do 20°C, to wystarczyło, żebym zmarzł bez śpiwora i okrycia. Podsuwałem ognisko na tyle blisko hamaka, aby czuć jego ciepło, ale na tyle daleko, aby płomienie nie dosięgły materiału. Sprawdzało się to połowicznie, bo ogień gasł szybko, i kilka razy w ciągu nocy wstawałem, aby go ponownie rozniecić. Nie wysypiałem się najlepiej. Ale za to w ciągu dnia nie narzekałem na ciężar plecaka!
ZŁOTY INTERES
Chińczycy karczują las pod budowę drogi do złotodajnych strumieni. Wkrótce powstanie tam nowoczesna kopalnia.
PYSKÓWKA ZE SŁONIEM
Był siódmy dzień marszu, posuwałem się dość szybko zwierzęcą ścieżką. Nagle usłyszałem hałas, jakby stado koni zerwało się do biegu. Odwróciłem głowę i ujrzałem pędzącego prosto na mnie słonia! Trudno opisać przerażenie, jakie mnie ogarnęło. Nie było czasu na kalkulacje, ucieczkę. Słoń był kilka metrów ode mnie! Zareagowałem instynktownie – podniosłem ręce i wydałem z siebie przeraźliwy krzyk rozpaczy. O dziwo – zadziałało: słoń stanął w miejscu, a ja oddaliłem się, nie odwracając za siebie. Nie biegłem, bo czułem, że to może sprowokować go do pościgu. Dopiero gdy schowałem się za gęste krzaki, zacząłem biec.
W kolejnych dniach często natrafiałem na teren porośnięty gęstymi liściastymi krzakami i nie sposób było ich obejść. Dziewiątego dnia marszu, gdy ledwie zdążyłem nieco ochłonąć po nieprzyjemnym zdarzeniu, znów na mej drodze pojawił się słoń. A raczej to ja pojawiłem się na jego drodze. Byłem w ferworze (nierównej) walki z liściastą gęstwiną, posuwałem się po nieco przygniecionych łodygach. Chyba musiałem iść po jego śladach, bo w końcu powitał mnie podobnym hałasem, jak tamten sprzed dwóch dni. Zwierzę stało na wprost mnie, nie dalej niż trzy metry, a więc byłem w zasięgu trąby.
Postanowiłem przegonić go krzykiem i zwyczajnie go zwyzywałem. Ale pyskówka ze słoniem to nie był dobry pomysł. W odpowiedzi on także wydał z siebie ryk i ujrzałem uniesioną trąbę. To wyraz najwyższego zniecierpliwienia. Nie bacząc już na nic, odwróciłem się i uciekałem w popłochu, potykając się i przewracając co chwilę. Na szczęście i tym razem uniknąłem pościgu.
DŹWIĘKI MUZYKI
Po tym zdarzeniu myślałem już wyłącznie o tym, jak by tu najszybciej wydostać się z lasu. Choć ubywało kilometrów do osiągnięcia mety (drogi granicznej z Gabonem), dotarcie do niej nie wydawało mi się oczywiste. To poczucie nasiliło się dziesiątego dnia, gdy napotkałem teren tak trudny, że posuwałem się w żółwim tempie. Wszystkie uprzednie szacunki wzięły w łeb, bo 20 km, które mi zostały, mogły zająć cały tydzień.
Pod koniec ciężkiego dnia wspinałem się stromymi wąwozami porośniętymi zwartą materią roślinną. Gałąź boleśnie ukłuła mnie w lewe oko. Stało się jasne, że dobrego miejsca na nocleg nie znajdę. Omdlewające zmęczenie skłaniało do pogodzenia się z myślą, że po raz pierwszy nie rozpalę ogniska i kolację zjem na zimno. Właśnie wtedy usłyszałem dźwięki muzyki. Współczesny afrykański beat, najpewniej z małego chińskiego radia na baterie. Tu, w najdzikszym – jak myślałem – terenie.
Chwilę wahałem się, czy to bezpieczne, czy nie lepiej uniknąć spotkania z ludźmi. W końcu mogli to być kłusownicy, najpewniej kłusownicy! Z drugiej strony – od dziesięciu dni nie spotkałem człowieka, przeszedłem 140 km, oko zranione – wystarczy tej przygody. Sprawdzam!
Poszedłem w kierunku dźwięków muzyki. Okazało się, że w zagłębieniu małego wąwozu krzątał się chłopak. Wybierał łopatą żwir ze strumienia, którego brzegi regulowały deski. Od razu pojąłem, że to poszukiwacz złota. Chłopak tak się przestraszył na mój widok, że ledwie go powstrzymałem przed ucieczką. Zapytałem go o imię. – Bienvenue – odparł.
Bienvenue zaprowadził mnie do obozu kopaczy złota. Myślałem, że jestem już w Gabonie, bo tak pokazywał GPS. Ale miejscowi twierdzili, że to wciąż Kongo. Dwa dni później, gdy na moto-taxi dotarłem do oficjalnego przejścia granicznego, a następnie do pierwszej wsi po gabońskiej stronie, okazało się, że GPS miał jednak rację. Wyniknęła z tego niemała draka, bo chodziło przecież o złoto, ale to już historia na osobną opowieść.