Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2017-05-01

Artykuł opublikowany w numerze 05.2017 na stronie nr. 60.

Tekst i zdjęcia: Małgorzata Jarzembowska, Zdjęcia: shutterstock,

Najwspanialsze miasto Ameryki


Tak nazywają je mieszkańcy USA – America’s Finest City. Chodzi oczywiście o łagodny klimat. Bo na pogodę w San Diego prawie zawsze można liczyć. Zimą temperatura często dochodzi do 25°C. Latem natomiast, kiedy całe południowo-zachodnie Stany smażą się jak stek na patelni, tutaj, dzięki chłodzącemu oceanowi, 30°C to rzadkość.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

MIASTO NA DOLE

Odrestaurowane Downtown tętni życiem nie tylko biznesowym, ale i kulinarnym. Pierwsze budynki postawiono tu w latach 60. XIX w.

PARK NA CZEŚĆ KANAŁU

Park Balboa został zbudowany dla uczczenia otwarcia Kanału Panamskiego. Budynki w hiszpańskim stylu kolonialnym mieszczą muzea, teatr, kino IMAX.

BARDZO DŁUGA LINIA

Wczasowicze mają do wyboru ponad 100 km plaż wzdłuż oceanicznej linii brzegowej hrabstwa San Diego. W wodzie jednak dominują surferzy.

 

Jednakże liczenie tylko na pogodę byłoby zbyt ryzykowne. Zdali sobie z tego sprawę ojcowie miasta 30 lat temu, kiedy to energicznie przystąpiono do radykalnej przebudowy i upiększenia go. Dzisiaj nowoczesne szklane wieżowce strzelają w niebo. U ich podnóża rozmieściły się stylowe restauracje, które serwują dania z całego świata. Wysokościowce w San Diego ze względu na bliskość lotniska nie mogą przekraczać 500 stóp (152 m). Najwyższy budynek, z charakterytycznym pryzmowym dachem, One American Plaza, ma równo 500 stóp, 33 piętra i ponad 25 lat. Po nim poznaje się, że to downtown.
Słowo downtown, czyli „miasto na dole”, jest typowo amerykańskie. Utworzono je w Nowym Jorku, kiedy na początku XIX w. intensywnie się rozbudowywał. Rozbudowa poszła na północ, czyli na mapie w górę, natomiast oryginalne miasto, zlokalizowane w odniesieniu do nowych dzielnic na południu, czyli na mapie down, zaczęto nazywać downtown. Dzisiaj słowa tego używa się zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie dla określenia centralnej, tętniącej życiem, biznesowej dzielnicy.
 

NARODZINY KALIFORNII


Główną ulicą, Broadwayem, dochodzę do wspaniałej, dużej zatoki. Deptak, jachty na kotwicy, świeża bryza znad oceanu. Gdyby ktoś powiedział, że San Diego to miasto wody, błękitu i słońca, toby się ani trochę nie pomylił. Czuje się tu lekkość i wolność.
Ale czas coś zjeść. Kilka przecznic w bok mieści się dystrykt Małe Włochy. To chluba lokalnych makaroniarzy. Tu spotykam się z Angelą, Włoszką z Nowego Jorku. Najpierw wchodzimy po zakupy do Mona Lizy (sklep jakby przeniesiony z Rzymu czy Mediolanu), a potem jemy obiad w jednej z licznych restauracji. Na zewnątrz i wewnątrz wabiąco pachnie czosnkiem, pizzą, przyprawami. Pycha!
Odkrywanie zachodniej Ameryki zaczęło się w 1542 r., kiedy żeglujący pod banderą hiszpańską Juan Rodríguez Cabrillo jako pierwszy Europejczyk zakotwiczył u wybrzeży dzisiejszej Kalifornii, w miejscu, gdzie obecnie znajduje się zatoka San Diego. Jednak Hiszpania, zbyt wtedy zajęta łupieniem Meksyku, nie była zainteresowana nowo odkrytymi obszarami. Dopiero 227 lat później, w 1769 r., w obliczu coraz intensywniej eksplorujących te ziemie Rosjan i Anglików, Hiszpanie zdecydowali się założyć tu kolonię. Rozciągała się ona wzdłuż Pacyfiku na długość 1 tys. km, od obecnego San Diego na południu po Sonomę, na północ od San Francisco. Nazwano ją Upper California, Kalifornia Górna, w odróżnieniu od wcześniej już założonej kolonii Baja California, Kalifornii Dolnej, znajdującej się w obecnym Meksyku.
Na terytorium Kalifornii Górnej zbudowano 21 misji katolickich. Odrestaurowane, są dzisiaj żywymi kartami historii, wartymi zobaczenia. Misja San Diego de Alcalá została założona pierwsza. Od razu wybudowano też fort, presidio. Po 52 latach rządów Hiszpanii Kalifornia Górna przeszła w 1821 r. w posiadanie niepodległego od niedawna Meksyku, a w 1850 r. została, w granicach stanu Kalifornia, przyłączona do Unii.
Na Starym Mieście ma się wrażenie, że czas się zatrzymał. Przewodnicy chodzą tu w XVIII i XIX-wiecznych kostiumach, a domy pachną charakterystyczną starością. Odczuwa się, jakby przeniosło się w czasie 200 lat wstecz. A nawet wcześniej, gdyż ekspozycje opowiadają również o życiu dzielnych lokalnych Indian Kumeyaay. Nie ma wielu miejsc w Ameryce Północnej, gdzie pierwsze ślady europejskiego kontaktu sięgałyby tak daleko w przeszłość.

 

OBUDZONA PUSTYNIA

Pustynia Anza-Borrego leży w cieniu gór Laguna, które nie przepuszczają wilgoci znad oceanu. Latem temperatura przekracza tu 40°C. Na wiosnę pustynia budzi się do życia, szczególnie w latach, kiedy opady deszczu są obfite.

WASZYNGTONIE NITKOWATE

Małe, ciemne, jadalne nasiona tych palm przypominają w smaku daktyle.

KOLCZASTY KOMPAS

Kaktus baryłkowy, aby zminimalizować nasłonecznienie swoich boków, zawsze rośnie w stronę południa.


 

NA WIELKIEJ FALI I PO WIELKĄ RYBĘ


Budzę się. Przez okno widzę bezchmurne niebo. Niebieskie to raczej normalka – jak tu mówią. Zachmurzenie – to byłoby dziwne. W Pacific Beach, młodzieżowej dzielnicy nad oceanem, mieści się dużo restauracyjek. Można w nich zacząć dzień od solidnego, sytego, amerykańskiego śniadania. Nie sposób obliczyć, ile tuzinów jajek dziennie (w Ameryce jaja kupuje się na tuziny) rozbija się tu na omlety z bekonem, szpinakiem, meksykańskie z salsą czy hawajskie z ananasem. Ale można też w lokalnej kafejce, prowadzonej przez tego samego właściciela od lat, wypić aromatyczną kawę i zjeść muffina, babeczkę scone lub donata. Wybieram malinową scone, bo chociaż napakowana kaloriami, głównie dzięki masłu, jest przepyszna i wystarczy do lunchu.
Po śniadaniu wychodzę na szeroką, piaszczystą plażę. Ciemnoniebieski, poprzecinany białymi falami ocean przemawia o swoim ogromie. Tylko pomyśleć, że przeciwległy brzeg położony jest prawie 9 tys. km stąd! Wieje rześki wiatr. Kilku windsurferów żegluje poza przybojem. Jest i jacht. Wzrok przyciągają jednak surferzy próbujący wskoczyć na fale, wszyscy ubrani w pianki – woda w oceanie jest zimna. Są ostrożni. Fala jest wyższa niż zazwyczaj, nawet tworzy tunele. Za to jak już surfują, jest to prawdziwy pokaz fantazji i umiejętności.
Miasto, z ponad 30 km oceanicznej linii brzegowej i 45 km brzegu zatoki Mission Bay, jest rajem dla wodniaków. Można tu uprawiać żeglarstwo, kajakarstwo, narciarstwo wodne, pływać na wszelkiego rodzaju deskach, łódkach i innych pojazdach wodnych. Zwolennicy wypadów na pełny ocean wypływają na połowy wielkiej ryby (przeważnie uwieńczone dużym tuńczykowym sukcesem) lub na obserwacje wędrówek wielorybów. Z przybrzeżnych, przyklifowych wiatrów korzystają lotniarze, a bywa, że i szybownicy. Ze względu na chłodny prąd, który niesie wody z Alaski, w oceanie pływa się komfortowo dopiero pod koniec wiosny. Ale ma to też dobrą stronę – latem Pacyfik przyjemnie chłodzi. Wtedy plaże są pełne słońcolubów, a deptaki zatłoczone. Dużo tu nie tylko miejscowych i turystów, ale również przyjezdnych z rozżarzonej Arizony.

MISTRZYNI SURWIWALU

Owce borrego mają niezwykłą zdolność adaptacji. Nie tylko przystosowują się do ekstremalnego ciepła, mogą też przeżyć bez wody nawet kilka miesięcy.

KLEJNOT SAN DIEGO

La Jolla, czyli Klejnot, to dzielnica bogatszych. Dużo tu butików, galerii, ekskluzywnych restauracji i... Europejczyków.

;">

 


 

ODKRYWCA I OWCE


Pakuję szorty, kapelusz i bloker. Czeka mnie przygoda! Jedziemy ze znajomymi na pustynię Anza-Borrego, gdzie zapomina się o cywilizacji. To największy park stanowy w Kalifornii, z ponad 800 km dróg szutrowych. Od San Diego jest oddalony tylko o dwie godziny jazdy samochodem na wschód. Trzeba przejechać przez góry, które dochodzą do 2000 m n.p.m. Potem droga nagle ostrymi zakosami schodzi w dół i osiąga prawie poziom morza.
Anza-Borrego została tak nazwana od odkrywcy imieniem Juan Bautista de Anza, który jako pierwszy biały przetrawersował ją w 1776 r., oraz od rzadko spotykanych lokalnych owiec zwanych po hiszpańsku borrego. Nie jest to pustynia piaszczysta w stylu Sahary. Należy ona do większego obszaru pustyni Sonora, która zajmuje południowo-zachodnie rejony Stanów Zjednoczonych. Opady na Anza-Borrego są bardzo niskie, rzędu 75 mm rocznie. Temperatury latem osiągają 45°C (a pranie schnie w 5 minut!), tak że tylko zima i wczesna wiosna są idealne na organizowanie wypadów.
Otaczają nas poryte przez erozję, bezdrzewne góry. Szosa wije się jak wstążka i odsłania coraz to nowe krajobrazy. Jedziemy wąskimi przesmykami, po zboczach pagórków, wzdłuż wyschniętych koryt sezonowych rzek. Urzekają kolory – biel piasku (kiedyś znajdowało się tu pradawne morze), lekkie fiolety, ochry, brązy. Potem, podczas zachodu słońca, kolory te nabiorą wspaniałej intensywności.
Naszym celem jest oaza palm w Kanionie Palmowym. Jednogodzinne podejście łagodnym, pełnym zakrętów i niespodzianek przyrody szlakiem kończy się w uroczym gaju. Palm są tu setki, wielu nie widać, giną pomiędzy skałami. Sporo wielkich głazów. Chodzimy pomiędzy nimi, wspinamy się coraz wyżej w górę kanionu. W pewnym momencie jest to już niemożliwe. Drogę zagradzają nam kłody palm, wyrwanych z podłoża podczas tzw. błyskawicznej megapowodzi, kiedy to w krótkim okresie czasu spadły bardzo obfite deszcze.
Odpoczywamy w cieniu palm i moczymy nogi w chłodnej, czystej, źródlanej wodzie. W nocy przyjdą tu pumy i rysie, mulaki (lokalne sarny) i owce borrego. Gdzieś w oddali słychać już pierwsze zawodzenia kojotów. Zanim wyruszymy w dół, podziwiamy jeszcze endemiczne kalifornijskie palmy waszyngtonie nitkowate. To jedyny gatunek rodzimych palm rosnących w zachodnich Stanach. Charakteryzują się długą, szarą, liściastą „grzywą”, pokrywającą ich pień. Mogą żyć do 250 lat. Dowiaduję się, że przez Anza-Borrego przechodzi odnoga słynnego aktywnego rowu tektonicznego San Andreas. Gdyby nie ten rów i związane z nim trzęsienia ziemi, ani kanionów, ani palm by tu nie było.
Ale czeka mnie jeszcze jedna niespodzianka. W drodze powrotnej przyglądam się pustynnej roślinności – idealnym kuleczkom kaktusów cholla, wysokim wiechciom kwitnącym na szkarłatowo ocotillo, pustynnym agawom, lawendzie i szałwii. Na wiosnę, gdy pustynia budzi się do życia, a jest to szczególnie widoczne w latach El Niño, rośliny wypuszczają młodziutkie listki i kwitną. Mam szczęście. W tym roku opady deszczu są bardziej niż zwykle obfite i pustynia zaczęła już kwitnąć. Teraz, pod koniec dnia, zapach jest niepowtarzalny, upajający, niezapomniany. Pustynia zachwyca innością, spokojem, prostotą i przyrodą. Trudno uwierzyć, że taka enklawa ciszy znajduje się jedyne 100 km od trzymilionowej aglomeracji miejskiej. No i jest tu fantastycznie, cudownie ciepło. Nie chce się wracać.
 

PAMIĘTAJĄ O OGRODACH


Ale nawet i w raju bywają kłopoty, jak mówią miejscowi – w końcu jest to tylko raj ziemski. Kalifornia, zwłaszcza południowa, od 2013 r. cierpi na dotkliwą suszę. W tym półpustynnym klimacie średnia opadów, która wynosi dla miasta rocznie 250 mm, ostatnio spadała do zaledwie połowy. Wprawdzie tej zimy opady są wysokie, a w górach Sierra Nevada leżą ponad 10-metrowe pokłady śniegu, co znacznie powinno zasilić stanowe rezerwuary wody, jednakże pamięta się o złowieszczo brzmiącej zapowiedzi NASA, która z 99-procentową pewnością przewiduje dla tego regionu kilkadziesiąt lat groźnej suszy. Sytuacja jest tym poważniejsza, że populacja w miastach południowo-zachodniej Kalifornii, które tworzą jedną wielką urbanistyczną całość, przekracza już 20 mln. To druga pod względem wielkości – po nowojorskiej – aglomeracja w Stanach Zjednoczonych i jedna z największych w świecie.
Kalifornijczycy jednak dzielnie przystosowują się do nowych realiów. Dzieci uczy się w szkołach, jak oszczędzać wodę, a domową wodę mydlaną odzyskuje się do podlewania trawników i drzew (bo z rurociągu można podlewać tylko dwa razy w tygodniu). Coraz częściej zamiast roślin egzotycznych sadzi się rodzime, które nie wymagają dużego nawadniania.
Jest to piękne, zielone miasto. Pełno tu parków, wśród których prym wodzi olbrzymi, ciekawy botanicznie i architektonicznie park Balboa oraz słynne, skąpane w zieleni zoo. Dzięki łagodnym warunkom klimatycznym przyjmują się tu rośliny występujące w klimacie śródziemnomorskim na całym świecie: palmy kubańskie, szeflery parasolowate z Queenslandu, a nawet chilijskie araukarie.
Wychodzę na poranny spacer. Z ogródków śmieją się mandarynki, granaty, cytryny, limetki, guawy i malutkie jabłuszka. Są też marakuje, papaje, drzewa awokado, makadamii, kaki. Nie do uwierzenia. Czego ludzie tu nie posadzą! Po lokalnym rekonesansie wracam do domu z soczystą pomarańczą. Właścicielka drzewa zaoferowała, że mogę wziąć, bo im się już przejadły. Będzie na śniadanie.