Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2016-12-01

Artykuł opublikowany w numerze 12.2016 na stronie nr. 36.

Tekst i zdjęcia: Anita Demianowicz,

Wczasy po angielsku


Nazywane bywa Londynem nad morzem lub letnią stolicą Anglii. Brighton, położone nad kanałem La Manche, to największe miasto hrabstwa East Sussex. W letnie weekendy i wakacje przyciąga tłumy turystów.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Brakuje niestety diabelskiego młyna, który do niedawna królował nad miastem i pozwalał podziwiać je z lotu ptaka. Od sierpnia jest jednak wieża British Airways i360. Widok z wysokości 148 m zamienia Brighton w planszę do gry w Monopol. Kamienice w historycznej części miasta, słynnym The Lanes, z każdym metrem coraz bardziej się kurczą. Budynki z secondhandami, antykami i artystycznym rzemiosłem na North Lanes zamieniają się w pionki do gry. Widok z góry pozwala rozszyfrować labirynt wąskich uliczek dzielnicy. Potem już bez większych problemów można się w niej zanurzyć.

 

ZAPARKUJ PARAWAN

Te przypominające garaże budki to altanki plażowe ustawione wzdłuż promenady. Skrywają głównie sprzęt plażowy. Altankę może mieć każdy, pod warunkiem że go stać. Koszt to nawet 30 tys. funtów.

FRYTKOŻERCA

W Brighton każdy ma swoją historię z mewą w roli głównej. Najwięcej ptaków krąży w okolicach mola Brighton Pier, gdzie znajdują się budki z jedzeniem. Uwielbiają popularne fish and chips.

SIEDEM WSPANIAŁYCH

Klify Siedem Sióstr oraz domki straży przybrzeżnej to jeden ze słynnych pejzaży Wielkiej Brytanii.


 

PAŁAC ROZRYWKI


W Brighton nie można się nudzić. W słoneczne weekendy do miasta zjeżdżają turyści. Najwięcej jest londyńczyków. Uciekają od zgiełku stolicy, by odetchnąć morskim powietrzem, posiedzieć na kamienistej plaży, poopalać się, wysączyć drinka lub pintę piwa w jednej z knajpek przy promenadzie. A wieczorem posiedzieć w jednym z pubów na North Lanes i pokiwać się w rytm granej na żywo muzyki.
W sobotę North Lanes wypełnia się również łowcami okazji. Upper Gardner Street jest zamknięta dla ruchu i zamienia się w pchli targ. Gdy spaceruję po mieście, dochodzę do wniosku, że mieszkańcy Brighton mają dwa ulubione miejsca na odpoczynek: plażę oraz Pavilion Gardens. To tu w porze lunchu przychodzą rodziny z dziećmi, grupy przyjaciół, panowie w garniturach. Rozkładają koce albo siadają na trawie i przegryzają sandwicha lub fish and chips z widokiem na egzotyczną budowlę Royal Pavilion.
To budynek wyjątkowy na tle tutejszej architektury. Zaprojektowany w stylu indosaraceńskim z kopułami i wieżyczkami, przypomina meczet. Tylko brak nawoływania muezinów uświadamia, że pełni inne funkcje. Dawniej stanowił rezydencję królewską księcia regenta (późniejszego króla) Jerzego IV, w czasie I wojny światowej był tu szpital dla indyjskich żołnierzy, a dziś mieści się muzeum. Młode pary w pałacu upatrzyły sobie idealne miejsce na imprezę weselną.
Royal Pavilion od nadmorskiego deptaku i słynnego Brighton Pier, symbolu miasta i jego znaku rozpoznawczego, dzieli siedem minut spaceru. Tu znajduje się centrum rozrywki turystycznej. W ciągu dnia i popołudniami najbardziej widoczne są rodziny z dziećmi. Skupiają się głównie w połowie mola, pomiędzy częścią z jedzeniem i pamiątkami a lunaparkiem, gdzie znajduje się Palace of Fun. „Pałac” jest nabity wszelkiej maści urządzeniami do gier. Jedni grają w Guitar Hero, inni zabawiają się z nieśmiertelnym jednorękim bandytą i oczywiście przegrywają sporo pieniędzy. Potem z wirtualnego świata przesiadają się na ten bardziej namacalny. Zasiadają w elektrycznym samochodziku albo szukają adrenaliny w zamku strachów w wesołym miasteczku.
Siadam na leżaku. Na molo ustawiono ich kilkanaście. Obok mnie inni turyści. Wszyscy wystawiają twarze ku słońcu. Obserwuję otoczenie i zapatruję się w granat wody, a wieczorem przychodzę ponownie popatrzeć na rozświetlone molo. Wtedy jest tu najpiękniej. Podobnie jak i na promenadzie. Ciągnie się wzdłuż wybrzeża i King’s Road, gdzie znajdują się jedne z najdroższych hoteli w mieście, w tym należący do najstarszych, zbudowany w 1864 r., Grand Hotel.
Z mola schodzę na plażę i spaceruję wzdłuż wybrzeża pokrytego brązowymi otoczakami. Mijam knajpki ulokowane w dawnych piwnicach, w których – gdy Brighton było jeszcze rybackim miasteczkiem – przechowywano łodzie i sieci. Dochodzę do drugiego mola, West Pier. Jest zniszczone przez sztormy i dwa pożary, ale wciąż piękne. Choć powoli znika, jest ulubionym miejscem fotografów, szczególnie o zachodzie słońca, kiedy drewniane kikuty odznaczają się na tle purpurowego nieba i tworzą obrazek znany z pocztówek.

 

FORTECA NORFOLKÓW

Zamek Arundel przez 500 lat był siedzibą książąt Norfolk. Dziś jest malowniczą atrakcją regionu.

Z TYLU STYLÓW!

W Royal Pavilion starano się połączyć architekturę charakterystyczną dla państwa Wielkich Mongołów oraz styl neogotycki. Wnętrza natomiast zostały urządzone w mieszance stylów: chińskiego, indyjskiego oraz w duchu islamu.

TO BYŁO MOLO

West Pier zostało zaprojektowane przez Eugeniusza Bircha. Otworzono je w 1866 r., a w 1975 r. zamknięto. Mimo pożarów i zniszczeń, jakie dokonały siły natury, to wciąż ulubione miejsce wielu osób, szczególnie fotografów.


 

DOLINA DIABŁA


Brighton nie jest ani za duże, ani za małe. Jest w sam raz. Nie czuć tu ścisku ani tłoku, choć zatorów ulicznych czasem też nie brakuje. Szczególnie w godzinach szczytu, w samym centrum zakupowym, tuż przy Churchill Square. Wtedy jako środek transportu najlepiej spisuje się rower. Wprawdzie trzeba intensywniej operować kierownicą i sprawniej omijać autobusy, a przy tym nie wpaść na żadnego pieszego, ale za to nie trzeba stać w korku. Mimo pewnej sielskości miasta czasami pojawia się potrzeba zaczerpnięcia powietrza z dala od niego. W takich chwilach najlepiej ruszyć w stronę zielonej, głębokiej na sto metrów doliny Devil’s Dyke.
Zieleń w odcieniu militarnym kłóci się z pochmurnym niebem. Nie wieje, choć pochylone w jedną stronę drzewa uświadamiają, że silne wiatry są tu na porządku dziennym. Zielone pola upstrzone są gdzieniegdzie czarnymi plamami. Stada krów podnoszą łby, gdy mijam je z dużą prędkością, a potem znów wracają do żucia trawy. Droga wije się to w dół, to w górę po nierównym szutrze. W oddali majaczą budynki miast. Ze wzgórz, które otaczają dolinę, widać South Downs i The Weald. Podobno w niektóre dni, gdy powietrze jest wyjątkowo czyste, można też dostrzec wyspę Wight.
Jean, u której mieszkam, przy kolacji opowiada mi o miejskich legendach, które narosły wokół doliny, ale też wyspy: – Nazwa mówi sama za siebie. Ta dolina to robota diabła, który chciał zniszczyć kościoły w hrabstwie Sussex. Pod osłoną nocy zaczął kopać kanał, którym woda miała się dostać z Kanału Angielskiego (Anglicy tak nazywają kanał La Manche) do miasta i spowodować powódź. Odgłosy kopania obudziły pewną starszą panią, która zapaliła świecę. Światło rozzłościło koguta, który zaczął piać. Diabeł, zajęty pracą, pomyślał, że zaczyna świtać, i uciekł, zostawiając niedokończoną robotę. Ponoć ostatnia łopata z piachem, którą diabeł rzucił za siebie, wpadła do morza i uformowała wyspę Wight.
 

SIEDEM PIĘKNYCH SIÓSTR


Z jednej strony – niebieska, czasem ciemnogranatowa, miejscami seledynowa woda, z drugiej – piaskowe klify. Gdy słońce wschodzi i rzuca pierwsze promienie, klify mienią się złotem. W pochmurne dni, gdy chmury zbierają się nisko nad nimi, nabierają delikatnie popielatej barwy. W każdym świetle są jednakowo piękne. To tu, na promenadzie prowadzącej z Saltdean do mariny, można znaleźć wytchnienie od tętniących życiem ulic miasta. Jest tu tłoczno, ale jedynie w okolicach słynnego mola Brighton Pier. Część, która ciągnie się wzdłuż klifów, aż tak zaludniona nie jest. Najwięcej ludzi spotykam rano. Wśród nich przede wszystkim biegacze i rowerzyści, w weekendowe popołudnia rodziny z dziećmi, a wieczorami zakochani, którzy szukają odosobnienia.
Najpiękniejsze klify znajdują się zaledwie 30 km od Brighton, pomiędzy miejscowościami Seaford a Eastbourne, gdzie tworzą Seven Sisters Country Park. Od Seaford Head do klifów Siedem Sióstr gęsiego wąskimi wydeptanymi dróżkami ciągną amatorzy trekkingu. Słychać miarowy krok i ocieranie podeszew o szutrową ścieżkę. Tłumów na szlaku jednak nie ma. Ci bardziej wygodni wybierają bezpośredni dojazd autobusem. To łatwiejsze niż spacer po pofalowanym terenie. Góra, dół, góra, dół. Od wody ciągnie bryza i już czasem nie wiadomo, czy to krople wody, czy potu.
W powietrzu unosi się pył. Potem wąska dróżka, którą wspinam się na Seaford Head, po wkroczeniu na teren parku zamienia się w szeroką szutrową drogę. W oddali majaczą klify. Spowija je delikatna mgła. Jak mówi legenda, nazwa wzięła się od siedmiu sióstr, które mieszkały na tym terenie. Każda z nich pomiędzy kolejnymi klifami miała swój dom.
Każdy z klifów ma swoją nazwę. Jest więc Haven Brow, Short Brow, Rough Brow, Brass Point, Flagstaff Point, Flat Hill, Baily’s Hill oraz Went Hill Brow. Trasą wzdłuż klifów docieram do rzeki Cuckmere i popularnych w tej części trzech charakterystycznych domków w Cuckmere Haven. Idę wzdłuż rzeki, która wije się wśród zieleni. Pogoda jest zmienna, od wody ciągnie chłodem, zaczyna kropić.
W końcu docieram do Siedmiu Sióstr. Jest dawna latarnia Belle Tout, która przestała działać w 1902 r. Zastąpiła ją nowa, która stoi na plaży u podnóża klifu Beachy Head, znajdującego się na wschód od Siedmiu Sióstr. Klif mierzy 164 m wysokości, a jego nazwa pochodzi od francuskiego beau chef, który oznacza piękny cypel. Nazwa trafiona. Park przyciąga rokrocznie wielu turystów. Niestety, ze względu na wysokość – również sporo samobójców. Każdego roku nawet ponad dwadzieścia osób odbiera tu sobie życie.
 

KLEJNOT BRIGHTON

The Lanes to uwielbiana przez miejscowych i turystów historyczna część miasta z wąskimi i krętymi uliczkami. W większości budynków mieszczą się drogie sklepy jubilerskie.

ARUNDEL NAD ARUNEM


Poza klifami, w okolicach Brighton, zaledwie 35 km od miasta, jest jeszcze jedno miejsce, które warto odwiedzić. Z zamku rozpościera się przepiękna panorama na rzekę Arun, okoliczne wzgórza oraz miasteczko Arundel z dawnymi kupieckimi domami i brukowanymi krętymi uliczkami. Zamek na wzgórzu to dawna siedziba książąt Norfolk.
Budowany był jako twierdza na wypadek ataku Francuzów. Pierwszym mieszkańcem zamku był hrabia Arundel Roger de Montgomery. Potem budowla przechodziła w ręce kolejnych władców, którzy dbali o rozbudowę siedziby. Historia zamku jest bogata. Przeszedł odbudowę po wojnie domowej, podczas której uległ znacznemu zniszczeniu. Nieobce mu były również późniejsze renowacje. To, jak wygląda ona dzisiaj, zawdzięcza przede wszystkim piętnastemu księciu Norfolk Henrykowi. Turystom został udostępniony dopiero w latach 70. Otwarte zostały piękne ogrody, a także wieża obronna oraz słynna kaplica Fitzalan Chapel, która – jak niewiele takich miejsc w Anglii – służy do modlitwy zarówno anglikanom, jak i katolikom.
Zachwyca też samo miasteczko. Średniowieczna atmosfera wciąż jest tu zauważalna dzięki brukowanym uliczkom i historycznym kamienicom. W powietrzu roznosi się zapach świeżego pieczywa. W drodze z Arundel do Brighton jadę rowerem wzdłuż wybrzeża. Słońce powoli chyli się ku zachodowi i oświetla wody kanału La Manche złotawym światłem. Właśnie zaczął się odpływ. W miejscu, w którym jeszcze kilka godzin wcześniej rozbijały się fale, w tej chwili jest tylko mokry, zbity piasek i charakterystyczne różnokolorowe kamienie.
Plaże Brighton nie są wakacyjną mekką Europejczyków. Przegrywają z Hiszpanią, Chorwacją czy nawet nadbałtyckimi miejscowościami północnej Polski. Trudno się dziwić, bo przecież wiadomo, że angielska pogoda nie rozpieszcza. Czasem jednak warto wyjść choć o krok poza strefę swojego komfortu, by poznać coś zupełnie nowego, co z całą pewnością zachwyci.